20 sierpnia 2007

Patriotyzm semantycznie nadużyty

Patriotyzm jest jak rasizm? - pyta na jedynce portalu gazeta.pl. A właściwie nie pyta, lecz twierdzi z całą mocą pióra filozofa i politologa, Tomasza Żuradzkiego.

Stawiana przez autora teza nie jest kompletnie oderwana od rzeczywistości, choć w tytule została wyostrzona poza granicę niedorzeczności. Oczywistym i niezbyt odkrywczym jest stwierdzenie, że od patriotyzmu do nacjonalizmu droga nie jest bardzo daleka, a ten ostatni z kolei w najostrzejszej formie nie różni się zbytnio od rasizmu i prowadzić może do analogicznej formy dyskryminacji. Może, ale nie musi - i tego Tomasz Żuradzki zdaje się nie zauważać.

Sam przez wiele lat byłem daleki od deklarowania się jako patriota właśnie dlatego, że Polsce bardzo długo swój patriotyzm demonstrowali właściwie tylko skinheadzi. I sam wielokrotnie snułem takie analogie w toku internetowych "pyskusji". Tyle, że to było na przełomie liceum i studiów, a jest to czas, w którym człowiek nie stroni od uproszczeń i zdecydowanych sądów. Od tego czasu mój pogląd trochę się skomplikował, ale ważniejsze jest coś innego - od tego czasu zmieniła się też sytuacja w Polsce. Patriotyzm przestał być domeną kiboli i rodzimych nazistów, stał się zaś zjawiskiem dotykającym coraz większej ilości młodych ludzi.

Symptomatyczne było dla mnie gremialne śpiewanie hymnu przez publiczność Przystanku Woodstock, a najbardziej wymowne koncerty Lao Che w Muzeum Powstania Warszawskiego. I nie bez przyczyny przywołuję ten ostatni przykład i tę właśnie instytucję, stworzoną, co chyba trzeba podkreślić w tym kontekście, przez Lecha Kaczyńskiego. Bo choćby na przykładzie jej działalności i szeregu innych, oddolnych inicjatyw, które się wokół niej pojawiły widać najlepiej, że młodzi ludzie znajdują w sobie dziś zupełnie inny, daleki od ksenofobii, pełny zdrowej dumy i energii do działania patriotyzm. Stykam się z tym w swojej pracy bardzo często.

Żuradzki tymczasem zdaje się utożsamiać patriotyzm z militaryzmem i to bazując na jednym przykładzie - defilady, która niespełna tydzień temu przeszła ulicami Warszawy. W dodatku na potrzeby swojej tezy nagina fakty, twierdząc że tego typu imprezy zarezerwowane są wyłącznie dla dyktatur, a Kaczyński sięgnął po środki z repertuaru Putina. Trzeba mieć dużo złej woli, by nie dostrzec, że defilady i demonstracje siły militarnej nie są obce takim demokracjom, jak Francja czy USA.

Sam nie jestem entuzjastą defilad, choć na warszawską przeszedłem się z ciekawości. Nie poruszyła mnie - dużo więcej patriotycznych (bynajmniej nie rasistowskich) wzruszeń dostarczają mi wspomniane koncerty Lao Che, rekonstrukcje powstańczych starć czy też obchody rocznicy wybuchu sierpniowych walk i bezpośrednie spotkania z ich uczestnikami. Chciałbym zapytać, czy Tomasz Żuradzki był kiedyś 31 lipca na warszawskim placu Krasińskich, gdzie odbywa się Apel Poległych - specyficzny obrzęd ni to wojskowy, ni to religijny, zagranicznym gościom przypomina wywoływanie duchów? Tłum warszawiaków nie przychodzi tam z pobudek rasistowskich, nie wyraża w ten sposób swoich antyniemieckich fobii (choć być może czyni tak część polskiej klasy politycznej) - ten tłum przychodzi tam, bo jest to moment, w którym można poczuć niesamowitą dumę i siłę wspólnoty. Podobne emocje u młodych ludzi wywołują rzeczone koncerty Lao Che, czego wyraz można bez trudu znaleźć w internecie.

Tymczasem Żuradzki zredukował patriotyzm do nacjonalizmu i militaryzmu, do gołej przemocy nakierowanej na inne nacje. Tak radykalnej wizji nie prezentują u nas nawet najbardziej antyniemieccy politycy. Takiego zjawiska w Polsce praktycznie nie ma lub stanowi margines.

Bardziej od samego tekstu zainteresowała mnie jednak odpowiedź na pytanie, jak coś tak ostrego i płytkiego zarazem mogło się znaleźć na jedynce portalu? Jak można było tak przyziemy tekst w ogóle opublikować?

Kaczyńscy odpowiedź mają jasną - to układ atakuje ich na różne sposoby. Prawda, ten tekst jest wyraźnie wymierzony w rządzących i to w jakimś stopniu tłumaczy, dlaczego gazeta.pl daje go na jedynkę. Nie w tym jednak problem - rzecz właśnie w tym, że autor tekstu pozwala sobie na rażące nadużycia i posługuje się terminem "patriotyzm" nadając mu zupełnie nowe, bardzo specyficzne znaczenie i w ogóle się do tego faktu nie odnosząc. Jak to możliwe, że taki tekst nie wzbudził merytorycznego oporu w redakcji?

No dobrze, wiem jak to możliwe, bo znam pracę w redakcjach. Ale myślę, że jest też inna, głębsza przyczyna. Napisałem o tym w mailu do kolegi, z którym komentowaliśmy ten tekst:
Ja nie chcę autora bronić, ale mam wrażenie, że problemem tego tekstu nie jest w istocie patriotyzm lecz pewna jego odmiana czy też pewne o nim wyobrażenie. Niestety, nie pada żadna definicja, poza odniesieniem do defilady i do prawicowej skłonności do przemocy. To pierwsze jest zbyt szczegółowe, to drugie do granic pustosłowia uogólniające. W efekcie autor mierzy się raczej z wyimaginowanym problemem, nie z realną sytuacją.

Inna sprawa, że jak się słucha takiego gadania:
W przypadku wyborczej wygranej PO nastąpi odwrót od naszej twardej polityki zagranicznej, zwłaszcza budowy partnerskich relacji z Berlinem - ocenia w rozmowie z "Wprost" Jarosław Kaczyński,
Żródło: gazeta.pl
to istotnie łatwo jest się pogubić w ocenie, co jest patriotyzmem, co polityką historyczną, a co nacjonalizmem. Dobrze widać to na forum gazety.pl, gdy się rzuci okiem na komentarze pod takimi tekstami. Nie chodzi mi o poziom chamstwa i wulgaryzmów, bo to się od dawna pogarsza - chodzi mi o to, że jeśli odsiać z tego wszystkiego treść i sposób rozumienia słów przez czytelników, to wychodzi na to, że każdy żyje w zupełnie innej rzeczywistości, w obszarze innej semantyki. A powyższy cytat ilustruje to doskonale - podczas gdy dla zwolennika Kaczyńskich jest za pewne jasnym i zdecydowanym komunikatem, dla mnie brzmi jak kpina w żywe oczy. I nie sądzę by dwie osoby o tak różnym sposobie odbierania tej wypowiedzi mogły się dogadać. Podobnie z defiladą - dla nas akurat była wydarzeniem z gatunku pikników rodzinnych, a dla kogoś innego może być wyrazem militaryzmu i nacjonalizmu. Definicje nie do uwspólnienia. I, co ważne, oceny mogą iść w poprzek preferencji politycznych. Nie trzeba być zwolennikiem PiS, by uważać że defilada jest okej, ale też nie trzeba być przeciwnikiem Kaczyńskich, by ją krytykować.

