Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

09 listopada 2010

"Egzekutor"

Miał 16 lat, gdy zabił pierwszego człowieka. Kolegę. 52 lata później zabił ostatniego. Siebie. Nie był mordercą. Był żołnierzem Armii Krajowej odznaczonym Krzyżem Walecznych. Stefan Dąmbski był egzekutorem.

Stefan Dąmbski, rok 1938
Wydana kilka tygodni temu przez Kartę książka "Egzekutor" wywołała spore zamieszanie na długo przed premierą. Nic dziwnego. Wspomnienia Dąmbskiego niewiele mają wspólnego z opowieściami o bohaterskich partyzantach ani powstańcach, co "na tygrysy mieli vis-y". To chłodna i porażająca relacja człowieka, który swoje człowieczeństwo porzucił we wczesnej młodości i nigdy już go nie odnalazł.

Stefan Dąmbski dołączył do rzeszowskich partyzantów jako nastolatek i szybko wyrobił sobie opinię skutecznego wykonawcy wyroków państwa podziemnego. Z jego wspomnień wyłania się niecodzienny obraz życia partyzantów - straceńców, którzy nie liczyli, że przeżyją wojnę. Pogodzeni z perspektywą rychłej śmierci zatracali się w mordowaniu ludzi, których im wskazano, rzadko tylko zastanawiając się nad sensem tego, co robili, wątpliwości topiąc w samogonie.

Dąmbski nie kryje, że lubił swoją "robotę". Mordował z przyjemnością i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wobec ojczyzny. "Tak byliśmy wychowani" - powtarza kilkukrotnie.

"Spełniły się moje marzenia; byłem człowiekiem bez skrupułów... Byłem gorszy od najpodlejszego zwierzęcia. Byłem na samym dnie bagna ludzkiego. A jednak byłem typowym żołnierzem AK. Byłem bohaterem, na piersi którego po wojnie spoczął krzyż Walecznych" - pisze o sobie.

Jego książka - publikowana wcześniej we fragmentach - wywołała zrozumiałe kontrowersje. Protestowały rzeszowskie środowiska AK i mieszkańcy opisanych okolic. Bronili jej historycy. Mnie trudno uwierzyć, że to konfabulacja - po co śmiertelnie chory, samotny człowiek miałby przypisywać sobie coś, co sam uważa za koszmarne, choć uzasadnione zbrodnie?

Spór o to, czy wszystkie akcje odtwarza z dokładnością do jednego detalu wydaje mi się zresztą mniej istotny, od ogólnego wydźwięku tej książki: pokazującej brutalność wojny i czasów, które dziś bardzo często idealizujemy w oparciu o znacznie łatwiejszą i popularniejszą wizję wyłaniającą się ze wspomnień wielu innych członków AK. Chłodna, cyniczna, ociekająca wódką i świeżą krwią mordujących się nawzajem Niemców, Polaków i Ukraińców relacja to akt ciężkiego oskarżenia. Dąmbski nie rzuca go jednak w twarz swoim dowódcom ani państwu podziemnemu. Zdaje się też nie mieć pretensji do losu o to, że przyszło mu żyć w tak strasznych czasach.

O wszystko oskarża tylko siebie. Sam pisze i sam odczytuje sobie wyrok. Daje sobie chwilę na spowiedź i jak wiele razy wcześniej, w chłodny i opanowany sposób wymierza karę.

Stefan Dąmbski - Egzekutor
Ośrodek Karta, 2010

12 marca 2010

"Mrok"

Skończyłem kilka dni temu czytać książkę, której główny bohater ginie już w przedmowie. I wcale nie jest nudna.

"Mrok" to historia Davida Shawa, człowieka, który będąc już dobrze po czterdziestce zaczął nurkować i w ciągu pięciu lat zrobił 333 zejścia pod wodę. Po drodze pobił kilka rekordów - przede wszystkim głębokości. Jest jednym z ośmiu ludzi, którzy nurkowali poniżej 240 metrów (na księżycu było dwunastu). Ostatnim była próba wydobycia z dna jaskini w RPA ciała innego nurka. Ciała, które Shaw sam namierzył wcześniej na głębokości 270 metrów. Tragiczny finał można znaleźć w u2b; miał ze sobą kamerę. Zresztą do książki dodany jest film na DVD, którego jeszcze nie obejrzałem - lektura zrobiła na mnie wrażenie, które na jakiś czas wystarcza.

Świetnie wydana: na żółtym papierze, z zaokrąglonymi rogami, jak notes zapinana na gumkę przytwierdzoną do okładki, a do środka wrzucone luzem zdjęcia na grubym papierze: zdjęcia bohaterów w sprzęcie i bez, pod wodą i w trakcie przygotowań, zdjęcia z zapadliska, na dnie którego widać maleńkie jeziorko. Nic nie wskazuje na to, że pod spodem jest prawie 300-metrowa głębia: ciemność, w której rozegra się kilka dramatów. Do tego miejsce na notatki i "naszkicowane ołówkiem" (wydrukowana na szaro) przekroje jaskini. Naprawdę sugestywne. Brawa dla wydawnictwa Mayfly za serię 360˚.

Sama książka to żadna wielka literatura, raczej dziennikarski styl, bez fajerwerków, z dużą dawką technicznych szczegółów i całkiem solidnym ładunkiem teorii. Powiedziałbym wręcz, że poważniejszym, niż komiksowy podręcznik PADI, którego lektura dała mi stopień nurkowy ;) Tłumaczenie nie pozbawione kiksów (językowych - merytorycznie to nie mój poziom, żebym dyskutował), ale to wszystko nie ma większego znaczenia - tu same fakty spisane w punktach układają się w opowieść o sporym ciężarze gatunkowym.

Nie wiem czy to wrażenie bierze się z właśnie ciężaru samej historii, czy też z faktu, że choć sam nurkowania ledwo liznąłem i mam duży dystans do swoich umiejętności, to jednak już byłem pod wodą - a jest to potężne doświadczenie. Tak czy owak przeżyłem tę historię, musiałem sobie ją dawkować, czy też robić przerwy między kolejnymi "zanurzeniami". Bynajmniej nie zniechęciło mnie to do nurkowania ani nie wystraszyło. Tym bardziej, że to nie jest książka o maniakach adrenaliny, którzy narażają życie dla samego ryzyka. Przeciwnie; to pochwała nurkowania świetnie przygotowanego, zaplanowanego co do minuty, nurkowania jako gry zespołowej, w której jednak nieuchronnie nadchodzi moment, gdy człowiek zostaje sam wobec potęgi przyrody, słabości własnego ciała i ekstremalnego, obcego środowiska. I w bezpośrednim starciu czasem przegrywa.

05 marca 2009

Sygnaturka

Myślenie nie wypada najlepiej w telewizji, o czym tamtejsi reżyserzy wiedzą już od dawna. Niewiele jest w nim do oglądania. Słowem nie jest ono sztuką widowiskową.
Neil Postman - Zabawić się na śmierć
Nie wciągnąłem jeszcze całej książki, więc nie mam zamiaru jej recenzować, ani nawet polemizować z jej tezami (tym bardziej, że z większością trudno się nie zgodzić). Po prostu chciałem się pochwalić swoją nową sygnaturką. No i napomknąć, że to ciekawa lektura. Niezbyt odkrywcza, ale ma już bez mała ćwierć wieku, więc nie oczekujmy zbyt wiele. Inna rzecz, że czytając ją można sobie z całą mocą uświadomić, że taki mniej więcej jest dystans kulturowy między nami a Stanami. Przy czym Postman dodałby pewnie, że nie mamy czego żałować.

Ja ostatnio staram się trochę zapanować nad zalewem papki - selekcjonuję RSS-y, wyrzucam zakładki i przede wszystkim czytam książki, a nie prasę. Czytam niewiele, trochę w drodze do pracy, trochę wieczorem w łóżku, bo choćbym nie wiem jak był po robocie spieprzony, to i tak od razu zasnąć nie idzie. Lista pozycji, które chciałbym przeczytać wciąż się wydłuża, ale przynajmniej te, które już kupiłem się nie kurzą. Dobra odtrutka.

A na koniec jeszcze jeden cytat z nocnych redaktorów rozmów, o książce Postmana właśnie:
- Tylko jedna słabość, że wtedy jeszcze nie było internetu.
- No, to mamy lukę do wypełnienia.
- No. I wypełniamy. Rajstopami.

