Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino. Pokaż wszystkie posty

24 października 2010

Super-burmistrz czyli film na niedzielę

Jeśli macie dziś trochę wolnego czasu, to poświęćcie godzinę na obejrzenie filmu o niezwykłym człowieku - Antanasie Mockusie, burmistrzu Bogoty. Człowiekowi, który najpierw pokazał wszystkim gołą dupę, a potem pokazał, że nie ma rzeczy, których "nie da się" zrobić.

Latem tego roku o Mockusie pisał "Przekrój". Jeśli czytaliście, to do obejrzenia filmu pewnie nie trzeba Was będzie zachęcać. Jeśli nie, to przeczytajcie,a  potem obejrzyjcie.

Film został zaprezentowany kilka tygodni temu, w ramach festiwalu "Warszawa w budowie". Nie mogłem być na projekcji, ale dowiedziałem się, że całość jest w u2b. W końcu znalazłem chwilę, żeby go obejrzeć. To idealna "lektura" na miesiąc przed wyborami samorządowymi. Zobaczcie, jak ten człowiek zmienił jedno z najgorszych miejsc do życia na świecie.

Oto część pierwsza - kolejne znajdziecie w powiązanych filmach:


To jest momentami opowieść tak naiwna, że aż niewiarygodna. Nie chodzi mi bynajmniej o porównywanie Bogoty i Warszawy, ani o mitycznego "kandydata spoza układu". Nie chcę też, by odebrane to zostało, jako poparcie dla pajacowania.

Podoba mi się to, że miasto można zmienić w tak krótkim czasie, na ogromną skalę i bardzo skutecznie, bez względu na to jak fatalny jest punkt startu. Wart uwagi wydaje mi się też wątek publicznego transportu, ale znów nie chodzi o to, by w zbyt prosty sposób poszukiwać tu analogii dla Warszawy. Bardziej o dostrzeżenie przełożenia między ograniczeniem roli samochodów, a ogólną jakością życia. Które oczywiście też nie jest jednoznaczne, ale warte przemyślenia.

10 lipca 2009

Hardkor 44

Tomasz Bagiński pracuje nad filmem o Powstaniu Warszawskim. Nie będzie to zwyczajna animacja - film ma być zrealizowany tak, jak słynne ekranizacje komiksów "Sin City" i "300". Powstanie też trójwymiarowa rekonstrukcja zburzonej Warszawy.

Muzeum Powstania Warszawskiego przyzwyczaiło nas już do tego, że sięga po zaskakujące środki wyrazu: koncerty punkrockowe, plenerowe przedstawienia, rekonstrukcje historyczne, przejazdy rowerowe czy komiksy. Ale filmu science-fiction z Powstaniem nikt jeszcze nie próbował łączyć. Porwał się na to Tomasz Bagiński, twórca filmów animowanych w 2003 roku nominowany do Oskara za "Katedrę". - Od wielu lat myślę o nowym sposobie opowiadania historii, w tym Powstania Warszawskiego. O sposobie broniącym się w skali świata - tłumaczy filmowiec.

Gwiezdne Wojny 1944

W "Hardkorze 44" - bo tak nazywa się projekt - tragedia walczącej Warszawy staje się punktem wyjścia do opowieści, w której świat jest czarno-biały. Zło jest absolutne, a dobro czyste i nieskalane. Bez kompromisów.

Do walki z Powstańcami Niemcy kierują oddział tajemniczych, mrocznych cyborgów. To z nimi przyjdzie się zmierzyć Powstańcom. Niczym rebelianci z "Gwiezdnych Wojen" staną do walki z imperium zła. - Dziewczyny śliczne jak marzenie i uzbrojone po zęby. Nożowniczki i snajperki. Chłopaki silne jak konie, obładowani bronią maszynową, bombami i granatami - wyobraża sobie Bagiński.

To oczywiście obraz daleki od faktów. W sierpniu 1944 roku powstańcy szli do walki z jednym pistoletem na kilku chętnych, by "kropić" do Niemców. Dla widzów przyzwyczajonych do realistycznych filmów wojennych pomysł z robotami na usługach nazistów może się wydawać nierozsądny czy wręcz kontrowersyjny. Co innego pokolenie wychowane na grach komputerowych i fantastyce. Ono łatwo odnajdzie w tej wizji znajome motywy z komiksów takich jak "Hellboy" czy gier takich jak "Return to Castle Wolfenstein". Niemcy budujący najróżniejsze "wunderwaffe", eksperymentujący na ludziach, budujący mechanicznych "ubersoldatów" pojawiają się w grach i komiksach od dawna.

Nikt jednak nie próbował jeszcze tak dosłownie przenieść ich na ekran, w dodatku umieszczając w powstańczej Warszawie. Film zostanie zrealizowany techniką, która pozwoliła przenieść na ekran klasyczne komiksy Franka Millera, "Sin City" czy "300". Grali w nich prawdziwi aktorzy, ale cały otaczających ich świat wykreowany został na komputerach. Dzięki temu Miasto Grzechu mogło być czarno-białe, a kadry z "300" przypominały malowane farbami obrazy. Dzięki tej technice Warszawa Bagińskiego będzie mroczna, posępna, płonąca piekielnym ogniem, wypełniona złowieszczymi maszynami i postaciami rodem ze steampunkowego piekła.

Wytłumaczyć Powstanie światu

- Nie chciałem pokazywać Powstania tak, jak jesteśmy przyzwyczajeni; beznadzieja zrywu i ponure śmierci w kanałach. Chciałbym pokazać świat archetypów i w ten sposób przybliżyć te wydarzenia rówieśnikom Powstańców wychowanym na filmach o superbohaterach, komiksach i grach komputerowych - przekonuje Bagiński.

- Wolność, poświęcenie, walka dobra ze złem to uniwersalne tropy, zrozumiałe dla odbiorców w każdej części świata. Należy tylko do nich dotrzeć - Piotr Śliwowski, historyk z Muzeum Powstania, nie widzi nic szokującego w tym, że Bagiński chce opowiadać o Powstaniu odrealniając je i mieszając z science-fiction.

- W dziejach kina polskiego powstało wiele wybitnych filmów mierzących się z tematyka Powstania Warszawskiego, jak "Kanał" czy "Eroica". Ale dziś trafiają one przede wszystkim do widza wyrafinowanego. Wciąż brakuje wielkiej historycznej epopei, która mogłaby podbić serca widzów na całym świecie, przenosząc tym samym historię Powstania Warszawskiego z wymiaru lokalnego w globalny - dodaje z kolei Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego.

Najwcześniej za trzy lata

Film wyprodukuje firma Platige Image, specjalizująca się w grafice komputerowej, animacji 3D i efektach specjalnych. Realizowała m.in. filmy do gry "Wiedźmin" i "Katedrę", a także najnowszy film Tomasza Bagińskiego, "Kinematograf". Firma złożyła już w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej wniosek o dotację na przygotowanie wstępnej koncepcji scenariusza i samego filmu. Z tak przygotowanym projektem można zacząć poszukiwania studia filmowego i sponsorów oraz pracę nad właściwym scenariuszem. Film ma być gotowy za trzy lata, a już w najbliższą środę na niecodziennej konferencji prasowej twórcy opowiedzą o szczegółach fabuły.

W styczniu polecimy nad walczącą Warszawą

"Hardkor 44" to nie jedyny projekt realizowany przez Bagińskiego wspólnie z muzeum. Filmowiec podjął się jeszcze jednego gigantycznego wyzwania. Właśnie przygotuje kilkuminutową symulację przelotu nad Warszawą w 1944 roku. - Będzie to widok z samolotu, takiego jak Liberator odtworzony już w muzeum. Pokażemy trasę, którą latały te nieliczne załogi ze zrzutami - tłumaczy Ołdakowski. - Oczywiście będą pewne różnice. Przede wszystkim przelot będzie się odbywał w dzień, a nie w nocy. Wszystko dlatego, że chcemy pokazać, jak wyglądała Warszawa w ostatnich dniach Powstania.

