Ryś na miarę naszych możliwości
Stanisław Tym porwał się na coś wielkiego - chciał zmierzyć się z kultem "Misia", przenieść ducha Bareji we współczesne realia. I choć żaden film nie stanie się kultowy z dnia na dzień, to "Ryś" "Misiowi" nie dorówna nigdy.
Mniej więcej w połowie - jak sądziłem, bo potem okazało się, że to dopiero 1/3 - filmu zacząłem sobie zadawać pytanie, o co właściwie chodzi? Nie brakowało wprawdzie śmiesznych scenek i fajnych gagów, ale były to tylko pojedyncze strzały. Nic ich ze sobą nie łączyło, a pomiędzy rzeczy lepsze wrzucono sceny kompletnie debilne (jak choćby dialogi sanitariuszy w karetce czy występ Sakrobokserów). W 2/3 filmu miałem już pewność, że lepiej już nie będzie.
Film sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie miał scenariusza, tylko jakiś ogólny zarys. Zawsze wydawało mi się, że chaos w filmach Bareji był wynikiem interwencji cenzury, braku taśmy i możliwości dublowania, słowem totalnej improwizacji, która dziś nie jest już konieczna. Twórcy "Rysia" uparli się chyba, żeby odtworzyć to jednak we współczesnych realiach. Niestety, dziś film tak ewidentnie niedorobiony nie wydaje się prawdziwy. Wydaje się słaby.
Nawet, jak twórcom przytrafiły się jakieś instytucjonalne ograniczenia, nie umieli z nich dobrze wybrnąć. W efekcie kluczowa (chyba, chociaż do końca nie wiadomo) scena przemówienia do pustej sali sejmowej wypada żałośnie, choć miała świetny potencjał. Bije z niej jednak tylko jedna rzecz: "nie dostaliśmy zgody na kręcenie w sejmie, więc zrealizowaliśmy plan B".
A przecież dziś środki filmowe pozwalają umieścić Stanisława Tyma na sejmowej mównicy bez zgody marszałka. Wystarczy komputer. Ale zamiast na jakość produkcji budżet filmu wydano na gaże dla dzikiego tumu aktorów. Gwiazdy (Janda, Rewiński i inni) grają tu nawet epizody (zresztą wszyscy grają tu głównie epizody, bo pojawiają się na ekranie raz i więcej już nie - większość wątków ginie gdzieś po drodze, gogolowskie strzelby - talent kolarski, tatuaż na ręku złodzieja - nie strzelają, nawet jeśli jeszcze gdzieś się pojawią), ale sprawiają wrażenie, jakby same nie bardzo wiedziały, co tak naprawdę grają. "Robię to, co mi ten łysy zza kamery kazał" - tyle mówi ich aktorstwo.
To chaotyczny zbiór, w większości słabych scenek bez spójnej myśli, ogólnej koncepcji i bez puenty. Film sprawia wrażenie, jakby twórcy "Misia", "Rejsu" i ci aktorzy, którzy w tamtych filmach nie zagrali, spotkali się po latach, by się trochę powygłupiać. Może na planie było wesoło, co potwierdzają to filmy, które promowały "Rysia" w internecie. Chwilami są znacznie bardziej przekonujące od finałowego produktu. Kondrat udający Wajdę przykład: