Taka różnica mnie zachwyca
Tym razem do napisania zmobilizował mnie Wojciech Mann, który zastanawiał się w "Stołku" nad tym, dlaczego ogłaszane w Warszawie przetargi kończą się zwykle przykrymi niespodziankami. Tak, jak ten na metro, które zamiast 3 miałoby kosztować 6 miliardów złotych i tym samym zbliżyć się do światowego rekordu.
Skoro o metrze mowa - prywatnie uważam, że decyzja o unieważnieniu przetargu jest słuszna, bo ceny były absurdalne. Choć trzeba też przyznać, że jest to spektakularna porażka obecnej ekipy, w moim odczuciu największa do tej pory. Ale nie o tym się tu dziś będzie pisać. Pytajom mię ludzie...
Skąd przy przetargach biorą się różnice w szacunkach i ofertach?
Po pierwsze dzieje się tak dlatego, że miasto, nim rozpisze przetarg lub konkurs na projekt, szacuje zwykle wartość inwestycji. Potem rada miasta uchwala to w budżecie na kolejny rok i procedura dopiero zaczyna się toczyć. W polskich warunkach od decyzji przez projekt, uzgodnienia, decyzje administracyjne, odwołania, protesty i inne opóźnienia zajmuje to wiele miesięcy. A dopiero po tym wszystkim, z gotowym projektem i prawomocnym pozwoleniem na budowę można ogłosić przetarg na wykonawstwo. To wszystko może trwać kilka lat, a w tym czasie ceny rzeczywiście się zmieniają. Raczej nie w dół.
Na tym jednak nie koniec - od wyników przetargu często odwołują się przegrani konkurenci. Nawet jeśli te odwołania zostaną oddalone, nie ponoszą oni kosztów związanych z opóźnieniem inwestycji, a to też liczy się zwykle w miesiącach lub nawet w latach. Nie powinno więc nikogo dziwić, że gdy wykonawca może już wejść na plac budowy często okazuje się, że w ogóle mu się to nie opłaca i zaczyna przekonywać miasto, że budżet musi być powiększony. Tyle, że prawo o zamówieniach publicznych pozwala zwiększyć budżet najwyżej o 20% pierwotnej wartości. Efekt? Wykonawcy już na etapie składania ofert kalkulują cenę z poprawką na to, co dopiero może się wydarzyć.
To jeszcze nie wszystko. Wykonawca musi się liczyć z tym, że jeśli spóźni się z oddaniem inwestycji, zamawiający będzie żądał wypłacenia kar umownych. Wszystko w porządku, tylko że jednym z głównych powodów opóźnień są niedociągnięcia po stronie ratusza. Np. w toku inwestycji okazuje się, że w dokumentacji nie było jakiejś rury, kabla, czy - w skrajnym przypadku - że nikt nie wziął pod uwagę zabytkowych piwnic pod placem Piłsudskiego. Mało tego, okazuje się, że wodociągi czy SPEC przy okazji chcą tę rurę wyremontować. Niby słusznie - tylko że ewentualną karę za wynikające z tego opóźnienie wykonawca wlicza sobie odpowiednio wcześniej w wartość oferty.
I tego za mało - umowy formułowane są tak, że to wykonawca ponosi odpowiedzialność za opóźnienia wynikające z ewentualnej opieszałości urzędników przy wydawaniu kolejnych decyzji (takich, jak choćby zmiany organizacji ruchu po kolejnych etapach inwestycji). Dodajmy do tego częste w Warszawie sprawy związane z roszczeniami byłych właścicieli, które mogą się ujawnić w najmniej spodziewanym momencie, czy opóźnienia wynikające - szczególnie przy metrze właśnie - z niespodzianek natury geologicznej (słynnych kurzawek ) i mamy odpowiedź na pytanie, czemu wykonawcy pompują ceny w górę.
Sytuację miał poprawić system "zaprojektuj i wybuduj", gdzie robiono tylko jeden przetarg, a startowały w nim konsorcja firm projektowych i budowlanych. Tyle, że wtedy najpierw podpisywano umowę, potem dopiero projektowano, więc dochodził cały żmudny proces negocjacji między architektami a zamawiającym, np. w przypadku pałacu Saskiego, gdzie zamawiający nie bardzo wiedział, co znajdzie się projektowanym budynku (sic!). Potem zaś starano się o pozwolenie na budowę - i znów to wykonawca ponosił odpowiedzialność finansową wynikającą z tego, że miasto - będące przecież inwestorem! - nie było w stanie wydać tych decyzji na czas (a to się właściwie w Polsce nie udaje ani przy inwestycjach publicznych, ani prywatnych - Stadion Narodowy jest jedynym znanym mi wyjątkiem).
W przypadku metra doszedł do tego jeszcze jeden czynnik; miasto popełniło szkolny błąd w negocjacjach od samego początku mówiło bowiem, że II linia mera jest inwestycją priorytetową i musi być zrealizowana w wyśrubowanym terminie 4 lat właściwie za wszelką cenę. Głupi byłby oferent, który mając taki termin i taką presję przed sobą i taką deklarację za sobą nie podbiłby ceny.
A że te ceny są zadziwiająco zbieżne? Że firmy pompują je do plus/minus podobnego poziomu? No to jest bez wątpienia sprawa dla CBA, UOKiK i innych instytucji stojących na straży wolnego rynku. Bo rzecz faktycznie musi prowokować pytania o to, czy nie mamy tu do czynienia ze zmowami kartelowymi. Podobnie pytania rodzą się, gdy miejski urzędnik z wyprzedzeniem trafnie przewiduje, o ile wzrosną ceny.