Samoloty z pomocą nadlatywały z południa, nad Wisłą. Na wysokości Starego Miasta odbijały na zachód, by wykonać zrzut w rejonie placu Krasińskich. W symulacji zobaczymy tę trasę dwa razy, tak jakby samolot powtarzał nieudaną próbę zrzutu. Zobaczymy Stare Miasto, okolice placu Bankowego, a w perspektywie puste pole - tereny zmiecionego z powierzchni ziemi getta. Wszystko to dosłownie z pokładu Liberatora. Mała sala kinowa ma bowiem powstać właśnie we wnętrzu repliki, która wypełnia Halę B w muzeum na Woli.

- To będzie jedno miejsce, ale szukamy pomysłu, jak wewnątrz muzeum zmieścić jeszcze jedną salę z nowoczesnym ekranem, tak by symulację mogło oglądać więcej osób. Do Liberatora mogłoby jednorazowo wejść najwyżej kilku widzów - tłumaczy Ołdakowski.

Pierwszy fragment animacji - Stare Miasto - ma być gotowy już za kilka tygodni. Cały kilkuminutowy przelot zobaczymy na początku przyszłego roku.



Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl
Zdjęcia: Platige Image / Muzeum Powstania Warszawskiego

02 czerwca 2009

Wino truskawkowe pod flagą biało-czerwoną

Wino truskawkowe, reż. Dariusz Jabłoński, Polska, 2008. Miałem cichą nadzieję, że oglądając ten film cofnę się do czasów, gdy z wypiekami na twarzy chłonąłem podsuwane przez przyjaciół książki Andrzeja Stasiuka. Nic takiego się niestety nie wydarzyło. Nie wiem, czy to infantylna poetyka tej ekranizacji, czy też fatalna jakość realizacji (dialogi są w większości kompletnie niezrozumiałe) spowodowała, że przyjąłem film z absolutną obojętnością. Nawet malowniczych Bieszczad nie udało się w nim pokazać w przekonujący sposób, a całe gorzkie bogactwo literatury Stasiuka sprowadzono do obrazka z podupadłego PGR-u lokującego się - jak celnie zauważył kolega - gdzieś między dokumentalną "Arizoną" a serialowym "Ranczem". W moich oczach błędem okazało się też obsadzenie Jiříego Macháčka w roli Andrzeja. Wprawdzie posturą, ubiorem i nawet z twarzy kojarzył mi się mocno z osobą, która swego czasu, nie bez wpływu Stasiuka zresztą, szukała w Bieszczadach odpowiedzi na swoje pytania. Ale gdy tylko odzywał się głosem Wojciecha Malajkata, czar pryskał. Na ekranie zostawał zagubiony Jakub z "Samotnych" ze swoim błędnym wzrokiem i cieniem niepewnego uśmiechu w kąciku ust, mówiący nieswoim głosem. Strasznie mnie to drażniło i dodatkowo pogłębiało fatalne wrażenie.

Wojna polsko-ruska, reż. Xawery Żuławski, Polska, 2009. Brawurowa ekranizacja i brawurowa rola Borysa Szyca. Żuławski wziął na filmowy warsztat książkę Doroty Masłowskiej, która wydawała się nieprzetłumaczalna na język kina. Szalony potok słów, który wepchnęła w usta swoich bohaterów Masłowska, Żuławski kazał im spektakularnie zwymiotować. Efekt nierówny - Szyc ze swoją postacią jest niemal zrośnięty, wypełnia film, nadaje mu ciężar, chwilami jest przerażający, chwilami śmieszny lub wręcz żałosny, dokładnie tak jak Silny w książce. Większy problem mam z oceną ról kobiecych, które były właściwie epizodyczne. To oczywiście miało swoje uzasadnienie w kompozycji filmu, ale jak ocenić występ Soni Bohosiewicz, która przetacza się przez ekran w jednej mocnej scenie? Jak ocenić Masłowską, która grała samą siebie; drażniąc zupełnie niefilmowym głosem była przecież na właściwym miejscu. Tak czy inaczej powstała wybuchowa mieszanka, w której sztuczny język oryginału udało się zachować, nadać mu właściwe, nieprawdopodobnie szybkie tempo. To, co dzieje się na ekranie, pozostaje z dialogami w takiej relacji, jak teledysk z piosenką - chwilami można odnieść wrażenie, że audio by wystarczyło. I nie jest to wcale zarzut pod adresem filmu - raczej wyraz niesłabnącej fascynacji językiem Masłowskiej.


22 maja 2009

Aktor musi mieć blisko

Andrzej Wajda, Juliusz Machulski, Janusz Morgenstern, Jacek Bromski i Wojciech Marczewski - najwięksi polscy reżyserzy stanęli w obronie wytwórni filmowej przy ulicy Chełmskiej przed "groźbą likwidacji". Groźba nie była realna, ale zaraz po tym jak artyści zakończyli swoją konferencję, ratusz oznajmił, że wycofa się z pomysłów, które ich wystraszyły.

Warszawskie środowisko filmowe wytoczyło najcięższe armaty. Pięć wielkich nazwisk wspieranych przez szefową Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Agnieszkę Odorowicz i Zenona Budkiewicza, który w ostatniej chwili zastąpił na konferencji prasowej ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego, zebrało się w ciasnej, dusznej salce projekcyjnej na terenie Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych przy ulicy Chełmskiej 21. Wspólnie przekonywali, że miasto chce zniszczyć zakład z 60-letnią tradycją.

Mieszkania zamiast wytwórni?

Skąd to zamieszanie? Na zlecenie warszawskiego ratusza powstał projekt planu miejscowego dla obszaru Sielc, gdzie znajduje się wytwórnia. To atrakcyjna część Mokotowa, na którą łakomym okiem patrzą deweloperzy. Ratusz postanowił uprzedzić ich apetyty i przygotować plan, który ureguluje to, gdzie można budować osiedla, a gdzie potrzebne są rezerwy pod drogi.

W pierwotnej wersji planu na terenie wytwórni przewidziano zabudowę usługową i mieszkaniową, ale na wniosek ministerstwa kultury funkcję zmieniono na wyłącznie usługową, co pozwoliłoby wytwórni działać dalej. Pozostawiono jednak układ ulic, który nijak ma się do dzisiejszej zabudowy wytwórni. I choć plan miejscowy nie nakazuje rozbiórki budynków, tylko postuluje ją w przyszłości, to filmowcy wpadli w panikę.

- Przez Chełmską przechodzi 40 proc. polskiej produkcji filmowej, pracuje tu 1,5 tysiąca ludzi, mieści się ponad 40 firm i instytucji filmowych - przekonywał w piątek szef WFDiF Włodzimierz Niderhaus. Chwilę wcześniej dziennikarzom zaprezentowano pigułkę zmontowaną z najnowszych filmów, m.in. "Generała Nila" czy czekających na premiery "Galerianek" i "Operacji Dunaj". - Pomagamy debiutantom, zdobywamy nagrody, a wszystko to bez dotacji z budżetu, wychodząc na swoje - podkreślał. - Nie ma żadnych logicznych przesłanek, by nas zamykać, więc nie rozumiem, dlaczego miast na to naciska? - pytał dramatycznie.

Wspominali i oskarżali

- Ile razy coś wydaje się tak absurdalne, idiotyczne, że aż niemożliwe, tyle razy to się dzieje - mówił z kolei Andrzej Wajda. - A przecież tu został nasz pot, nasze łzy i krew, choć na szczęście ta ostatnia z charakteryzatorni - dodał.

Inni filmowcy nie ograniczali się do wspomnień. - Jak to się dzieje, że rząd buduje stadiony, a nie dba o miejsca kultury? Czy to jest świadoma polityka ogłupiania narodu, żeby dawał się łatwiej rządzić? - pytał Jacek Bromski.

- Może pójść dalej i zabudować Łazienki Królewskie? Może powinny się tym zająć odpowiednie służby, może nawet powinno się złożyć zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa? - zastanawiał się Wojciech Marczewski. Kogo i o co podejrzewa - nie chciał odpowiedzieć.

"Aktor chce mieć blisko"

Filmowców pytano, czy wytwórnia nie powinna przenieść się poza miasto. - To jest czysto teoretyczne pytanie. Nikt nam tego nie proponował, nie ma też pieniędzy na budowę nowej wytwórni. Za to Chełmska inwestuje w sprzęt, rozbudowuje hale - odpowiadała Agnieszka Odorowicz. Przyznała jednak, że do WFDiF już dziś ciężko jest wjechać.