12 listopada 2008

O warszawskich knajpach narzekania pod Pikadorem

Z inicjatywy miasta, w odzyskanym i z tej racji świecącym pustkami lokalu po restauracji Nowy Świat na kilka dni reanimowano trupa słynnej warszawskiej kawiarni Pod Pikadorem. W duchu z lekka sentymentalnym narzekano tam ostatnio, że dziś kawiarnie i knajpy już nie te, co przed wojną. Nie ma stolika Skamandrytów, nie ma innych stolików, co by sobie przy nich usiąść i pogadać. Nie ma?!

Staram się raczej nie pisać o tym, jak to było przed wojną, bo niewiele pamiętam. Czytałem za to niedawno wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Rzecz to wprawdzie o czasach powojennych, ale takich tuż, tuż, gdy jeszcze tu i ówdzie, głównie w gruzach duch przedwojennych knajp dawał o sobie znać. Bije z tej książki atmosfera, za którą trudno nie zatęsknić, nawet jeśli się jej nie znało - knajpy pełne państwa radców, ministrów, znanych adwokatów, profesury, a i cwaniactwa wszelkiej maści na każdym kroku, alkoholi, zakąsek, przekąsek, wódki słodkiej i gorzkiej, muzyki lepszej lub podlejszej i zabawy, nawet w tych smutnych czasach - taki krajobraz rysuje Budrewicz wyłuskując z ruin co ciekawsze indywidua. Czytam i sam pytam, czemu takich miejsc już w Warszawie nie ma.

Nie ma? Jakoś tak mnie podminowała ta "Polski" relacja spod Pikadora, że zacząłem szukać. Weźmy Pawilony - knajpa przy knajpie, pełne nawet w tygodniu, rozmnażają się przez pączkowanie i anektowanie kolejnych piwnic po sklepach obuwniczych czy punktach ksero. Po dłuższej przerwie zaglądam ostatnio znów częściej i widzę, że każda ma swoją stałą publikę, a publika ma swoje ulubione stoliki.

Jak nie ma miejsca, to coś może znajdzie się w pełnej do granic możliwości Kulturalnej, urządzonej w dawnym barze teatru Dramatycznego, gdzie po drodze jeszcze kilka innych lokali się barwnie zapisało. Owszem, znakiem warszawskim knajp jest ich nietrwałość, ulotność nieznana w innych miastach, gdzie po 10 latach można wpaść w to samo miejsce i zjeść to samo z menu. Ale i to się zmienia. Zresztą do warszawskiej legendy przechodziły przecież lokale, którym też nie zawsze dane było długo działać.

Jak nie tam, to można iść do Planu B, ulubionego jak mi się zdaje miejsca młodych warszawskich architektów, wśród których zaczynam rozpoznawać coraz więcej osób tworząc sobie w ten sposób namiastkę budrewiczoweskiego klimatu.

Zagłębie przy Dobrej nieco podupadło, ale rozkręca się Praga z podwórkiem przy ulicy - nomen omen - 11 listopada. Ciekawie dzieje się w Obiekcie Znalezionym. A wszyscy kończą prędzej czy później w czynnych całą dobę Przekąskach Zakąskach wyjętych z Budrewicza niemal żywcem. Na stojaka, pod śledzia albo gzika wódka raczej niezbyt długo mrożona leje się potokiem, któy zwalnia chyba tylko rano. A w niedzielę rano kaca leczy się np. w Karmie, znów na pl. Zbawiciela, gdzie owszem, nie ma stolików, ale są kanapy.

I to nie są tylko puby, czy tylko kawiarnie - tu działa galeria, tam odbywają się poetyckie slamy, a przede wszystkim przy każdym stoliku w oparach papierosowego dymu i alkoholu gada się. Gada się godzinami, mądrzej lub głupiej im dalej w czasie, ale się gada. Na każdym kroku są takie miejsca, gdzie spotkać można ludzi, których śmiało można zaliczyć do kontynuatorów tamtych tradycji.

Owszem, miasto jest większe, ludzi też więcej trudno więc znać wszystkich i trudniej o to cenne bez wątpienia poczucie bijące z wielu wspomnień i autobiografii lat przed -i tuż-po-wojennych, że wszyscy się znają. Ale nie wątpię, że gdzieś między tymi ludźmi, których twarze kojarzę ze swoich ulubionych knajp jakiś nowy Tyrmand dyktuje nowe trendy w muzyce i zabiera materiały do swojego "Dziennika". Że przy którymś z tych stolików w oparach absurdu siedzą nowi Skamandryci. I że jakiś Budrewicz naszego pokolenia krąży między nami, wyłapuje twarze, notuje cytaty, które za lat kilka wraz z barwnymi anegdotami opisze. I dowiedzie tym sposobem, że kawiarniana tradycja z czasów przed i powojennych wcale w Warszawie nie umarła.