Mam wrażenie, że po okresie pewnej polaryzacji na scenie politycznej, która postępowała w ostatnich latach, a której szczytowym momentem wydaje mi się pierwszy rok po ostatnich wyborach z całym tym przestawieniem języka na "układy", "ZOMO", "wykształciuchów" (i mam tu na myśli obie strony - i tę, która te pojęcia wykreowała swoimi wypowiedziami, i tę która je podchwyciła i wykorzystała do ustawiania się w opozycji wobec nich), że po tym okresie teraz przychodzi moment totalnego pojęciowego chaosu. Skoro można być jednocześnie (lub naprzemiennie) warchołem i wicepremierem, to słowa przestają znaczyć cokolwiek i każdy definiuje je według własnych odczuć / preferencji / ideologii / potrzeb / celów...

Aż chciało by się dodać, że powstaje wtedy pole do semantycznych nadużyć. Tylko że pisząc w ten sposób sam niejako pogłębiam ten kryzys, bo używam tego sformułowania ironicznie, podczas gdy pierwotnie użyto go poważnie... Zresztą nasz spór o "wykształciuchów" też w gruncie rzeczy pokazał, w jaką koszmarną ilość sprzecznych interpretacji uwikłane jest każde powszechnie stosowane dziś w polityce słowo.

Nic więc dziwnego, że w tym burdelu komuś patriotyzm może się wydawać jednoznaczny z rasizmem.
I dalej, doprecyzowując, napisałem:
Ja w swoim wywodzie nie oceniałem tego tekstu, ani nie próbowałem usprawiedliwić autora - ja tylko starałem się zanalizować, jakie są przyczyny sytuacji, w której tak płytki tekst może się w ogóle ukazać na łamach "Gazety Wyborczej".
(...)
Doprecyzowuję więc: autor wypowiada się o naturze patriotyzmu jako takiego, ale sam nie widzi, że w gruncie rzeczy mówi wyłącznie o pewnym - patologicznym, marginalnym - jego fragmencie, który mylnie utożsamił za całością. Oczywisty błąd - i w tym sensie ten tekst jest w ogóle bez sensu.
(...)
Natomiast uważam, że to, iż autor coś takiego popełnił wynika właśnie z chaosu pojęciowego, w jakim jesteśmy. Oczywiście ten chaos nie narodził się z niczego dwa lata temu - on się w gruncie rzeczy pogłębiał przez cały okres PRL, gdy słowa nie znaczyły tego, co naprawdę znaczyły. Po 1989 roku zaś zaczęło się wielkie porządkowanie znaczeń, tyle że każdy (każde środowisko, powiedzmy) robił to po swojemu.

I w efekcie chaos się pogłębił jeszcze bardziej, a ostatni okres to już apogeum cynicznego majstrowania przy języku. I stąd w głowach niektórych ludzi kiełkują takie skróty myślowe, które prowadzą do tak paranoidalnych konkluzji, jak w tym tekście. Tego typu bzdury, pisane z pominięciem słownikowych znaczeń słów, bezmyślnie są dziś możliwe (możliwe w znaczeniu: dopuszczalne w poważnej - z pozoru - debacie) właśnie z tego powodu.

Idąc dalej trzeba sobie natomiast zadać pytanie, jak trwałe jest to zjawisko? Czy jest samorodne, lokalne, czy też może procesy zachodzące w Polsce nałożyły się w tym względzie na procesy dotyczące całej zachodniej cywilizacji? Bo przecież pojęciowy chaos to nie jest rzecz specyficznie polska - raczej cecha współczesnych społeczeństw zachodnich.