Ale filmowcy przenosić się po prostu nie chcą. - Nie ma lepszej lokalizacji, stąd aktor ma blisko do radia, do telewizji, na lotnisko - przekonywał Niderhaus.

Nieoczekiwane zakończenie

Na konferencję - mimo zaproszenia - nie dotarł nikt z ratusza. Gdy dramatyczne widowisko dobiegało końca, okazało się, że miejskie biuro prasowe postanowiło dopisać do niego własną puentę. Zwołało własną konferencję prasową. Dziennikarze zrezygnowali więc ze zwiedzenia wytwórni filmowej i pognali do Pałacu Kultury. W ślad za nimi pojechali też Agnieszka Odorowicz i Włodzimierz Niderhaus.

- Projekt planu będzie przedmiotem zmian. Będzie przygotowywana nowa wersja projektu planu dla tego obszaru - zapewniał na miejscu Marek Mikos, szef miejskiego biura architektury.

Co będzie z wytwórnią?

Wszystko wskazuje więc na to, że sprawa skończyła się happyendem. Przynajmniej z perspektywy filmowców. Tymczasem miasto będzie musiało powtórzyć całą procedurę planistyczną, co potrwa z pewnością wiele miesięcy. Czy brak planu uchroni wytwórnię przed likwidacją?

Odpowiedzi na to pytanie szukali niedawno dziennikarze "Newsweeka". Powołując się na raport Najwyższej Izby Kontroli z 2007 roku doszli do wniosku, że na Chełmskiej toczy się gra o duże pieniądze. Wytwórnia ma już na koncie transakcje z deweloperami, które w ocenie kontrolerów naraziły ją na straty.

Chodzi m.in. o prawo wieczystego użytkowania działki przy ul. Cybulskiego 1. Zdaniem kontrolerów bez przygotowania aktualnej wyceny wniesiono je do spółki, która następnie postawiła tam jeden z najdroższych w swoim czasie apartamentowców w Warszawie, Willę Monaco. - Mieszkanie kupił tam m.in. dyrektor wytwórni Włodzimierz Niderhaus - czytamy w "Newsweeku".

- W branży filmowej słychać głosy, że wśród osób zarządzających pomnikiem polskiej kinematografii widać wielką ochotę na dziką prywatyzację Chełmskiej 21. Stąd ponoć tak radykalny sprzeciw wobec miejskiego planu zagospodarowania przestrzennego. Teren nieuregulowany planem zagospodarowania przestrzennego daje dużą elastyczność przy wycenie działek budowlanych. Na rynku nieruchomości grunty o określonym przeznaczeniu (mieszkaniowym czy usługowym) są po prostu droższe. Te, których przeznaczenie jest nieznane, można bardzo nisko wycenić, na przykład podczas prywatyzacji, a potem sprzedać z zyskiem - czytamy w tygodniku.


Tekst opublikowany w portalu tvnwarszawa.pl
O planie miejscowym czytaj też na forum mieszkańców Sielc

17 maja 2009

Star Trek, czyli jak zarobić na konwergencji?

Beam me up, Scotty czy Live Long and Prosper to - inaczej niż w Europie - w amerykańskiej popkulturze cytaty znane równie dobrze, jak A long time ago in a galaxy far far away czy May the force be with you. I to pomimo, że ten pierwszy w rzeczywistości nigdy nie padł z ust kapitana Kirka. W nowej adaptacji J.J. Abramsa też nie pada, choć bez wątpienia kolejny "Star Trek" przedłuży żywotność tego memu. Bo Abrams żyje właśnie w świecie memów. Bawi się nimi i przetwarza. Jego nowy film to gigantyczna fanowska produkcja.

W wywiadach Abrams zarzeka się, że nie był fanem Star Treka. Star Treka może nie - ale fanem na pewno. I jak nikt inny we współczesnym kinie rozumie fanów. Umie ich zdobyć, podtrzymać zainteresowanie karmiąc drobnymi zachętami, w oryginalny i bardzo czujny sposób wykorzystując do tego internet. Tak było z serialem "Lost" i tajemniczym projektem "Cloverfield". Nie inaczej rzecz miała się ze "Star Trekiem". Nim Abrams oficjalnie potwierdził, że zamierza zmierzyć się z legendą kapitana Kirka i porucznika Spocka, w sieci pojawiła się strona www.ncc-1701.com pokazująca robotników spawających jakąś blachę. Jeśli adres tej strony był dla Was zrozumiały, to nie musicie czytać dalej, bo wiecie już o co chodzi.

Geekowie dzielą się zasadniczo na dwie frakcje - tych, którym wydaje się, że są rycerzami Jedi i tych, którzy chcieli by po maturze złożyć aplikację do Akademii Floty Gwiezdnej Zjednoczonej Federacji Planet w San Francisco (co w świetle doskonale znanych im faktów nie będzie możliwe aż do 2161 roku). Oprócz tego są oczywiście jeszcze zwykli widzowie, dla których nowy "Star Trek" będzie po prostu kolejnym filmem SF i ich kobiety, które w kinie umrą z nudów. Między tymi skrajnościami lokują się ci, którzy lubią obie sagi, znają je dobrze, ale nie są dość szaleni, by uczyć się języka klingońskiego (mimo, że można na to dostać stypendium, a potem używać klingońskiej wersji google - niezaprzeczalne przecież korzyści) lub operować uszy na szpiczaste wulkańskie.

Zarzekając się, że nie był fanem, Abrams odnosił się za pewne właśnie do tych najbardziej szalonych trekkies (i wcale mu się nie dziwię). Fenomen Star Treka polega jednak na tym, że kulturalne odniesienia wyszły daleko poza geekowskie fantazje i na stałe zagościły w popkulturze. Reżyser robiący szybką i błyskotliwą karierę sporo ryzykował mierząc się ze Star Trekiem, w dodatku podejmując próbę ożywienia pierwszej załogi USS Enterprise z lat 60. I jeszcze postawił wszystko na jedną kartę - nawet nie próbował wpisać scenariusza w niezwykle spójną chronologię całej serii. Na szczęście w świecie pełnym najróżniejszych osobliwości, anomalii, tuneli podprzestrzennych i innych dziwnych zjawisk stworzenie alternatywnej wersji historii nie było trudne. Znacznie trudniejsze było stworzenie historii, którą zaakceptują fani.

A ci już kilka godzin po premierze podzielili się na śmiertelnie obrażonych obrońców jedynie słusznego Star Treka oraz na tych, którzy zasiedli do skrupulatnego włączania nowego epizodu w stare schematy, śledząc oznaczenia na mundurach, numery boczne statków i inne niezauważalne dla zwykłego widza detale. Siedzą teraz przy komputerach, debatują, uzupełniają trekowe wikipedie i bazy danych funkcjonujące w sieci od lat. Na swój sposób dbają o spójność kontinuum z poświęceniem i dokładnością, jakiej Flota Gwiezdna oczekuje od każdego oficera postawionego wobec czasoprzestrzennych paradoksów. Abrams - a wcześniej przez lata Gene Roddenberry i firma Paramount - zostawił tę czarną robotę fanom.

To zupełnie inny model panowania nad wszechświatem, niż ten wdrożony w Bardzo Odległej Galaktyce przez Imperatora Georga Lucasa. Ten stara się mieć pod kontrolą każdy detal, sankcjonuje prawa do interpretacji i z papieską nieomylnością ogłasza dzieła kanonicznymi lub zakazanymi. A kto raz trafił na indeks heretyków, temu biada, nie wykaraska się z procesów o pogwałcenie najważniejszego prawa imperium - prawa autorskiego.

Z nadejściem XXI wieku obie sagi znalazły się w podobnej sytuacji. Po niezbyt udanym "Nemesis" Paramount ostatecznie odesłał na zasłużoną emeryturę kapitana Picarda i jego Enterprise. Po "Zemście Sithów" "Gwiezdne Wojny" wydawały się historią skończoną, przynajmniej dla kina. I Lucas, i Paramount zaryzykowali. Efekt? Mizerne "Wojny klonów" kontra całkiem udany "Star Trek". W bezpośrednim zestawieniu te dwie kontynuacje nie dają się w ogóle porównać - przy wszystkich fanowskich kontrowersjach Abrams stworzył dobry film, a Lucas swoją infantylną kreskówką zniesmaczył nawet najbardziej postępowych sympatyków "Gwiezdnych Wojen".

