W najnowszym, czerwcowym numerze magazynu „Architektura & Biznes” pojawił się interesujący artykuł Sylwii Ratajczyk „Kerez kontra reszta świata”, na temat sporu o projekt gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Całość można przeczytać na Forum Polskich Wieżowców. Jako dziennikarz, który pisał o aferze wokół projektu Christiana Kereza czuję się wywołany do tablicy.Na początek dwa słowa o tym, jak cała sprawa wyglądała z mojej perspektywy. Z wieczoru 18 lutego najlepiej zapamiętałem dziwny szum, który dało się słyszeć w przestronnym lobby biurowca Focus, gdy tylko na ekranie pokazała się wizualizacja zwycięskiego projektu. Nic więc dziwnego, że już w pierwszym tekście dałem wyraz temu, jakie były reakcje – zawodowi i zdziwieniu. Przyznam, że i mnie w pierwszej chwili wydawało się, że wybrany projekt jest znacznie poniżej oczekiwań.
Z tym większym zainteresowaniem słuchałem opinii członków jury i rady programowej: Michała Borowskiego, Andy Rottneberg i Adama Szymczyka. Wszyscy oni zgodnie bronili werdyktu tłumacząc, że wygrał projekt spokojny, stonowany, oddający pole samej sztuce, a nie starający się wyjść przed nią swą wybujałą formą. W ich ocenie były to atuty.
Gdy napisaliśmy, że projekt nie wzbudził entuzjazmu – usłyszeliśmy, że to my, dziennikarze, podważamy sens konkursu. Kilka dni później stało się już jasne, że wokół pracy Kereza będzie wielki spór. I wtedy większość z nas pytała tych samych ludzi – którzy nagle stali się przeciwnikami projektu – dlaczego podpisali protokół konkursowy i nie zgłosili votum separatum? Nie chcieli skandalu – tak się tłumaczyli. I zaraz potem rozpoczęli publiczną nagonkę na własny werdykt. Nagonkę wzmocnioną wynikami badań, które w trakcie samej prezentacji wzbudziły wśród nas spore wątpliwości co do ich rzetelności metodologicznej (a które to wątpliwości, jako socjolog z wykształcenia, jestem skłonny podtrzymać).
Pytaliśmy więc wielokrotnie, co takiego jest w tym projekcie, że nie spełnia on warunków konkursu? Staraliśmy się dociec, jakie są możliwości wybrnięcia z patowej sytuacji. Paradoksalnie odpowiedział na to pytanie sam Kerez. To on stwierdził, że nie jest niczym dziwnym sytuacja, w której zwycięska praca w toku dalszych negocjacji odpada i zostaje zastąpiona pracą drugą, trzecią lub wyróżnioną, wybraną z wolnej ręki. On zresztą zachował w całym sporze najwięcej klasy i spokoju – głos podniósł tylko raz (a był moment, że rozmawiałem z nim niemal codziennie, relacjonując co dzieje się w Warszawie). Stało się to wtedy, gdy rada programowa muzeum zaproponowała mu spotkanie w Zurychu, na którym miał zostać omówione „warunki kapitulacji”.
Kerez czekał, aż ktoś z dyrekcji muzeum powie mu, o co chodzi. Tymczasem ówczesny dyrektor Tadeusz Zielniewicz zamiast rozmawiać i tłumaczyć swoje obawy, zaczął publicznie nakłaniać władze miasta i rząd do rezygnacji z tego projektu. To wtedy nasz – dziennikarzy – stosunek do sprawy zaczął się zmieniać na przychylny Kerezowi. Ani jemu, ani nam nikt nie chciał tak rzeczowo, jak w zeskanowany tu artykule wyłożyć, co jest nie tak w projekcie. Nikt nie próbował dać klarownej odpowiedzi na to, czy jest pole do negocjacji.
