29 marca 2008

Zostałem feministą

Rozmawiamy dziś z panem Karolem, który ostatnio dowiedział się, że jest feministą. Panie Karolu, jak to się stało?

- Właściwie trudno powiedzieć. Moja dziewczyna, wie pani, ona robi drugi kierunek studiów. Więc ona poszła do biblioteki, a ja chciałem tylko ogarnąć biurko i brudne ciuchy z podłogi.

Tak to się zaczęło?

- Tak, w sumie dość niepozornie, wręcz niegroźnie. To może się przytrafić każdemu.

I co było potem?

- Starłem kurze, pozmywałem, nastawiłem pranie i zorientowałem się, że to się stało. Nawet nie wiem kiedy, całkiem niepostrzeżenie.

Jak pan zareagował?

- W pierwszej chwili poczułem się bardzo nieswojo. Postanowiłem podzielić się tym z przyjaciółmi. Okazało się, że to spotkało nie tylko mnie.

To chyba było pocieszające?

- Na pewno. No a potem zorientowałem się, że tak naprawdę nic się w moim życiu nie zmieniło.

Czyżby?

- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak właśnie jest. Nadal mogę oglądać mecze i pić piwo z kolegami. Zresztą piwo piję nawet, gdy sprzątam, więc właściwie można powiedzieć, że mam więcej czasu na takie drobne przyjemności.

Czy myśli pan, że bycie feministą może stać się trendy?

- Uważam, że każdy powinien tego spróbować.

;)

27 marca 2008

Wsiowy urzędnik

Pisałem tu kiedyś o tym projekcie i o jego niekwestionowanym sukcesie, czuję się więc w obowiązku, by powrócić na plac Grzybowski raz jeszcze.

Jest tak samo, jak z palmą, tylko bardziej. Sukces jest większy i właściwie bezsporny, dotleniacz odzyskał smutny, brudny plac Grzybowski dla warszawiaków, a w szczególności dla mieszkańców najbliższej okolicy. Spór jest większy, bo pomysłów na przyszłość placu jest całe mnóstwo, niektóre zresztą opisywałem.

Kilka tygodni temu usłyszałem, że o przyszłości placu zdecydują sami warszawiacy, a odbędzie się to w drodze konsultacji społecznych. Nie zdążyłem wyrazić swojego entuzjazmu, nie zdążyłem napisać, że to kolejny sukces Joanny Rajkowskiej, która z uporem maniaka kruszy swoimi przekornymi pomysłami urzędniczy beton i - chyba trochę wbrew własnym intencjom - uprawia sztukę zaangażowaną w walkę o podstawowe mechanizmy demokracji.

Nie zdążyłem, bo oto jeden z miejskich urzędników, zajmujący się estetyką Tomasz Gamdzyk, którego miałem do tej pory za rzeczowego człowieka, powiedział że miasto dotleniacza nie chce, bo jest wsiowy (dodam, że w pełni zgadzam się z komentarzem Tomka Urzykowskiego pod tym tekstem).

Miasto pokazało gdzie ma swoich mieszkańców, nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz. Ręce opadają. Joanna Rajkowska dzielnie walczy dalej. A ja to linkuję, by dać wyraz poparcia. Wciąż mam nadzieję, że dotleniacz wróci.

------------------------------{ e d i t }------------------------------

Inni na ten sam temat:
------------------------------{ e d i t 01_04_2008 }------------------------------

Mam nadzieję, że to nie żart - Tomasz Gamdzyk całkiem poważnie i całkiem sensownie odpowiada dziś w Stołku Joannie Rajkowskiej.

25 marca 2008

South Park za darmo

Plotka stała się ciałem, a w ulubionych ląduje nowy link - od wczoraj w sieci można oglądać South Park w całości i za darmo. Pierwsze komentarze wskazują, że strona jeszcze zdradza pewne niedociągnięcia, ale to pewnie przejściowe. A zatem, Panie i Panowie, 11 sezonów i kolejne odcinki w dniu premiery telewizyjnej do Waszej dyspozycji!