Wielki propagator kultury konwergencji Henry Jenkins pisał kilka lat temu, że bracia Wachowscy - twórcy "Matrixa" - jako pierwsi wykreowali multimedialne dzieło, które dało fanom wrażenie uczestnictwa. Potrafili rozdzielić fabułę między trzy filmy, dziewięć kreskówek i grę komputerową, dając możliwość przekraczania kolejnych stopni wtajemniczenia i odkrywania elementów niedostrzegalnych dla widza, który poprzestał na samych filmach. Potrafili zmienić widzów w fanów aktywnie szukających kolejnych elementów układanki, dla których żadną przeszkodą nie była konieczność skakania z jednego medium na inne.

Lucas w ogóle nie podejmuje dialogu z fanami, Abrams z kolei poszedł jeszcze dalej - uczynił z konwergencji główny mechanizm napędowy popularności własnej twórczości. Bo jak inaczej ocenić fakt, że trzy dni przed premierą "Star Treka" w produkowanym przez Abramsa serialu "Fringe" pojawia się klasyczny żart z geeka, któremu wydaje się, że jest Spockiem, a cztery dni po niej, w finale sezonu tegoż serialu sam Spock (czyli Leonard Nimoy) objawia się w roli tajemniczego bohatera, który "od początku stał za wszystkim"?

Nieustannie puszczając oko do widzów reżyser powoli zmienia ich w fanów własnej twórczości i kreuje popyt na kolejne produkcje. Dzięki temu, że w sieciach p2p odcinki są dostępne na całej planecie kilka godzin po amerykańskiej premierze, do kręgu wtajemniczonych dołączają ludzie z całego świata (pomysł z Nimoyem we "Fringe" będzie kompletnie nieczytelny, gdy serial wejdzie do normalnej dystrybucji np. z rocznym poślizgiem). Abrams o tym wie - nie przypadkiem "Cloverfielda" promowały zlokalizowane trailery, także Warszawa doczekała się swojego. Czy model biznesowy oparty na konwergencji, w którym piractwo staje się elementem kalkulacji może się zbilansować? Czy też oznacza on tworzenie kultury na kredyt, które w końcu i tę branżę doprowadzi do kryzysu? Dramatyczny spadek zainteresowania ostatnim sezonem serialu "Lost" pokazuje, że bardzo łatwo stracić w tej grze z widzami równowagę i pójść śladem "Matrixa".

Sam film skonstruowany jest według tej samej zasady. Widzowie, którzy pamiętają załogę pierwszego Enterprise znajdą tu z pewnością dość mrugnięć okiem, by na dwie godziny cofnąć się w czasie do swojej młodości. Inaczej będzie z tymi, którzy w uniwersum "Star Treka" weszli na przełomie wieków z seriami "The Next generation", "Deep Space Nine" i "Voyager" - dla nich będzie to lekcja historii; nauka o przeszłości, która już w ich serialach miała historyczną rangę. A dla młodych mieszkańców kraju tak mocno przesiąkniętego popkulturą oglądanie nowego "Star Treka" musi mieć w sobie coś takiego, jak rekonstrukcje powstańczych starć we współczesnej Warszawie. Choć film promowało hasło "To nie jest Star Trek twojego ojca", w gruncie rzeczy Abrams przełożył historię z dzieciństwa rodziców na język ich potomków, wychowywanych w czasach internetu i gier komputerowych.

Czy udało mu się przykuć ich uwagę? Przekonamy się, gdy Paramount zdecyduje się wyprodukować kolejne części lub telewizyjny serial. Nowy "Star Trek" kończy się słowami, które zwykle otwierały filmy i odcinki. Czy Abrams mówi w ten sposób, że zobaczymy jeszcze nie jedną przygodę załogi statku Enterprise? Stawiam na to, że już za kilkanaście miesięcy w kinach lub telewizorach będzie można się natknąć na bandy pijanych Klingonów, których zabrakło w tym filmie.

PS: Więcej o Klingonach, konwergencji i intrygujących związkach między Abramsem a Jenkinsem przeczytacie na blogu tego ostatniego.


08 maja 2009

Star Trek: od fana dla fanów

Na razie krótko i bez spoilerów. Nowy"Star Trek" to film zrobiony przez fana dla fanów. Przez dwie godziny czułem się tak, jakby J. J. Abrams porozumiewawczo uśmiechał się do mnie, a ja do niego. Obawiam się, że to stanowczo zbyt mało, by zadowolić ortodoksyjnych trekkies, którzy na pewno stoczą na ten temat w sieci wojny co najmniej tak potężne, jak te między serialowymi rasami. Z kolei dla tych, którzy serialu nie znają i pójdą do kina z myślą, że tym razem dadzą "Star Trekowi" szansę rzecz może być zbyt zmanierowana, śmieszna tam, gdzie dla mnie była właśnie najfajniejsza i najprzyjemniejsza.

Przez dwie godziny cieszyłem się jak dziecko w wesołym miasteczku - dla bez mała trzydziestoletniego faceta z łapą w gipsie to nie lada przeżycie. I dlatego uważam, że Abrams nie poległ w starciu z legendą.

Na razie tylko tyle. Za kilka dni z pewnością obejrzę film jeszczem raz i to nie tylko dlatego, że siedziałem zbyt blisko ekranu. Wtedy pewnie jeszcze wrzucę coś na ten temat :)

20 kwietnia 2009

Policjanci i saperzy

Kończą mi się zapasy. Trzeba będzie napisać coś nowego. A tymczasem jeszcze trzy krótkie recenzje. Tym razem raczej kino dla chłopaków.

Max Payne, reż John Moore, USA 2008. O komputerowej grze "Max Payne" wiem tyle, że istnieje. Nie grałem, nie byłem fanem, więc nie miałem szczególnych oczekiwań. Obejrzałem kawałek współczesnego teledysku - trochę "Sin City", trochę "Nocnej straży", niezbyt głęboki scenariusz, płaskie jak tektura postacie, dużo spowolnionych zdjęć i przyzwoite efekty specjalne. Do tego mizerne aktorstwo i laski o wulgarnej urodzie - słowem wszystko, co potrzebne do szczęścia maniakowi gier ;) Dla amatora łatwej, ale porządnej, kinowej rozrywki to stanowczo za mało. Do oglądania na poważnie się to nie nadaje, bo jest zbyt puste - do oglądania dla śmiechu zbyt nadęte. A gracze pewnie i tak wolą oryginał. Po co się robi takie filmy?

Pride And Glory, reż. Gavin O'Connor, USA, Niemcy 2008. Nawet w plakacie promującym ten film można się doszukać pewnego podobieństwa do opisanego przeze mnie jakiś czas temu "Righteous Kill". Już wtedy wspomniałem, że liczę na lepsze kino i tym razem się nie zawiodłem. Temat złych policjantów nie jest nowy, a fabuła klasyczna - na podziały między złymi i dobrymi gliniarzami nakładają się rodzinne koneksje. Brat będzie musiał stanąć przeciwko mężowi siostry, a przy okazji wyjdzie na jaw, że nikt nie ma czystych rąk. Nic nowego. Podane w sosie dobrego, męskiego kina, w którym takie słowa jak honor czy przyjaźń nie wywołują tylko pustego śmiechu. Rozsądnie spędzone dwie godziny, ale do historii filmu kryminalnego ta produkcja nie przejdzie. Niemniej Norton z Farrelem stworzyli całkiem udany duet na planie. Na pewno lepszy, niż dziadki ze wspomnianego wyżej filmu.

The Hurt Locker, reż Kathryn Bigelow, USA 2008. Ponieważ co i raz ktoś zagląda na blogaska wpisując do Google zapytania o "filmy o wojnie w Iraku", czuję się w obowiązku napisać parę zdań o kolejnym, który się nawinął. Nawet kiedyś wrzucałem trailer. I to chyba wystarczy, bo niestety film poniżej oczekiwań. Owszem, poprawnie wymyślone i nawet nieźle nakręcone, ale główny bohater - saper z przeszłością (to chyba rzadki przypadek), straceniec z wyboru jest niewiarygodny. Szuka guza, ryzykuje bez sensu, popisuje się przed wszystkimi. W tym zawodzie to się chyba nie sprawdza. O wojnie znów nie dowiadujemy się z tego filmu wiele - że jest dużo krwi i dużo wybuchów, i nie wszyscy dają radę. Mało, mało. Ciekawe, czy ta wojna doczeka się swojego "Czasu apokalipsy" lub "Plutonu"?