Natomiast bez wątpienia w ostatnich kilku latach w Polsce poziom cynizmu wśród polityków wspieranych przez część intelektualistów i w naginaniu języka do własnych potrzeb, wspartych w tym przez dające im pole do popisu media przekroczył granice i stąd takie pogłębienie tego zjawiska.
Konkludując. Tekst Żuradzkiego jest sam w sobie oparty na błędach i nadużyciach, pisany pod tezę, która ma uderzać w Kaczyńskich. I jako taki jest strzałem kulą w płot. Paradoksalnie jednak pośrednio tekst ten uderza w Kaczyńskich, pokazuje bowiem w jak potworny chaos wprowadzili nas oni przez niespełna dwa lata rządów. Chaos, w którym utożsamienie patriotyzmu z rasizmem w chwili, gdy na naszych oczach rodzi się w Polsce całkiem nowoczesny i pozbawiony fobii patriotyzm jawi się niektórym jako celne i odkrywcze spostrzeżenie.

------------------------{ edit: 19.09.07, 02:14 }------------------------

Inni na ten sam temat:
  • Witold Gadomski o przemianach w języku i nowym słowie - wytrychu; oligarcha,
  • Lech Wałęsa o prawdziwości słów dla WP.pl

10 sierpnia 2007

Czekając na nowe odcinki "Losta"

W oczekiwaniu na nowy sezon "Losta", który, o ile mnie pamięć nie myli, ma się pojawić w TV w lutym przyszłego roku i ma mieć niestety tylko 16 odcinków kilka newsów z tajemniczej wyspy i okolic. Muszę przyznać, że mnie to wkręca.

1) Nowe osoby w obsadzie - i podejrzenia who is who. Ale to nic, bo...

2) ... pojawił się "wyciek z planu", czyli po prawdzie trailer czwartego sezonu (spoko, nic nie wyjaśnia, można spokojnie oglądać):


3) Mało? W sieci krąży jeszcze jeden taki "przeciek":


Więcej na ten temat (nadal bez spoilerów, oczywiście - tylko domysły). Trochę to wszystko pachnie "Star Trekiem", co wcale nie musi być przypadkowe, jak się zaraz okaże. Muszę powiedzieć, że popcorner.pl mocno u mnie punktuje takimi smaczkami. A przy okazji prywata, do współoglądaczy - nie mówcie mi z że nie ma sensu robić stopklatek w czasie oglądania i sprawdzać detali ;P Książkę Hawkinga przyuważyłem, gościa na rowerze widać w innym filmie z tajemniczym instruktorem (w jednym z końcowych odcinków trzeciego sezonu), Jacoba w domku też wypatrzyłem na stopklatce ;-)

Maniactwo. W dodatku niezbyt produktywne, ale jakże wciągające.

A swoją drogą czekam, aż Jenkins napisze kolejny rozdział "Kultury konwergencji" o J.J. Abramsie właśnie. On tam znakomicie opisuje podobne historie z tropieniem detali tego reality show, który miał podobną zresztą do "Lost" fabułę - co ludzie potrafili robić, by przed końcem poznać zakończenie. Zdjęcia satelitarne, wyjazdy na koniec świata, podpuszczanie osób z planu, docieranie do list gości hotelowych w okolicy...

Pisze tam też sporo o "Matrixie", np. o tym że ktoś, kto nie oglądał "Animatrixa" i nie grał w grę "Enter the Matrix" miał zupełnie odmienny odbiór dwóch ostatnich części filmu. Po prostu nie znał całości. Nie wszystkim się to podobało i dla tych, którym nie, mam chyba złą wiadomość. Na ComicCon J.J. Abrams pokazał coś takiego:


Obawiam się, że dla maniaków będzie to pozycja obowiązkowa. A skoro o Abramsie mowa, to nie gorzej promuje swój nowy film. Najpierw w kinach pojawił się trailer, potem zaś strona, na której co jakiś czas pojawia się nowa fotka. Internauci już przyuważyli, że na pierwszej między twarzami dwóch (choć podobno jak rozciąć i skleić, to się okazuje, że jednej) kobiet jest... hm... szatanek? Pójdziecie do piekła... Zdjęcia można przesuwać. A spróbujcie nimi potrząsnąć ;-) I tak dalej, i tak dalej - niesamowicie podoba mi się to, że te wszystkie rzeczy nie są podane na tacy, tylko świadomie dozowane, tak by Sieć sama je odkrywała. Moc.