Być może go nie ma, być może projekt nie daje się do tego, by zrealizować w nim muzeum według założonego programu. Nawet jeśli tak jest, to członkowie jury podpisując protokół wzięli na siebie zobowiązanie do wyjaśnienia tego w kulturalny sposób. Tego zabrakło – zamiast tego Kereza wplątano w polskie piekiełko, które my, dziennikarze (a pozwalam sobie pisać także w imieniu kolegów, bo z toczonych wtedy rozmów wiem, że odczucia mieliśmy podobne) obserwowaliśmy z mieszaniną wstydu i zażenowania.
Potem nastąpiła blokada informacyjna – zamilkły komórki, zespół muzeum zaczął się rozsypywać, a minister Ujazdowski uciszył Tadeusza Zielniewicza i też kazał nam czekać na decyzje. Mam wrażenie, że odchodzący z rady muzeum ludzie potraktowali dziennikarzy jako przeciwników i nie chcieli już tłumaczyć, czemu nie zgadzają się z (własnym!) werdyktem.
Teraz dowiadujemy się, że ponosimy lwią część odpowiedzialności za zamieszanie. Cóż, przyznam szczerze, że się nie poczuwam. Byłem na kilku dyskusjach o projekcie, dwóch publicznych spotkaniach z Kerezem, robiłem z nim wywiad, byłem na konferencji odchodzącego dyrektora, dzwoniłem do członków rady – żaden z przeciwników projektu nie chciał o tym rzeczowo rozmawiać, unikali mnie. Bardziej rozmowni byli Kerez i jego zwolennicy, nic więc dziwnego że druga strona ma dziś poczucie, że spór nie był relacjonowany obiektywnie. Ale to oni sami do tego doprowadzili – nic nie stało na przeszkodzie, by o całym zamieszaniu opowiedzieć równie rzeczowo już w pierwszym dniu po uroczystości w Focusie. Wystarczyło tylko od razu zasygnalizować, że jest jakiś problem, a nie czekać, aż sami go wyczujemy i ocenimy na podstawie tego, co już wiemy.
Tyle o zarzutach do dziennikarzy.
Ale te żale są już dziś nieaktualne i nieistotne. Muzeum ma nowego szefa, panią Joannę Mytkowską, która nie krytykowała projektu Kereza, ale też nie kryje, że trzeba w nim wiele zmienić. Na szczęście nie wyklucza też możliwości, by zmienić program funkcjonalny muzeum, tak by pogodzić jedno z drugim. Chce zacząć od rozmowy z Kerezem, ale też spotkać się z wszystkimi, którzy jego projekt skrytykowali.
Można nadal dyskutować o tym, czy projekt ma szansę stać się symbolem Warszawy i o tym, czy opinia wyrażona przez warszawiaków w sondażu powinna być brana pod uwagę przy takiej decyzji.
Można wreszcie dojść do wniosku, że projekt Kereza nie da się dostosować do potrzeb i zrezygnować z niego w spokojnej, rzeczowej dyskusji z autorem na korzyść jednej z wyróżnionych prac (tym bardziej, że miasto przymierza się do zmiany planu miejscowego dla placu Defilad i da się poluźnić kryteria wyboru).
Sam Kerez – co nie powinno być odbierane jako nonszalancja, tylko jako świadomość, czym są konkursy i jak złożony procesem jest wybór ostatecznego projektu – deklaruje przecież, że na zwycięstwo nie liczył i dziwi się, że jego luźna interpretacja oczekiwań zamawiającego projekt została wybrana. Ale to nie jego wina.
Wszystko to jednak nie przekreśli faktu, że już i tak mamy na koncie skandal i – tu zgadzam się z autorem w pełni – kolejny raz konkurs architektoniczny w Polsce okazał się porażką. Wszystkie zawarte w tekście opinie na ten temat podzielam, zresztą z ogromnym smutkiem. Niepokoją mnie zarzuty pani Monkiewicz, bo jeśli są prawdziwe (a niestety wydają się prawdopodobne), skandal jest tym większy.
Szkoda, że nie udało się z tego wyjść z twarzą, choć bez wątpienia byłoby to łatwiejsze, gdyby nie nieczytelna, niezrozumiała reakcja osób, którym projekt od początku nie pasował, a które dopiero teraz mówią o tym w tak rzeczowy sposób.