17 kwietnia 2009

Pornosy, trawa, Barcelona

Vicky Cristina Barcelona, reż. Woody Allen, Hiszpania / USA 2008. Cały film jest taki, jak tytuł: sprawia wrażenie wersji roboczej, niedokończonego projektu. Pomysłu fabularny nie jest oryginalny, ale przy takiej obsadzie i przy wakacyjnej nastrojowości mógłby się wybronić. Tyle, że połowę fabuły opowiada lektor z offu. Reszta to rwące się scenki rodzajowe prowadzące do tej, w której przez chwilę Johansson całuje się z Cruz. Wrażenie jest takie, że to pornos, z którego wycięto "momenty". Czytałem - jako przykład pozytywnego pomysłu na promocję - że realizację tego filmu bardzo mocno wsparło miasto Barcelona. Mam wrażenie, że Allen podszedł do tego jak do typowej chałtury połączonej z wakacjami w towarzystwie trzech pięknych aktorek. Takiemu to dobrze...

Pineapple Express, reż. David Gordon Green, USA 2008. Ten film z kolei - choć zapowiadał się całkiem nieźle - jest tak słaby, że mam sporą obawę, że nie będę w stanie napisać o nim na tyle dużo, by wypełnić miejsce obok obrazka. Niestety, do zrobienia głupiej komedii o paleniu przemysłowych ilości trawy potrzebne jest coś więcej, niż tylko przemysłowa ilość trawy. Potrzebny jest Kevin Smith. Dobrze więc, że przygarnął jedyny interesujący punkt tego filmu - Setha Rogena - do swojej produkcji, o której niżej. O tym filmie trzeba po prostu szybko zapomnieć - dawno nie miałem tak głębokiego poczucia zmarnowanego czasu. I tylko przez wzgląd na płynne przejście do kolejnej recenzji w ogóle o nim piszę.

Zack and Miri Make a Porno, reż. Kevin Smith, USA 2008. Kevin Smith natomiast - niczego nie udaje. On po prostu chciał nakręcić pornoparodię Gwiezdnych Wojen, a w Hollywood znaleźli się ludzie bardziej naiwni od władz Barcelony i też dostał kasę. Szacunek. Ale film nie zachwyca. Może dlatego, że bodaj po raz pierwszy Smith w ogóle się w nim nie pojawił, a może dlatego że historię miłosną połączył z takimi momentemi, że film długo nie mógł się doczekać w Polsce chętnych do dsytrybucji? Zawsze miał talent do opowiadania miłosnych historii bez popadania w żenadę. Tam, gdzie żenada była blisko - uciekał w wygłupy mniej lub bardziej przekraczające granicę dobrego smaku. Tu zdecydowanie bardziej. Efekt jest chwilami dosyć wątpliwy. Natomiast ze współpracy z Sethem Rogenem może jeszcze wyjść sporo dobrego - to zdecydowanie "smithowski" aktor.

16 kwietnia 2009

Ping pong, or as the Chinese say: Ping pong

Balls of fury, reż. Robert Ben Garant, USA 2007. Żadna napisana na poważnie recenzja nie będzie w stanie przekonać do obejrzenia tego filmu - rzecz opowiada bowiem o ściśle tajnej operacji amerykański służb specjalnych, które są tak zdeterminowane, by dotrzeć do Pana Fenga, szefa potężnej organizacji przestępczej, że postanawiają podstawić swojego zawodnika w organizowanym przez niego turnieju jednej z najstarszych azjatyckich sztuk walki. - Ping Pong. Or, as the Chinese say, Ping Pong - by posłużyć się słowami Pana Fenga. W tej roli, uwaga, Christopher Walken! Efekt? Arcydebilna parodia filmów w stylu Mortal Combat i klasyki kina karate. Zupełnie niestrawne na trzeźwo - w innej okoliczności polecam serdecznie :)

15 kwietnia 2009

Nie dla cmoków, czopków i mondziołów

W zakamarkach twardego dysku znalazłem plik z kilkoma krótkimi recenzjami filmowymi, które jakoś nie trafiły wcześniej na blogaska. Będą jak znalazł, gdy zabraknie aktualności.

Włatcy móch. Ćmoki czopki i mondzioły, reż. Bartek Kędzierski, Polska 2009. "Włatcy móch" - jak wiele innych popkulturowych fenomenów - dzielą publiczność z grubsza na dwie części: tych, którzy kumają i tych, wymienionych w tytule. Tych drugich nic nie przekona, a tych pierwszych przekonywać nie trzeba. Miłośnicy serialu, do których się zaliczam, znajdą wszystko to, czego oczekują - dużą porcję dobrze znanego klimatu, niewyszukanych żartów, Czesia i kolegów oraz w ramach kinowego bonusu proporcjonalnie więcej postaci drugoplanowych - Zajkowskiego, Przekliniaka, Marcela czy Pułkownika. Dwaj ostatni w ogóle dają w tym filmie popis swoich ekstremalnych możliwości. No i mamy jeszcze fenomenalnego laryngologa z zatkanym nosem, postać niemal zupełnie nową, ale za to całkiem przebojową. Poza tym nie będzie tu nic nowego - to samo poczucie humoru, ten sam element kpiny z polskich realiów, te same głosy i ta sama animacja. I tak samo nierówny poziom, jak w serialu - po dobrym fragmencie przychodzi słabszy, po słabszym znów mocniejszy. W sumie półtorej godziny dobrej zabawy. No i puenta, która po pięciu sezonach całą bajkę zamyka. Oczywiście nie tak, żeby się nie dało odciąć od "Włatców" jeszcze jakiegoś kuponu, ale może nie trzeba będzie. Za kilka tygodni w telewizji będzie można zobaczyć nową kreskówkę Kędzierskiego - "Tysiąc złych uczynków"*.

* Kilka tygodni minęło, kreskówkę można było zobaczyć - niestety, nie daje rady. A tymczasem tu i ówdzie krążą nowe odcinki WM.

06 marca 2009

W oczekiwaniu na najważniejszy film roku...

... nieustająco pomaga niezastąpiona strona Dave's Trailer Page (która nawiasem mówiąc dorobiła się wreszcie kanału RSS). Dziś zwróciły się na nią oczy geeków z całej Zjednoczonej Federacji Planet, ponieważ właśnie pojawił się na niej nowy, trzeci już chyba, ale zdecydowanie najlepszy jak do tej pory, trailer nowego "Star Treka". Enjoy!
  • 480p [38,9 mb]
  • 720p [90,6 mb]
  • 1080p [153 mb, but who cares anyway?]

Krytyczne komentarze będą kasowane :P

02 lutego 2009

Wannabe Rocknrolla

Bardzo chciałbym napisać, że Guy Ritchie wraca do wielkiej formy, ale niestety "Rocknrolla" dowodzi najwyżej tego, że nie powinien się wiązać ze światem muzycznym nie tylko na gruncie osobistym.

"Porachunki", "Przekręt", a potem długo, długo nic z Madonną w tle - tak w skrócie i w dość zgodnej opinii fanów przebiegała kariera reżyserska Ritchiego. "Rockandrolla" miał (będę się upierał przy tej formie, a kto nie wierzy, że mam rację, niech sam zobaczy, jak w napisach fatalnie wypada każda inna) być powrotem do dawnej świetności. I z pozoru film spełnia wszystkie oczekiwania - jest zakręcony scenariusz z karykaturalnymi gangsterami, który składa się ze skrawków łączących się w finale, jest grupka poczciwych patałachów pakująca się w sam środek rozgrywek między grubymi rybami, jest szybki montaż, narracja z offu, świetna muzyka, cockney. Jest wreszcie to, czego potrzebuje prawdziwy rocknrolla - black label, prochy i dziewczyny. Tym razem w charakterze barwnego ozdobnika są Rosjanie, a konretnie dwaj niezniszczalni wterani wojenni oraz niejaki Uri Omovich, korumpujący londyńskich urzędników od nieruchomości nuworysz z wielkim jahtem na Tamizie, który buduje stadion piłkarski w centrum Londynu. Wembley daje się rozpoznać, ale i tak wszyscy wiedzą, że chodzi o Stamford. Nawet z twarzy podobny do wiadomo kogo (śpiewaliśmy tu o nim piosenkę kilka notek wcześniej).