Wiadomo, że będzie o potworach:



Mam nadzieję, że jakoś z tego wybrnie - że nie będzie to kolejny głupawy remake "Godzilli", która jest charming ;-) Dociekliwi mogą zobaczyć jeszcze serię filmów z planu, ale niewiele one wnoszą.

W tej sytuacji coraz bardziej wzrasta moja ciekawość w związku z kolejnym projektem Abramsa, czyli - Ou yes! - jedenastym pełnometrażowym "Star Trekiem", czyli moim ulubionym - sorry, "Lost" - serialem w wersji kinowej. Po słabym "Insurection", nieco lepszym "Nemesis", który zwiastował już w jakim kierunku może iść ten film oraz średnim serialu "Enterprise" jest spora szansa na coś ciekawego. No i gdyby to miało być promowane w ten sposób, to... maniactwo pełną gębą ;-)

Na razie wiadomo tylko, że film będzie sie dział w czasach poprzedzających pierwszy, oryginalny serial, a konkretnie w młodości kapitana Kirka i Spocka. Tego ostatniego zagrać ma aktor z innego obiecującego serialu, "Heroes" (drugi sezon już niebawem!) - Zachary Quinto. Ale nie tylko, bo jak się właśnie okazało pojawi się też...



... Leonard Nimoy, czyli po prostu Spock himself ;-) W rolę kapitana Pike'a, znanego wyłącznie koneserom Treka, wcielić ma się zaś... Tom Cruise. Zapowiada się dobrze.

Poza tym czekam jeszcze z napięciem na dwa filmy - nowego "Indianę Jonesa" (o którym to filmie dziś nie mam już siły niczego szukać) i "Mrocznego rycerza":



Tu też promocja postawiona na głowie - no ale skoro zajmuje się nią sam Joker (tak, to jest oficjalna strona filmu, powiedzmy)...


Pożyjemy zobaczymy - na razie karmimy się popcornerem. I trzeba przyznać, że ta zabawa wkręca - dzięki powiązanym filmom na Youtube i tagom na popcornerze mógłbym ten wpis rozbudowywać do samego rana.

02 sierpnia 2007

Klata na 63. rocznicę

Jan Klata pokazał dziś w Muzeum Powstania Warszawskiego widowisko pod wieloznacznym tytułem "Tryumf Woli". Zapowiedzi (m.in tu i tu) były szumne - z Hali B, gdzie odbyła się premiera, publiczność wychodziła jednak przeważnie zawiedziona. Paradoksalnie może to oznaczać, że reżyser - nie wiem czy w sposób zamierzony - trafił w sedno.

Cała sprawa owiana była od początku aurą tajemnicy. Muzeum nie spieszyło się z informacją o tym, że Klata pracuje nad niewielkim spektaklem na 63. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. W dodatku pokazów będzie jeszcze tylko trzy, wejściówki rozeszły się momentalnie i nawet dobre kontakty przy Grzybowskiej 79 na nic się tu nie zdadzą. Słowem - oczekiwania był ogromne.

Atmosfera dzisiejszego wieczora, poprzedzonego przecież uroczystościami rocznicowymi, tylko te oczekiwania podgrzała. Na długo przed północą na dziedzińcu muzeum zaczął zbierać się tłumek szczęśliwców z wejściówkami w ręku. Wpuszczać do środka zaczęto ich tuż przed północą. W sali, na niezwykle małej przestrzeni zaaranżowano nawet nie scenę, lecz niewielki podest. Na nim usadzono w trupich pozach stażystów przebranych w ciężkie płaszcze, niemieckie hełmy i ryngrafy. Za i nad nimi rozpostarto zaś ekrany, na które z projektorów puszczono nieruchome obrazy. Gdy publiczność się usadziła najpierw kazano się zwinąć ekipie telewizyjnej, a potem wielokrotnie proszono o schowanie aparatów fotograficznych i podkreślano, że zdjęć robić nie wolno. Biedni fotografowie, gdy wrócą do redakcji...