24 marca 2008

Praskie Grand Prix

Zameldowałem właśnie swojemu szefowi, że jutro przed pracą mam do załatwienia dwie z pozoru drobne sprawy - muszę pójść na pocztę i do biura obsługi klienta firmy Aster.

Szef pokiwał głową ze zrozumieniem, bo jak to jest w BOK-ach Aster wie większość warszawiaków. Ogonek starszych osób, które płacić chcą koniecznie w okienku ustawia się przed nimi na długo przed nieprzyzwoicie późną i przeraźliwie niepraktyczną godziną otwarcia. Nie ma właściwie pory, o której można tam coś załatwić z marszu, a czasem trzeba.

Mnie jednak bardziej niepokoi wizyta na poczcie przy placu Hallera. Byłem na niej dwa razy, kiedyś w okolicznościach, których nie potrafię odtworzyć kupowałem tam jakieś znaczki, a ostatnio odbierałem tam przesyłkę poleconą. Było to interesujące doświadczenie, ludność miejscowa dokonała bowiem rzeczy dość niezwykłej. Udało jej się całkowicie zanarchizować system numerków sterujących kolejką.

Już na wejściu widać, że coś jest nie tak - w środku siedzi mnóstwo ludzi, z których spora część w ogóle nie przejawia zainteresowania podstawową działalnością poczty. Raczej spędzają tam czas zagadując do innych petentów. A zagadywać jest do kogo, bowiem kto raz wejdzie do środka, raczej szybko wnętrza nie opuści.

Pobrałem numerek. Przede mną 59 osób. Pobrałem drugi, z opisem dającym nadzieję, że z odrobiną asertywności też wydadzą mi tam co moje. 35 osób. Szybki rzut oka na salę pozwolił jednoznacznie stwierdzić, że co najmniej połowa tych osób poddała się i poszła do domu. A na świetlnych tablicach szaleństwo liczb zupełnie nie związanych z tym, co na moich karteczkach. Ja mam 3xx, tam jest dopiero 1xx. Tu mam 7xx, a wyświetla się 9xx. To tak, jak bym włączył transmisję wyścigu formuły 1 pod sam koniec - dłuższą chwilę musiałem się zastanowić, czy to Kubicę dublują, czy też on dubluje. A i tak nie doszedłem do tego, który jestem.

W tym bałaganie kwitną zjawiska pogłębiające absurd. Ktoś zbiera numerki, przegląda w poszukiwaniu niższego, wynajduje stare (z przed dublowania), co nie jest trudne, bo wala się ich wszędzie jakaś kosmiczna ilość. Jakby ktoś z nudów drukował całe setki.

Po chwili rozpaczliwego gapienia się na tablicę poszedłem i ja do domu. Wziąłem prysznic, zjadłem kolację i za kwadrans 20 zszedłem na pocztę raz jeszcze. Na tablicy pokazał się akurat numerek podobny do mojego, więc wiele nie myśląc podszedłem do okienka, zamachałem karteczką przed oczami osób ustawiających się z boku do wrogiego przejęcia miejsca w kolejce i cudem jakimś z marszu odebrałem swoją paczkę. Zdublowałem peleton, wyprzedziłem liderów, zakasowałem konkurencję i zaskoczyłem sędziów.

Ale co będzie jutro rano?

PS: Nie jest moją intencją obrażanie Prażan, ani udowadnianie na siłę, że azjatycki brzeg Wisły to jakaś obca planeta. Czuję się tu coraz lepiej, ale pewnych różnic, smaczków i klimatów nie sposób nie zauważyć. Tej smakowitej, praskiej egzotyce dedykuję zatem nowy tag "praskie obrazki", który mam nadzieję będzie się rozwijał.

06 marca 2008

Porzuciłem blagie i przeniesłem siem na Pargie...