09 listopada 2008

XIII - to jeszcze nie koniec

XIII się skończył - tak chciałem zacząć, a nawet zatytułować ten tekst. Ale nic z tego. Przeczytałem właśnie, że po 19 tomach wydawcy nie odpuszczają - nowi autorzy pracują nad poboczną serię o przeciwnikach Trzynastego. "Mangusta" ukaże się w Polsce jeszcze w listopadzie.

O końcu serii pisać chciałem w kontekście mini serialu wyemitowanego właśnie w kanadyjskiej telewizji. Wydawało mi się, że po 19 tomach wydawanych przez ponad 20 lat, grze komputerowej, która doczekała się wznowień w seriach z klasykami i serialu właśnie można będzie napisać "The End". A tu nic z tego.



Serial to duże słowo. Dwa półtora godzinne odcinki to stanowczo za mało, być choć zasygnalizować złożoność fabuły całej serii. Nie ma nawet miejsca na romans z major Jones, nie ma wątku Costa Verde, a - co za tym idzie - nie ma słowa o Irlandii, trzech zegarkach, ani włoskiej mafii. Nie ma też retrospektyw przenoszących fanów komiksu na całe tomy np. w czasy dzikiego Zachodu ani dziennikarskiego śledztwa w sprawie "Numeru XIII".

Została główna oś i nieliczne nawiązania do epizodów. Jest bohater, człowiek bez pamięci (zupełnie bez sensu spada z nieba na spadochronie, zamiast zostać wyrzuconym przez morze) wyszkolony na zawodowego mordercę. Z numerem XIII wytatuowanym na ramieniu. Szybko okazuje się, że jest podejrzewany o, bagatela, zamordowanie prezydenta USA (który w stosunku do oryginału zmienił płeć). Oczywiście jest wrabiany w spisek.

Brzmi znajomo? XIII to nikt inny jak Jason Bourne z powieści Ludluma. Wikipedia twierdzi, że komiks przewyższa książkowy oryginał, czego nie jestem w stanie zweryfikować. Pewny jestem natomiast, że z ekranizacjami jest dokładnie odwrotnie - serial wyprodukowany z pomocą znacznie mniejszych pieniędzy nie dorównuje filmom z Mattem Damonem. Oglądany w takim kontekście jest po prostu zbyt marny i to pomimo całkiem nieźle dobranej obsady. Szkoda tylko, że Lee Marvin nie dożył szansy, by zagrać generała Carringtona, którego narysowano chyba z jego zdjęcia - zastąpił go Stephen McHattie; bez rewelacji. Lepiej wypadli jednak aktorzy grający epizody, niż główni bohaterowie grani przez Stephena Dorffa i Vala Kilmera (zupełnie niepodobnego do wspomnianego Mangusty).

Nie mogąc się ścigać z kinowym odpowiednikiem autorzy mogli wszak postawić na zrobienie znakomitego serialu - "XIII" to idealny materiał. Jean Van Hamme rozciągnął fabułę, pokazał ją z wielu perspektyw, pogłębiał czasem do granic absurdu relacje między bohaterami i ich skomplikowaną przeszłość przecinającą się co krok. Znakomicie zagrał kalkami z książek i filmów, zgrabnie prześlizgnął się po amerykańskich mitach i popkulturowych schematach - to wszystko starczyłoby na kilka sezonów. Zamiast tego dostajemy trzygodzinną popłuczynę po współczesnym kinie sensacyjnym, która nie dostaje do komiksowego pierwowzoru właściwie niczym. Ogromny zawód.

XIII
Francja, Kanada 2008

24 lipca 2008

Martwe Przedmieście

Po długim remoncie otwarto wreszcie Krakowskie Przedmieście. Powiało Europą, zachodnią cywilizacją i wielkim światem. Oczywiście, można się przyczepić do kilku detali, co też uczynię, by zadość uczynić tęsknotom czytelników dopominających się nowych wpisów :)

Do szału doprowadziło mnie to, że Zarząd Dróg Miejskich tradycyjnie zignorował potrzeby osób niepełnosprawnych, dla których ulica jest teraz nawet bardziej niedostępna, niż przed remontem, a także rowerzystów, którym najpierw nie wybudowano ścieżki, potem odmówiono prawa wjazdu na ulicę, a teraz ściga się ich za jazdę po chodnikach. Powiew Europy jakby zelżał.