Nie ma za to Jasona Stathama i Vinniego Jonesa. Są nawet ich bohterowie, tyle że obsadzone przez innych aktorów. I choć zarówno Gerard Butler jak i Mark Strong dają radę, to ja cały czas mam wrażenie, że jem niedoprawioną zupę. Ritchie starał się za wszelką cenę uniknąć oskrażenia, że wobec kryzysu twróczego odcina kupony od ogranych hitów. Czegoś mu jednak zabrakło.

Ale poddawać się nie zamierza - zapowaida bowiem, że powróci w "The Real Rocknrolla", a w między czasie zrobi jeszcze własną adaptację "Sherlocka Holmesa", której wyczekuję z wielką nadzieją - może wyrwanie się z konwencji gangsterskiego teledysku wreszcie się uda. A może wcale nie zamierza z niej wychodzić?

Rocknrolla
reż. Guy Ritchie
Anglia, 2008

10 stycznia 2009

Ka-boom!

Czas, gdy w Gazie wybuchają bomby, a w Warszawie pikietują fani obu stron konfliktu nie sprzyja publikowaniu takich materiałów. Z drugiej strony moja notka na temat filmów o wojnie w Iraku cieszyła się sporym zainteresowaniem i nieźle ustawiła się w Google, więc niejako z poczucia obowiązku wrzucam trailer filmu, który zapowiada się całkiem interesująco:



W lepszej jakości można go pobrać stąd.

03 stycznia 2009

Geek ogląda kreskówkę

Rzecz o tym, jak ładnego macbooka połączyć z brzydkim pecetem. I dlaczego jednego można łatwo zepsuć, a drugiego łatwo naprawić. O tym tak naprawdę był ten film. Tylko nie wiem, co w tej interpretacji reprezentował karaluch?

Linuksa?

25 grudnia 2008

Kolejne filmowe zaległości

Znów przerzuciłem trochę filmowych nowości i zaległości. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Niestety, częściej z gorszym.

Wanted, reż. Timur Bekmambetov, USA, Niemcy 2008. Scenarzyści musieli chyba grać w "Assassin's Creed" - zbiorowym bohaterem filmu jest organizacja zabójców, którzy od wieków chronią świat przed chaosem mordując tych, których wskażą im sploty tajemniczego krosna. Czyli trochę tak, jak w grze. Tyle, że tu zamiast Ziemi Świętej mamy współczesne Stany Zjednoczone. Ale nie o fabułę miało tu chodzić - trailer zapowiadał widowiskowy film sensacyjny żywcem czerpiący z komiksów, gier i filmowej klasyki choćby w postaci "Matrixa". Co zresztą nie dziwi. - reżyser "Straży Nocnej" i "Straży Dziennej" już nauczył swoich widzów, że lubi powielać takie motywy. Niestety, fantastyczne plenery były generowane komputerowo, a podkręcanie kul wystrzeliwanych z pistoletów to trochę za słaby motyw, by pociągnął film, który właściwie nie ma scenariusza. Znudziłem się.

10,000 BC, reż Roland Emmerich, USA 2008. Kolejny film, który oglądałem, bo trailer zapowiadał ciekawe efekty wizualne. I kolejny, który potwierdził, że nawet kino rozrywkowe musi mieć jednak jakiś scnariusz. Tu mamy prostą jak drut historię dzikusa, który szuka porwanej kobiety i zderza się z faktem, że kawałek drogi od jego wioski mieszkają inni ludzie. Niektórzy w innym kolorze - większość zdecydowanie nieprzyjazna. Emmerich wrzucił w jeden barszcz wszystko - afrykańskie plemiona, Bliski Wschód, starożytny Egipt, tygrysy, dinozaury, mamuty, co tam się nawinęło. A zapomniał o zbudowaniu jakiejkolwiek opowieści. W dodatku film strasznie wolno się rozkręca i nim na ekranie pojawiły się wspaniałe widoki, byłem już strasznie znudzony.

Da Vinci Code, reż Ron Howard, USA 2006. Był skandal, była sensacja, był film - a ja po obejrzeniu zastanawiam się o co tyle hałasu? Fatalnie dobrani katorzy - Gandalf w roli złego, Hanks w roli twardzieala-bohatera, Taitou w roli potomka Jezusa, który popyla po Paryżu Smartem... Odrobinę, kurde, powagi. Tylko Reno, którego postać wychodzi minimalnie poza schemat (jeśli wyjściem poza schemat jest schematyczna wolta ze złego w dobrego, to naprawdę musi być słaby film) i Bettany w roli biczującego się Silasa wypadają jakoś tak mniej blado (w tym drugim przypadku to niezbyt celne określenie, ale nie chce mi się szukać lepszego). Straszna słabizna. A już robią drugą część...

Righteous Kill, reż. Jon Avent, USA 2008. Myślicie, że nie da się spieprzyć filmu z De Niro? Albo z Pacino? A z oboma to już w ogóle musi być hit? No to macie kolejny dowód, że oprócz dobrego pomysłu trzeba mieć jeszcze dobry scenariusz. Dwóch policjantów bliskich emrytury granych przez dwóch starzejących się aktorów - obie pary czasy świetności mają wyraźnie za sobą - po cichu sprzyja mordercy, który uwziął się na różnych innych ciemnych typków. Oficjalnie muszą go jednak tropić z pełną determinacją. I szybko dochodzą do zgodnego wniosku, że zabija policjant. A widz kierowany jest w stronę jednego, by na koniec dowiedzieć się, że to ten drugi. I nic ponadto. Żadnej niezapomnianej sceny, żadnego dobrego dialogu, nic co pierwszy naprawdę wspólny film tych dwóch aktorów kazałoby zapamiętać. Może poza konstatacją, że De Niro starzeje się strasznie brzydko, a Pacino jakoś tak bardziej los oszczędził. Ale lepiej sobie jeszcze raz obejrzeć "Gorączkę" (czekam na edycję na bluray).

Eigh Miles High, reż Achim Bornhak, Niemcy 2008. Lubię tę epokę i lubię filmy o niej, szczególnie te biograficzno-narkotyczne. Z dużą nadzieją dałem więc szansę niemieckiej produkcji o Uschi Obermaier, niemieckiej groupie, modelce, dziewczynie, którą - jak wynika z filmu - miała co najmniej połowa Rolling Stonesów i przynajmniej część liderów słynnej berlińskiej Kommune 1. No a do tego zaintrygowała mnie uroda Natalii Avelon. Barwne czasy, barawne postacie, to i opowieść wyszła dość barwa, ale znów niezbyt porywająca. Długo zstanawiałem się, czego zabrakło, czemu film nie daje się porównać np. z "Velevt Goldmine". Chodzi chyba o znaczie słabszą ścieżkę dźwiękową. Ale trzeba przyznać, że Mick i Keith zagrani bardzo fajnie, a Avelon rzeczywiście fascynująca. I w efekcie film miał w sobie przynajmniej troszeczkę tej magii i atmosfery, która mnie w tamtych czasach fascynuje.