Skoro o metrze mowa - prywatnie uważam, że decyzja o unieważnieniu przetargu jest słuszna, bo ceny były absurdalne. Choć trzeba też przyznać, że jest to spektakularna porażka obecnej ekipy, w moim odczuciu największa do tej pory. Ale nie o tym się tu dziś będzie pisać. Pytajom mię ludzie...
Skąd przy przetargach biorą się różnice w szacunkach i ofertach?
Po pierwsze dzieje się tak dlatego, że miasto, nim rozpisze przetarg lub konkurs na projekt, szacuje zwykle wartość inwestycji. Potem rada miasta uchwala to w budżecie na kolejny rok i procedura dopiero zaczyna się toczyć. W polskich warunkach od decyzji przez projekt, uzgodnienia, decyzje administracyjne, odwołania, protesty i inne opóźnienia zajmuje to wiele miesięcy. A dopiero po tym wszystkim, z gotowym projektem i prawomocnym pozwoleniem na budowę można ogłosić przetarg na wykonawstwo. To wszystko może trwać kilka lat, a w tym czasie ceny rzeczywiście się zmieniają. Raczej nie w dół.
Na tym jednak nie koniec - od wyników przetargu często odwołują się przegrani konkurenci. Nawet jeśli te odwołania zostaną oddalone, nie ponoszą oni kosztów związanych z opóźnieniem inwestycji, a to też liczy się zwykle w miesiącach lub nawet w latach. Nie powinno więc nikogo dziwić, że gdy wykonawca może już wejść na plac budowy często okazuje się, że w ogóle mu się to nie opłaca i zaczyna przekonywać miasto, że budżet musi być powiększony. Tyle, że prawo o zamówieniach publicznych pozwala zwiększyć budżet najwyżej o 20% pierwotnej wartości. Efekt? Wykonawcy już na etapie składania ofert kalkulują cenę z poprawką na to, co dopiero może się wydarzyć.
To jeszcze nie wszystko. Wykonawca musi się liczyć z tym, że jeśli spóźni się z oddaniem inwestycji, zamawiający będzie żądał wypłacenia kar umownych. Wszystko w porządku, tylko że jednym z głównych powodów opóźnień są niedociągnięcia po stronie ratusza. Np. w toku inwestycji okazuje się, że w dokumentacji nie było jakiejś rury, kabla, czy - w skrajnym przypadku - że nikt nie wziął pod uwagę zabytkowych piwnic pod placem Piłsudskiego. Mało tego, okazuje się, że wodociągi czy SPEC przy okazji chcą tę rurę wyremontować. Niby słusznie - tylko że ewentualną karę za wynikające z tego opóźnienie wykonawca wlicza sobie odpowiednio wcześniej w wartość oferty.
I tego za mało - umowy formułowane są tak, że to wykonawca ponosi odpowiedzialność za opóźnienia wynikające z ewentualnej opieszałości urzędników przy wydawaniu kolejnych decyzji (takich, jak choćby zmiany organizacji ruchu po kolejnych etapach inwestycji). Dodajmy do tego częste w Warszawie sprawy związane z roszczeniami byłych właścicieli, które mogą się ujawnić w najmniej spodziewanym momencie, czy opóźnienia wynikające - szczególnie przy metrze właśnie - z niespodzianek natury geologicznej (słynnych kurzawek ) i mamy odpowiedź na pytanie, czemu wykonawcy pompują ceny w górę.
Sytuację miał poprawić system "zaprojektuj i wybuduj", gdzie robiono tylko jeden przetarg, a startowały w nim konsorcja firm projektowych i budowlanych. Tyle, że wtedy najpierw podpisywano umowę, potem dopiero projektowano, więc dochodził cały żmudny proces negocjacji między architektami a zamawiającym, np. w przypadku pałacu Saskiego, gdzie zamawiający nie bardzo wiedział, co znajdzie się projektowanym budynku (sic!). Potem zaś starano się o pozwolenie na budowę - i znów to wykonawca ponosił odpowiedzialność finansową wynikającą z tego, że miasto - będące przecież inwestorem! - nie było w stanie wydać tych decyzji na czas (a to się właściwie w Polsce nie udaje ani przy inwestycjach publicznych, ani prywatnych - Stadion Narodowy jest jedynym znanym mi wyjątkiem).
W przypadku metra doszedł do tego jeszcze jeden czynnik; miasto popełniło szkolny błąd w negocjacjach od samego początku mówiło bowiem, że II linia mera jest inwestycją priorytetową i musi być zrealizowana w wyśrubowanym terminie 4 lat właściwie za wszelką cenę. Głupi byłby oferent, który mając taki termin i taką presję przed sobą i taką deklarację za sobą nie podbiłby ceny.
A że te ceny są zadziwiająco zbieżne? Że firmy pompują je do plus/minus podobnego poziomu? No to jest bez wątpienia sprawa dla CBA, UOKiK i innych instytucji stojących na straży wolnego rynku. Bo rzecz faktycznie musi prowokować pytania o to, czy nie mamy tu do czynienia ze zmowami kartelowymi. Podobnie pytania rodzą się, gdy miejski urzędnik z wyprzedzeniem trafnie przewiduje, o ile wzrosną ceny.