No i jeszcze jeden detal - chiński marmur w charakterze podłoża okazał się porażką, bo chłonie bród tak samo, jak betonowa kostka. Widać to najlepiej tam, gdzie zatrzymują się cieknące olejem autobusy i tam, gdzie skupia się nocne życie Warszawy, czyli przed dwoma okienkami z kebabami (o tym nocnym życiu będzie jeszcze za chwilę). Jest już nawet pierwszy efekt - władze Śródmieścia szukają pretekstu, by wypowiedzieć kebabowym barom lokale. Oficjalnie dlatego, że nie przystają swoim klimatem do charakteru ulicy. Brakuje tylko stwierdzenia, że nie pasują do narodowego ducha i chrześcijańskiej tradycji - tymi argumentami posłużono się ponoć ostatnio w Lombardii, by uzyskać analogiczny efekt. By jednak nikt nie posądził urzędników o niechęć do Turków, w charakterze listka figowego poświęci się punkt ksero. Rzeczywiście - dwa kroki od bramy największej polskiej uczelni, rzut beretem od siedziby Polskiej Akademii Nauk punkt ksero nie pasuje zupełnie.

A skoro o tej uczelni mowa. Studenci, wiadomo, wyższej kultury osobistej reprezentanci, wiedzą, że na wykład z gumą do żucia w gębie wchodzić nie wypada. Zostawiają więc gumy przed bramą Uniwersytetu. Oczywiście na trotuarze. Teraz widać to słabiej, lato jest, a przed oficjalnym otwarciem chodniki umyto - poczekajmy jednak do października, a okaże się, że nie tylko kebab brudu źródłem być może. Może i uczelnia nie pasuje do charakteru ulicy? Biorąc pod uwagę, że z pałacu Czapskich po drugiej stronie Krakowskiego wynieść się będzie musiała Akademia Sztuk Pięknych - da uzasadnić i taki pogląd.

Z tym brudnym marmurem wiąże się jeszcze jeden (nie)smaczek. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem z branży kamieniarskiej, ale informacji nie sprawdzałem, więc com usłyszał, powtarzam z pewną dozą ostrożności. Twierdził on, że chiński marmur pojawił się w projekcie jednej z warszawskich stacji metra, ale po testach został zastąpiony droższym, rodzimym, właśnie dlatego, że łatwo się brudził i szybko się ścierał. A może nawet został użyty raz i więcej już go metro nie chciało? Dość, że w specyfikacjach kolejnych zleceń zastrzegano, by tego materiału nawet nie brać pod uwagę przy projektowaniu stacji. Know how miejskiej spółki budującej metro nie dotarł niestety do urzędników od dróg - taki mamy obieg informacji w ratuszu.

Antykebabowa postawa władz Warszawy też mnie wkurzyła. Dwa okienka z tureckim żarciem to poza bistrem Zakąski Przekąski, gdzie nawet nad ranem, na stojaka można walnść ostatniego - względnie pierwszego - kielicha, jedyne lokale przy Krakowskim czynne dłużej niż do godziny 22. Potem reprezentacyjna ulica zdycha tak samo, jak Stare Miasto. Nie działają tu żadne sklepy z pamiątkami, puby zamierają najpóźniej około północy, wcześniej zwijając zbyt głośne dla sąsiadów ogródki, a restauracje już o 21 wrogo traktują tych, którzy pytają, czy kuchnia jeszcze działa.

Smutne to. Lokalne media podjęły temat w licznych publikacjach. Mówił o tym prof. Bohdan Jałowiecki, prof. Roch Sulima, pisała "Polska", przywoływał rzecz Alek Tarkowski linkując przy okazji dwa ciekawe wywiady (z architekt Magdaleną Staniszkis i Grzegorzem Lewandowskim z Chłodnej 25, które też polecam), mówili Maciej Miłobędzki z pracowni JEMS, Łukasz Król z Konesera i inni. Jeśli coś mnie w tym wszystkim cieszy, to właśnie ten wysyp komentarzy. Nie wszystkim zwisa.