EagleEye, reż. D.J. Caruso, USA, Niemcy 2008. Znów dobry trailer, który zapowiadał ciekawe kino sensacyjne. Bohater wiedzie swój nudny, nędzny szczególnie w dziedzinie stanu konta żywot. W dniu pogrzebu brata bliźniaka znajduje na swoim koncie setki tysięcy dolarów, a w swoim mieszkaniu - materiały wybuchowe i broń. Dostaje telefon z instrukcjami, ale nie idzie za nimi i trafia do aresztu oskarżony o terroryzm. Znów telefon, znów instrukcje, tym razem się stosuje, a osoba, która mu je przekazuje szybko daje do zrozumienia, że ma tylko jeden wybór: wykonywać polecenia. Osoba, dodajmy, wszechpotężna - sterująca telefonami, pociągami, maszynami budowlanymi, kamerami. Osoba czy... No właśnie - szybko okazuje się, że to nie człowiek, lecz sztuczna inteligencja. Film bardzo sprawnie gra na emocjach, jakie budzą coraz potężniejsze systemy gromadzenia informacji lub - zdaniem coraz większej grupy ludzi - wręcz kontroli nad obywatelami. Kamery, telefony, bankomaty - wszystko wpięte w globalną sieć. Na pewno nie brak na świecie ludzi, których kusi, by wykorzystać kryjące się za tym możliwości. W filmie zwycięża człowiek, zakończenie, choć przez moment wydaje się że będzie poważne, okazuje się cukierkowate i patetyczne w najgorszym amerykańskim stylu. Do myślenia to szczególnie nie daje, ale ogląda się dobrze.

Death Race, reż. Paul W.S. Anderson, USA, Niemcy, Anglia 2008. Pewnie bym się nie skusił, gdyby nie Statham w roli głównej. To zapowiadało co najmniej dobre rozrywkowe kino. Film - remake zresztą - jest niezłym przykładem tego, jak można przenosić na ekran gry komputerowe. Utrzymany w takiej właśnie estetyce, nagrany w niesamowitych, industrialnych plenerach, ubrany w komputerowe elementy (wyścig, o który tu chodzi, transmitowany jest na żywo w telewizji, więc ma to swoje uzasadnienie), szybki, dynamiczny, ostry - ma swój urok, mimo absolutnie szczątkowej fabuły. Szybkie, rozrywkowe kino.



Widać chyba dość dobrze po tym zestawieniu, że ostatnio nie gustuję w zbyt ambitnych produkcjach. Zwróciłem na to uwagę już wcześniej - od kina oczekuję raczej rozluźniającej rozrywki, dlatego oglądam filmy proste, by nie powiedzieć, że prostackie. Nie angażujące emocjonalnie ani intelektualnie. Takie, co pozwolą się po pracy odizolować od otoczenia. To nie znaczy, że nie widzę słabości tych filmów, czy że nie chciałbym czasem między nimi znaleźć czegoś naprawdę ciekawie opowiedzianego, co wyrwałoby mnie nieco z takiej postawy. Ale jakoś się nie trafia - dobry film sensacyjny, mocny kryminał, który nie będzie jednocześnie ociekał krwią i sadyzmem, to naprawdę rzadkość. Zostają albo efektowne fajerwerki, jak te powyżej, albo gry komputerowe.

To ostatnie zdanie to zapowiedź zakupu spóźnionego świątecznego prezentu, za którym chodzę już stanowczo zbyt długo. I, jak sądzę, zapowiedź jeszcze mniejszej aktywności na blogu. Ta ostatnia przegrała jednak nie z kinem, a z pracą - współprowadzę teraz trochę bardziej skomplikowanego w obsłudze bloga pod adresem www.tvnwarszawa.pl ;)

30 listopada 2008

Kilka filmowych zaległości

Pośród wielu bardzo wątpliwych uroków przebywania na zwolnieniu jest jednak przynajmniej jeden niepodważalny - czas na nadrobienie filmowych zaległości. Oto wrażenia.

Doomsday, reż. Neil Marshall, Anglia, USA, 2008. Fabuła zerżnięta z "Ucieczki z Nowego Jorku" (w 2035 roku zabójczy wirus atakuje Londyn - jedyna nadzieja, że lekarstwo jest w odciętej od świata murem Szkocji, gdzie 30 lat temu zaatakował po raz pierwszy), wizualna kalka z "Mad Maxa" - to raczej nie zachęca. Ale im dalej w staroangielski las, tym robi się ciekawiej. Pojawiają się łucznicy rodem z Robin Hooda, szkockie zamki, rycerze zakuci w zbroje i parowe lokomotywy mknące przez zielone wzgórza. Do tego całkiem fajna bohaterka, która robi porządek w świecie bez zasad. Wszystko skąpane we krwi ofiar wirusa o sympatycznej nazwie "Żniwiarz", który upodobnia ludzi do klasycznych zombie i odrobinie angielskiego humoru. Gdybym nie zobaczył, nie uwierzyłbym że to może być apetyczna mieszanka. A jednak - efektem jest kawał dobrego, rozrywkowego kina, które nie udaje, że jest mądrzejsze niż w rzeczywistości, za to często mruga do widza porozumiewawczo. Ale raczej na chłopacki wieczór, niż na randkę.

Uprowadzona, Taken, reż. Pierre Morel, Francja 2008. Liam Neeson w roli tatusia-paranoika. Praca w charakterze agenta służb specjalnych nauczyła go, że świat jest pełen niebezpieczeństw i rozbiła małżeństwo. Długo się łamie, gdy niepełnoletnia córka prosi go o zgodę na wycieczkę z Kalifornii do Paryża, ale w końcu się godzi. Córa ląduje w tej strasznej, dzikiej Europie, a tam wszystkie obawy się spełniają - od razu porywają ją albańscy handlarze żywym towarem. Tatuś rusza na odsiecz. Morduje, okalecza, strzela, łamie zasady ruchu drogowego i przepisy BHP. W szaleńczym tempie - w ciągu 96 godzin trop po porwanej dziewczynie niechybnie się urwie - rozpracowuje albańską mafię, obnaża korupcję we francuskich kręgach rządowych, dowodzi niechybnie, że Paryż pozostaje stolicą perwersji i odzyskuje córkę. Uśmiechnięci wracają do domu. Szybko, dynamicznie, ostro, ale płytko. Liam Neeson niezbyt wiarygodny w roli Bruce'a Willisa.

2 dni w Paryżu, Deux jours à Paris, reż Julie Delpy, Francja, 2007. Do trzech razy sztuka - wyszło fajnie w "Przed wschodem słońca", bez większego trudu udało się powtórzyć w "Przed zachodem słońca", więc Delpy zrobiła to po raz trzeci. Tym razem trochę lżej i trochę weselej, niż we wcześniejszych filmach. Fabuła ta sama: dwoje ludzi, dwa dni, miasto - symbol. I dużo dialogów. Właściwie same dialogi, na pierwszy rzut oka grane w dużej mierze na żywo, bez gotowego tekstu (jeśli to wrażenie było zamierzonym efektem, to tym lepiej o nich świadczy). Delpy gra wciąż te samą postać, tym razem inny jest facet u jej boku. Jack (Adam Goldberg) musi się zmierzyć z tym, że jego dziewczyna ma bogatą przeszłość. Na każdym kroku natykają się na jej ex. Nie jest to kino wybitne, nie jest jakieś szczególnie głębokie, ale dzięki temu, że składa się głównie z dobrych, naturalnych dialogów na pewno ciekawsze niż zwyczajne komedie romantyczne.

Pan życia i śmierci, Lord of War, reż. Andrew Niccol, USA, Francja, 2005. Do tej pory znałem tylko niepowtarzalne napisy początkowe z tego filmu i dobre opinie na jego temat. Na mnie nie podziałał zbyt mocno, bo jest źle opowiedziany. Zbudowany został na zasadzie retrospektywy, której nie poprzedza żadna dramatyczna scena zwiastująca intrygującą końcówkę, więc napięcie nie rośnie. Opowieść rozłazi się w połowie. Atutem są znakomite zdjęcia - o reszcie można dyskutować; czy "kreskówkowy" pościg agenta za głównym bohaterem jest infantylny, czy zabawny? Na pewno nie jest wciągający. Aktorstwo Cage'a to też kwestia gustu - mnie nigdy nie przekonywało. Bohater - cyniczny handlarz bronią - okazuje się nietykalny i choć traci wszystko, gra dalej. Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi - nic nowego w sumie.

29 listopada 2008

"Czas honoru" to czas zmarnowany

Telewizja Polska wyprodukowała kolejny serial o II wojnie światowej. Tym razem zmarnowała nie tylko pomysł, ale i scenariusz ze sporym potencjałem.