Bardzo mnie cieszy, że mimo różnych dygresji wciąż najobszerniejszym tagiem na blogasku pozostaje „Moja Warszawa”. I mam poczucie, że przeprowadzka, zwłaszcza na azjatycki brzeg Wisły, nie może nie zostać odnotowana. Problem w tym, że nie bardzo jest o czym pisać; poszło gładko, okolice placu Hallera przypominają Muranów, tramwaje są, internet też już tam mają, także ogólnie przenosiny wyszły dość płynnie. A że dosypują tam czegoś do powietrza i od początku tygodnia budzę się o godzinach tak wczesnych, że ich istnienia nawet nie podejrzewałem, w dodatku świeży i pełen energii, nawet nie mam okazji przyjrzeć się lokalnemu kolorytowi, który za pewne wychodzi na wierzch nieco później. No ale fakt jest faktem - pokonałem psychologiczną barierę i przynajmniej na jakiś czas stałem się mieszkańcem Pragi :)

22 lutego 2008

Lao Che z Biblią w tle

Trzy lata trzeba było czekać na kolejny krążek płockiej kapeli Lao Che. Sukces „Powstania Warszawskiego” wysoko ustawił poprzeczkę oczekiwań, a zespół pracował z pełną tego faktu świadomością. Sprostał im na swój radykalny sposób.

Po nagraniu płyty, która od razu przeszła do historii można zrobić dwie rzeczy – zakończyć karierę lub dalej grać swoje. Tylko co to znaczy w przypadku zespołu, który garściami czerpie z literatury, historii i w oryginalny sposób przetwarza dowolne gatunki muzyczne? „Gospel” daje bezkompromisową odpowiedź i zaskakuje już na etapie okładki. Zamiast mrocznej estetyki „Guseł” i wydawnictw związanych z „Powstaniem Warszawskim” dostajemy jasne, kremowe opakowanie z napisami z kolorowej posypki do słodkich deserów. Do tego tytułu utworów wypisane literami przypominającymi logo Google i wizerunek ryby, symbol chrześcijaństwa na płycie zespołu, którego pierwszą płytę zaszufladkowano jako rock pogański.

Lao Che musiało zdecydować: płyta z piosenkami czy kolejny koncept-album? A jeśli spójna całość, to jaki motyw przewodni? Do jakiej tradycji lub epoki się odwołać? Co może dorównać nośnością opowieści o walczącej Warszawie? Odpowiedź jest radykalna i brawurowa: Pismo Święte. „Gospel” jest przesiąknięte biblijnymi odwołaniami i chrześcijańską symboliką: „Drogi Panie”, „Bóg zapłać”, „Zbawiciel Diesel”, Hydropiekłowstąpienie”, „Paciorek” – tytuły nie wymagają interpretacji. A więc Rock chrześcijański? Wręcz przeciwnie – Lao Che nie odcina się od swoich korzeni. Narrator tej opowieści nie ma w sobie wiele pokory i na pewno nie klęka przez Bogiem. Bez przerwy kłóci się z Nim, wręczy pyskuje i wykrzykuje swoje żale w pijackim widzie. Bywa w tym przekonujący, straszny, ale bywa też groteskowy.

Te dialogi pędzą w rytmie szalonej, skocznej, niemal cyrkowej muzyki. Pełno w niej zapożyczeń czytelnych dla publiczności osłuchanej z rockiem i punkiem. Trafimy bluesa, reggae i ska, a nawet muzykę latynoską, ale wszystko to wzięte w cudzysłów i poddane obróbce nadającej charakterystycznego klimatu, bez popadania w tani pastisz czy kicz. Sporo tu ostrych przełamań tempa, zwrotów akcji i wahań nastrojów – tego, co znamy z „Powstania Warszawskiego”. Podobnie jak zadziorność i power, który nie jest wynikiem prostej sumy zebranych do kupy elementów; jest niespotykaną dziś w muzyce wartością dodaną, przemyconą między taktami i wierszami.

Całość robi wrażenie, którego skali nie chcę mierzyć „Powstaniem Warszawskim”, bo z porównania z taką płytą mało kto może wyjść obroną ręką. Zespół Lao Che zmierzył się oczekiwaniami z ironią i dystansem, zachował własny styl, a przy okazji nagrał świetną rockową płytę z dobrym pomysłem i mocnymi tekstami.