Ale to gadanie po próźniy (uon godoł i godoł, a oni nie słuchali i nie słuchali...). Wczoraj w telewizyjnym "Kurierze" właściciel jednej z restauracji tłumaczył, że zamyka interes o 22, bo potem i tak nie ma klientów. Pomylenia przyczyny ze skutkiem nie zauważył. Na tym jednak nie koniec problemów ze spostrzegawczością knajpiarzy z Traktu Królewskiego.

Ci, którzy wynajmują lokale od miasta wychodzili sobie na czas remontu ulicy obniżkę czynszów, co było nawet zasadne. Teraz miasto chce im czynsze podwyższyć, wychodząc z równie słusznego założenia, że po remoncie ulicy ich lokale zyskały na atrakcyjności. W tym samym "Kurierze" jedna z właścicielek knajpy twierdziła, że podwyżka z kilkudziesięciu do kilkuset złotych za metr jest działaniem sprzecznym z wolnym rynkiem. Ze swojej strony sugeruję, by spróbowała Pani wynająć lokal na knajpę w jednym z centrów handlowych - ciekawe czy znajdzie tam ofertę poniżej 100 euro za metr.

Sugestia to jednak wyłącznie retoryczna - najemcy bowiem mają własny pomysł. Chcą od miasta odkupić lokale, oczywiście po preferencyjnych cenach, jako że przez lata w nie inwestowali. Miasto odmawia. Po pierwsze dlatego, że do większości nieruchomości są roszczenia, po drugie zaś słusznie zauważając, że sprzedaż nie jest obowiązkiem tylko prawem właściciela, który ma prawo atrakcyjny lokal zachować. Zwykle jestem zwolennikiem prywatyzowania miejskiego majątku, ale tym razem robię wyjątek - sprzedaż tych lokali byłaby równoznaczna z dobiciem ulicy. Tak, jak stało się w Opolu i na moim kochanym placu Wilsona.

Najemcy z Traktu Królewskiego i Starego Miasta się jednak nie poddają. Czy postanowili pokazać, że są Warszawie potrzebni? Czy wykorzystali dwa zrzeszające ich stowarzyszenia, by wspólnie urządzić święto Krakowskiego Przedmieścia? Czy postanowili zaprosić warszawiaków i na całą weekendową noc otworzyć swoje podwoje? Nie - oni postanowili... zamknąć swoje lokale w niedzielę, 10 sierpnia.

Czytałem niedawno "W cieniu ZŁEGO" Edwarda Dziewońskiego, który stara się na swój sposób ożywić to, co opisywał Trymand, teraz czytam wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Pięknie niedzisiejsza szata graficzna kojarząca mi się ze starymi wycinkami prasowymi gromadzonymi przez moich dziadków i zupełnie nierzeczywisty klimat Warszawy lat 40. i 50. tętniącej nocnym życiem, bawiącej się mimo wszechobecnych ruin, mimo szarości, mimo wszystkich przeszkód, po których dziś nie ma śladu. O przedwojennym Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie w ogóle nie warto wspominać w tym kontekście - to świat nieosiągalny. Ale jak to możliwe, że w latach 50., w ciemnej komunie te ulice żyły, nieliczne knajpy trwały i miały swoją stałą klientelę, wśród której niemal każdy znał każdego, a dziś reaktywowana Cafe Fogg traci lokal, a miejsce po zamkniętej za długi kawiarni Nowy Świat straszy zaklajstrowanymi szybami i reklamą dewelopera na fasadzie? Niestety, miasto niewiele może - do wynajęcia potrzebny pewnie przetarg, konkurs albo jeszcze inna procedura, którą z pewnością też wygra bank. Zresztą organizowanie rozrywki to nie jest zadanie władz miasta (choć oczywiście nie powinny go też sabotować, tymczasem Rada Miasta zdecydowała się na wprowadzenie zakazu organizacji dużych imprez na Starym Mieście).