Dokładnie rok temu recenzowałem serial "Tajemnica twierdzy szyfrów". O "Czasie honoru" mógłbym właściwie napisać to samo, z jednym wyjątkiem - tyle miejsca, ile tam poświęciłem Cezaremu Żakowi, nie ma na kogo spożytkować. Poza Janem Englertem, który jest klasą sam dla siebie, nie ma kogo pochwalić. Aktorstwo drewniane, nieprzekonujące, oparte o jedną minę na postać. W przypadku wojskowych gra jeszcze mundur - w przypadku cywilów nie gra nic.

Historia jest prosta. Pięciu Cichociemnych, wśród nich bracia Władek i Michał Konarscy (Jan Wieczorkowski i Jakub Wesołowski) i ich ojciec Czesław, dowódca oddziału (Jan Englert właśnie) zostaje zrzuconych do Polski. Trafiają do Warszawy, gdzie włączają się w działalność konspiracyjną. I od razu pakują się w kłopoty, bo nie potrafią powstrzymać się przed odwiedzeniem - lub przynajmniej zobaczeniem - bliskich, których nie widzieli od września 1939 roku.

Szybko okazuje się, że te same wojenne realia, które z pięciu ludzi stworzyły oddział żołnierzy, poprzecinały też życiowe drogi ich bliskich w kraju. Intryga kręci się wokół narzeczonej jednego z Cichociemnych, Bronka (Maciej Zakościelny). Wanda (Maja Ostaszewska - szokująco drewniana!) tak desperacko chce wspierać podziemie, że daje się wciągnąć w intrygę swojego byłego męża, Karola, który uratował się przed rozstrzelaniem mamiąc Niemców kontaktami w organizacji. Nie wiedząc o tym Wanda co krok naraża wszystkich na wsypę. Tymczasem inny spadochroniarz - Władek - wpada w czasie łapanki i ląduje na Pawiaku. Cichociemni postanawiają go odbić.

Potencjał tej historii to właśnie tragiczny wymiar działań Wandy i jej matki, która nie rozumie motywacji córki i źle je oceniając wpędza córkę w kolejne kłopoty w chwili, gdy tamta zaczyna rozumieć swoją sytuację - losy tych postaci rzeczywiście mówią coś o wojennych dramatach Polaków. Niestety, serial się na tym nie skupia, lecz tyleż usilnie, co nieudolnie próbuje być filmem sensacyjnym.

Historycy-puryści mogą się przyczepić, że oddział spadochroniarzy nie mógłby się raczej składać w 60 proc. z jednej rodziny, ale to można jeszcze wybaczyć - w końcu chodzi o to, żeby losy bohaterów się splatały. Spadochroniarze nie łamali jednak tak swobodnie bezwzględnego zakazu kontaktowania się z bliskimi. W najlepszym razie decydowali się przekazać jakiś zaszyfrowany znak życia (matka Stefana Bałuka miała się zorientować, że syn jest w Warszawie, gdy ten, przez umyślnego zamówił u niej ubrania na wymiar). A już na pewno nie zorganizowali by nieautoryzowanej przez komendę główną akcji odbicia kogokolwiek z Pawiaka.

I tu już trudno usprawiedliwiać cokolwiek realiami filmu - to naginanie rzeczywistości historycznej maskuje po prostu słabość warsztatu. Współczesne seriale karmią się przecież właśnie stopniowym odkrywaniem wzajemnych relacji między bohaterami, czego szczytowym osiągnięciem jest bodaj "Heroes", gdzie na przestrzeni niecałych trzech sezonów chyba każdy bohater zdążył ze dwa razy zmienić stronę, z dobrego stać się złym lub odwrotnie, zaskakując przy tym zarówno widza, jak i inne postacie. Tymczasem w "Czasie honoru" bohaterowie są do gry wprowadzani łopatologicznie, schematycznie, raz ustawieni na planie niczym już nie zaskoczą - historia z całkiem niezłym potencjałem wyprztykana jest już w trzecim odcinku. Reszta to akcja, która powinna się rozegrać na przestrzeni dwóch, góra trzech epizodów, a wlecze się kolejnych dziesięć (klasycznie: nuda i dłużyzny).

Współczesneh seriale budowane są według pewnego schematu - fabuła całości jest czasem niedookreślona, bo to kiedy się skończy, zależy od oglądalności. Trzeba mieć pomysł na jeden sezon, ale liczyć się z tym, że może trzeba będzie go rozciągnąć do trzech albo sześciu. Spójną całością jest za to każdy odcinek - z początkiem, rozwinięciem i finałem, najczęściej w postaci cliffhangera. Jak to wygląda w produkcji TVP?

Kulminacyjną sceną jednego wątku jest pierwsze spotkanie Bronka z Wandą. Okoliczności są dramatyczne: Wanda - przed wojną gwiazda teatru - idzie pod rękę z nachalnym dyrektorem koncesjonowanego przez Niemców Teatru Polskiego, który chce ją namówić do powrotu na scenę. Zza rogu wypada Bronek z pistoletem w ręku i recytuje: "W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej został pan skazany na..." - urywa i patrzy na Wandę, ona na niego. To be continued? A gdzie tam! Widz i tak nie jest zaskoczony, bo scenarzyści szykowali go na tę scenę od dwóch odcinków, a i Wanda zaskoczona nie jest, bo chwilę wcześniej o tym, że Bronek jest w Warszawie dowiaduje się od matki, która go widziała. A cała scena następuje nie na końcu odcinka, ani nawet przed przerwą reklamę (bo w TVP reklam nie ma, a oglądając zachodnie seriale skonstruowane tak, by widz nie zmienił kanału w czasie przerwy można dojść do wniosku, że reklamy wręcz służą scenariuszom), tylko w samym środku.

Wszystko to jest w dodatku realizowane na modłę teatru telewizji - głównie ciasnych wnętrzach, bez szerokich (bo drogich) planów, bez panoram, przelotów, scen batalistycznych, pościgów, z kilkoma niezbyt spektakularnymi wybuchami, ciągle w tych samych plenerach. Mizerię budżetu obnaża fakt, że obrazki z okupowanej Warszawy to czarno-białe filmy archiwalne. W takim anturażu Państwo Podziemne wygląda na teatralny spisek grupki wariatów - potęga konspiracyjnej maszyny sprowadzona jest do kilku smutnych panów i kilku wesołych łączniczek.

Wiedząc, że serial ma 13 odcinków spodziewałem się, że wszystkie otwarte w nim wątki zbiegną się w finale - a finałem konspiracji w Warszawie było oczywiście Powstanie. Nic bardziej mylnego - fabuła wraz z pobocznymi wątkami urywa się gdzieś w połowie 1941 roku wraz z odbiciem Władka z Pawiaka.

Pytanie, które rodzi się po obejrzeniu takiej produkcji, brzmi: czy zamiast co roku wypuszczać jeden gniotowaty, kilkunastoodcinkowy, ni to obyczajowy, ni to sensacyjny serial, nie lepiej za budżet trzech takich produkcji wyprodukować pięć odcinków czegoś, co naprawdę będzie trzymało w napięciu?

26 listopada 2008

Niewinni Czarodzieje

Po tegorocznym festiwalu "Niewinni Czarodzieje" dawno już pozamiatane. Zostało fajne wspomnienie, które właśnie objawiło się na u2b. Panie i Panowie, Mitch & Mitch w niepowtarzalnym secie - a raczej w jego skromnym fragmencie:


Wieńczący festiwal dancing zorganizowany w dożywającym swych dni kinie Iluzjon był naprawdę niezwykły. Zespół wspiął się na wyżyny, zagrał muzykę żywcem wyjętą sprzed kilkudziesięciu lat, a kolorowe skarpetki, koszule z obszernymi kołnierzami, koki na głowach pan oraz wódka i śledzik dopełniły uroku. Najbardziej niezwykłe wrażenie robił jednak parkiet podrygujący w niedzisiejszym rytmie, ludzie ruszający się w sposób nie mający nic wspólnego z zabawą we współczesnych klubach. Wrażenie było niezwykłe, magiczne, podróż w czasie okazała się możliwa. Wspaniała zabawa.

22 listopada 2008

Robią o mnie film

Dość już tych poważnych tematów. W cyklu "trailer na weekend" znów coś związanego ze Star Trekiem i Gwiezdnymi Wojnami. "Fanboys":



To jeszcze film dla mnie czy już o mnie? ;)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.