Lao Che - Gospel
Antena Krzyku, 2008
www.laoche.art.pl
Audio i kopia okładki z merlin.pl


recenzja ze zmienionym tytułem ukazała się na www.dziennik.pl,
oraz w skróconej wersji, w"Dzienniku" 25.02.2008

16 lutego 2008

Satelita jak wieloryb

Od kilku dni karmię się w rozmowach krytyką kolejnego medium, tym razem padło na TVN24. Ale muszę przyznać, że wczoraj za ciosem poszli solidarnie niemal wszyscy.

Z głupiej, nieszczególnie ciekawej informacji, że amerykański satelita spadnie za dwa tygodnie w bliżej nieokreślonym miejscu (przedziały szerokości geograficznych, które pojawiły się w prasie wskazywały, że może się to zdarzyć niemal wszędzie, z wyłączeniem biegunów) rozkręcono wczoraj ogólnonarodową aferę, postawiono na nogi służby odpowiadające za ochronę kraju przed realnymi zagrożeniami, niemal przerwano urlop premierowi, któremu w tym akurat przypadku skłonny jestem współczuć.

W nocy TVN szalał już na całego - migawki z filmów katastroficznych, dramatyczne rozmowy z gośćmi w studiu (z których nieliczni starali się nawet tłumaczyć, że wiadomość jest kręcona ponad granicę zdrowego rozsądku, bezskutecznie jednak).

"Fakt" kłamał pisząc o wielorybie, który płynie w górę Wisły? To jak nazwać straszenie ludzi widmem nieuchronnej katastrofy, z której uratować może nasz tylko Bruce Willis?

Dziś przyszło opamiętanie - wiadomości o satelicie zmieciono z pierwszych stron portali pod dywany, co robi TVN24 w wydaniu telewizyjnym nawet nie wiem, nie chce mi się sprawdzić. Ale widać, że ten lub zorientował się, że trochę przesadził. Chociaż tyle.

15 lutego 2008

A nie mówiłem?

Jakby na potwierdzenie mojego skojarzenia premierów Tuska i Turskiego - mamy akcję jak z serialu. Tam był wybuch atomowy - a w realu spada na nas satelita, tyle że nie wschodni, lecz zachodni.

Z gruntu poważnie

Poranny przegląd prasy przyniósł m.in. ciekawy artykuł z Rzeczpospolitej o reliktach PRL w polskiej administracji publicznej.

Rzadko się tak pisze, rzadko pokazuje się, że źródłem potężnych problemów w takich dziedzinach, jak choćby służba zdrowia nie jest brak pieniędzy, lecz fatalne zarządzanie. Bardzo się cieszę, że takie tekst zaczynają się tu i ówdzie pojawiać, i chcę dodać coś ze swojego podwórka, czyli z samorządu. Najpierw dwa cytaty z tekstu:
Konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać odpowiedzialnego za faktycznie podstawowy produkt systemu oświaty – jakość kształcenia. Za finansowanie i bazę materialną odpowiada organ prowadzący (wójt/burmistrz/prezydent/starosta), za siatkę placówek oświatowych organy stanowiące (rady gmin i powiatów), za formalnie rozumiany nadzór pedagogiczny odpowiada kurator, komisje egzaminacyjne organizują pomiar kompetencji uzyskiwanych przez uczniów, które w praktyce zarządzania oświatą mają zastosowanie wyłącznie przy naborze na kolejne szczeble edukacyjne. Nabór kluczowych kadr – dyrektorów placówek oświatowych – jest w rękach komisji o bardzo zróżnicowanej strukturze. Kto odpowiada za produkt końcowy – jakość kształcenia? Nikt.

(...)