W takiej atmosferze publiczność - czuło się to - oczekiwała czegoś wielkiego. Tymczasem przedstawienie sprowadziło się do tego, że z boku, w niewielkim okienku aktor Piotr Grabowski w niemieckim mundurze czytał fragmenty niemieckich listów z frontu do rodzin, obficie przyprawionych wierszami Goethego. Wcześniej jednak obrazy na ekranach ożyły (nałożono tam na siebie zdjęcia z parafrazowanego "Tryumfu woli" Leni Riefenstahl, sielankowe obrazki z III Rzeszy i widoki płonącej Warszawy), z głośników popłynęła ostra muzyka, a ze zwłok niemieckich żołnierzy - krew. I to był jedyny poruszający moment spektaklu.

Poza tym na dwóch innych ekranach wyświetlono twarz kata Woli, Heinricha Reinefartha, który mówił mniej więcej to, co Klata zapowiadał, że powie. Nic więcej właściwie się nie zdarzyło, poza kilkoma zmianami oświetlenia, w tym tej najbardziej konfudującej, końcowej, po której nastąpiły pojedyncze klapnięcia dłońmi, długa cisza podszyta pytaniem "czy to wszystko?" i wreszcie niemrawe oklaski. Dopiero komunikat "proszę szybko opuścić Halę B, bo aktorzy chcieliby rozprostować kości" dał klarowną odpowiedź; to już koniec.

A więc zawód? Niekoniecznie. Albo raczej - tak, zawód, ale nie porażka. W pierwszej kuluarowej - czy raczej dziedzińcowej - opinii powiedziałem, że Klata nie powiedział o Powstaniu widzianym oczami Niemców nic nowego, nic, czego sam nie umiałbym wyczytać z ich relacji, które na piśmie są nawet bardziej porażające. I dopiero po chwili dotarło do mnie, że być może w tym tkwi prawdziwość płynącego ze sceny komunikatu. O okrucieństwie ówczesnych Niemców, o "geniuszu destrukcji" i fascynacji pięknem dokonanego własnymi rękoma zła nie da się chyba po prostu powiedzieć niczego, co oddałoby je w jakiś nowy sposób. Nie w dzisiejszym, zbrutalizowanym świecie krwawych gier komputerowych i filmów ociekających krwią. Nie ma środków wyrazu - przynajmniej wizualnych - które mogłyby unaocznić bardziej, niż codzienne wiadomości fakt, że człowiek potrafi być potworem.

Klata nie podołał więc wyzwaniu, by powiedzieć o okrucieństwie Niemców coś nowego, ale to nie znaczy, że przegrał całą sprawę - samo podjęcie tej próby jest jakimś rodzajem odpowiedzi na pytanie o zło, które wydarzyło się ponad 60 lat temu.

Tak czy owak cieszyć się trzeba, że jest zapotrzebowanie na takie poszukiwania i to zarówno ze strony twórców, publiczności, jak i instytucji, które stwarzają pole do podejmowania takich prób.

------------------------{ edit: 03.08.07, 00:58 }------------------------

Zdjęcia są u Julii.


PS: Na koniec drobne wyjaśnienie. Kilka osób pytało mnie , czy już na stałe zająłem się nieruchomościami i dlatego nie ma mnie na rocznicowych uroczystościach. Gdyby ktoś trafił tu w poszukiwaniu odpowiedzi, to dementuję - nieruchomościami, owszem, trochę się zajmowałem, ale cały czas przede wszystkim piszę o Warszawie. A uroczystości - lepiej lub gorzej - ogarniam w tym roku całościowo z poziomu redakcji.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.