To wszystko zadziwia mnie tym bardziej, że kilkaset metrów dalej, w podwórku między Smolną, Nowym Światem i Foksal, w starych pawilonach handlowych nie ma już - może poza sklepem z lampami - jednego wolnego lokalu, w którym nie byłoby knajpy. Niektóre działają tam już kilka lat, inne zmieniały właścicieli, nazwy i stylistykę, ale jedno się nie zmienia - co weekend ściąga tu mnóstwo ludzi, którzy dobrze, na pewno głośno, ale raczej spokojnie i bez huligaństwa, się tu bawią. Podupadło trochę zagłębie na Dobrej, za to Ząbkowska czy 11 listopada na Pradze rosną w siłę. Jest potencjał, są klienci, a Trakt Królewski zdycha. A przecież, jak pisze Budrewicz, "jedno jest ustalone ponad wszelkie wątpliwości: chodzenie do knajpy nie jest funkcją najbardziej zaszczytną, lecz od czasu do czasu organizmowi potrzebną".

05 lipca 2007

Audiobook

Jakoś początkowo nie zapałałem entuzjazmem do wydawanych przez Gazetę Wyborczą audiobooków, ale wpadła mi w oko informacja, że Marek Kondrat nagrał dla nich "Złego" Tyrmanda. A że od dawna brakowało mi czasu, by odświeżyć sobie tę książkę, postanowiłem jej posłuchać. Tym bardziej, że jako dzieciak lubiłem słuchać książek w radiu, choć nigdy nie regularnie.

W domu szło mi to bardzo opornie, bo trudno jednocześnie słuchać książki i czytać coś na komputerze. Ale w autobusie audiobook sprawdza się znakomicie! Pierwszy raz od dawna nie przespałem całej podróży.

No i sam "Zły"... Wszystko już o tym napisano, więc nie będę powtarzał. Jedno jest dla mnie niepojęte – jak to się stało, że tej prawdziwie warszawskiej, miejskiej i sensacyjnej historii rodem z amerykańskiego komiksu nikt jeszcze nie przeniósł na ekran?! Przecież to się samo prosi, a w dodatku wciąż jeszcze są w Warszawie miejsca, gdzie można to nakręcić. Coraz mniej, ale są. Wyobrażam to sobie w estetyce "Sin City".

W pewnym momencie wydało mi się, jakby z tego błotnistego, burego półmroku, z deszczu, mgły, śniegu, z tej kotłowaniny szarych postaci wpiły się we mnie jakieś oczy. Teraz przypominam je sobie dokładniej, były przeraźliwie jasne, jarzące się jakby same białka bez źrenic, a tak intensywnie, aż do bólu wbite we mnie, prześwietlone jakąś nieludzką mocą i pasją, straszne!
Leopold Tyrmand - Zły

Obawiam się tylko usilnego uwspółcześniania tej powieści, odzierania ze smaczków, takich jak nazwiska bohaterów (Kalodont, Szuwar, Kolanko, Śmigło czy Kompot) albo nazwy firm (Woreczek!). Nie bez wpływu na mój zachwyt są też obrazki z pracy miejskich reporterów robiących ćwiartkę w bramie w ramach obowiązków służbowych. Tylko jak tu pokazać Milicję Obywatelską, w jakim świetle? Trudno z niej zrobić sojusznika tajemniczego bohatera - porucznik Dziarski z legitymacją MO to jednak nie komisarz Gordon z Gotham City. A porównanie z Batmanem wcale zasadne, jak się wczuć w nastrój. I głos Marka Konrada bez wątpienia w tym pomaga.

A z drugiej strony rozkręca się moda na PRL-owską estetykę, więc kto wie, może obroniłaby się dosłowna, wierna ekranizacja? Na razie znam jeden film próbujący tę modę zdyskontować, z takim sobie skutkiem - to "Segment '76". Wolałbym, by "Zły" nie powtarzał popełnionych tam błędów a ze schematów myślowych na temat PRL korzystał umiejętniej. No i żeby nie wyszła z tego kolejna komedia o i dla dresiarzy. No ale na razie nikt się do tego nawet nie przymierza.

A w kolekcji Gazety jest jeszcze kilka ciekawych książek, w tym "Ferdydurke" w wykonaniu Fronczewskiego. Chyba mam nową zajawkę.

------------------------{ edit: 07.07.07, 20:16 }------------------------

Entuzjazm jednak znacznie opadł, gdy odkryłem, że audiobook to jednak nie książka w całości, lecz w znacznych skrótach. I o ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że pewnie fragmenty muszą wypaść, bo po prostu byłyby nudne w słuchaniu, o tyle czemu "Zły" nie ma zakończenia, nie rozumiem...

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.