I znowu, kto odpowiada za produkty systemu ochrony zdrowia? Organem założycielskim szpitala jest samorząd powiatowy. „Grupowym” płatnikiem kosztów opieki zdrowotnej jest obywatel – bywający klientem tego szpitala, niestety, realizujący swą rolę płatnika za pośrednictwem politycznie sterowanego Narodowego Funduszu Zdrowia.
I na koniec:
Mimo to w polskim samorządzie istnieją podstawy prawne i dobre praktyki wprowadzania rozwiązań rynkowych w sferze takich usług komunalnych, jak zaopatrzenie w wodę czy gospodarka śmieciami. Pora wprowadzić te wzorce do porządku prawnego i praktyki również w takich sferach, jak ochrona zdrowia, pomoc społeczna, oświata i wychowanie czy usługi administracyjne.
Zestawiam te trzy fragmenty, bo w kontekście dwóch pierwszych, niezwykle trafnych opisów i dobrych diagnoz przyczyn administracyjnej niewydolności państwa (ze swojej działki dodałbym do tego jeszcze prawo budowlane, które [nie] działa podobnie) ostatni cytowany akapit trochę mnie zaskoczył. Uważam bowiem, że taki sam udział w paraliżowaniu jakichkolwiek skutecznych działań administracyjnych ma struktura samorządowa w Polsce.

Może jest to rodzaj lokalnego - warszawskiego - skrzywienia, ale warto podkreślić, z czego on się bierze. Kilka kat temu Polska śmiała się z faktu, że stolica ma ponad siedmiuset radnych na pięciu szczeblach samorządu (tak, jakby mieszkańcy Warszawy sami sobie napisali taką ustawę warszawską). Krytyka, owszem, pomogła i ustawę zmieniono i od kilku lat mamy w Warszawie tylko 460 radnych. Lub 450, głowy nie dam, zawsze muszę to sprawdzać, bo w meandrach lokalnej samorządności naprawdę ciężko się odnaleźć - w każdym razie w przybliżeniu tylu, ilu posłów w - też swoją drogą nie wiem po co tak licznym - sejmie. To znaczy wiem, tak samo jak wiem, czemu tych radnych jest aż tylu. Słowa klucze: doły partyjne.

Liczbę radnych zredukowano więc o 1/3 zostawiając Warszawę z tym majdanem. I, co gorsza, od tego czasu nikt w ogóle nie mówi o tym, że to nadal jest jakaś totalna paranoja granicząca z absurdem z jakiegoś chorego filmu. Nikt nie proponuje zmiany ustawy warszawskiej, nie jest to przedmiotem kampanii wyborczej do sejmu, ani do samorządu. Nawet żadne populistyczne ugrupowanie nie wykorzystało tego do zrobienia wokół siebie szumu, a to pozwala wnioskować, że temat jawi się politykom zbyt hermetycznym, zbyt mało nośnym. Słowem nikt się w ogóle nie zastanawia nad tym chorym stanem rzeczy.

A ja obawiam się, że tak skonstruowana administracja po prostu nie jest w stanie czymkolwiek zarządzać w sposób sensowny i kompetentny, nawet jeśli w tej rzeszy ludzi są jacyś całkiem mądrzy i sensowni. A czy są? Można mieć wątpliwości, skoro radni nie rozumieją podstawowych mechanizmów (pierwszy cytat w podlinkowanej notce), którymi prawnych, które są narzędziami w ich rękach.

I obawy te potwierdzają się, gdy pójdzie się na posiedzenie rady dzielnicy czy rady miasta. Nieustannie zachęcam, by każdy choć raz poszedł na sesję, najlepiej taką, gdzie omawia się jakiś kontrowersyjny projekt, np. budowę oczyszczalni ścieków lub przebieg autostrady - tego się nie da opisać. Nawiasem mówiąc obrady Rady Warszawy są pokazywane w internecie, na stronie urzędu miasta i nawet nie trzeba chodzić tam osobiście, by przekonać się, jak zachowują się nasi przedstawiciele i jakimi pierdołami muszą się zajmować z racji tak, a nie inaczej skonstruowanego prawa (głosowanie o tym, czy odesłać do podkomisji ochrony środowiska wniosek o wycięcie drzewa blokującego budowę drogi z powodu tego, że znajdująca się w owym drzewie dziupla może być zamieszkała przeszedłby pewnie do legendy, gdyby nie to, że nikt mi nie wierzy, iż takie głosowanie miało miejsce. Kolejnym nawiasem mówiąc powtarzano je chyba dwa razy, z braku kworum).

I znów, jak w poprzedniej notce, dodaję jeden tag, który tylko z pozoru nie ma związku ze sprawą.

-------------------------------------{edit}-------------------------------------

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.