Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praskie obrazki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praskie obrazki. Pokaż wszystkie posty

06 marca 2012

Stadion jak z "Fify"

Ten tekst miał się pojawić na tvnwarszawa.pl w niedzielę rano. W sobotę była katastrofa kolejowa i temat otwarcia Stadionu Narodowego nagle stał się zbyt odległą przeszłością. Wrzucam, bo trochę mi go szkoda, choć tu jego puenta ma mniejszy sens, niż tam.

"Oto jest" Stadion Narodowy. Jeszcze nie do końca urządzony, z organizacyjnymi niedociągnięciami, ale działa. I choć byłem na meczu otwarcia, wciąż nie mogę uwierzyć, że udało nam się go zbudować.

Gdy media obiegła informacja, że biletów na mecz z Portugalią już nie ma, poczułem żal, że nawet nie powalczyłem. Pisałem o tej inwestycji od samego początku, a zabraknie mnie na pierwszym meczu? Na szczęście w środę o godzinie 20 okazało się, że kilka biletów jednak zostało. Testując przy okazji sprawność komunikacji miejskiej, rzutem na taśmę dotarłem do swojego czerwonego krzesełka w chwili, gdy ponad 50 tysięcy ludzi zaczynało śpiewać hymn. Trochę się nawet wzruszyłem i chyba nie tylko ja, bo pod koniec meczu hymn odśpiewaliśmy jeszcze raz.

Patrząc na biało-czerwone trybuny przypomniałem sobie moment, gdy Michel Platini wyciągnął z nieporadnie rozdartej koperty kartkę z napisem "Polska i Ukraina". I festiwal wisielczego humoru, który nastąpił później - internet obiegły dziesiątki zdjęć zarośniętych, zdemolowanych boisk, które miały oddawać stan naszych przygotowań. I oddawały! Gdy zapadła w końcu decyzja, że Stadion Narodowy powstanie na miejscu Stadionu Dziesięciolecia, chyba nikt do końca nie wierzył, że to się uda. I znów był śmiech - że na trybunach będzie trwał handel gaciami, że gadżetem mistrzostw będzie wielka bazarowa torba w kratkę.

Przyznaję, nie wierzyłem, że uda się zlikwidować bazar, zorganizować i rozstrzygnąć konkurs na projekt, zdobyć pozwolenia na  budowę, wybrać wykonawcę. Utkniemy w procedurach i odwołaniach - byłem tego pewien. I choć pisałem o kolejnych etapach inwestycji, które jednak się udawały, wciąż nie wierzyłem, że damy radę.

Nie przekonały mnie nawet pierwsze maszyny, które zaczęły rozbiórkę starego stadionu i palowanie fundamentów nowego. Potem pojawiły się dźwigi, a plac budowy nocami oświetlały reflektory. Do kin wchodził właśnie nowy "Star Trek", a budowa stadionu przypominała pokazaną w filmie budowę statku kosmicznego USS Enterprise. Wyłaniająca się z warszawskiej mgły konstrukcja wydawała się mniej więcej tak samo realna.

Że to jednak może się udać, dotarło do mnie, gdy przeprowadziłem się na Pragę i mogłem codziennie obserwować postępującą w oczach budowę z okien autobusu linii 101. To była dobra perspektywa - najpierw aleja Zieleniecka i wielki plac budowy w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stały dziesiątki blaszanych bud. Potem rondo Waszyngtona i rosnąca bryła stadionu w perspektywie głównej alei, gdzie dopiero co kwitł handel podróbkami. Jeszcze przystanek przy - wciąż zresztą stojącym - blaszanym kantorze i 101 wtaczało się na most. Ale najlepszy widok jest do tej pory ze ślimaka, którym autobus zjeżdża na Wisłostradę - stadion odbija się w Wiśle i niezależnie od światła czy pogody robi piorunujące wrażenie.

Uwierzyłem, że zdążymy, gdy pod koniec 2010 roku zwiedziłem powstający stadion. Z samego szczytu gotowych już trybun widok był niesamowity - z jednej strony panorama warszawskich wieżowców, a z drugiej płyta boiska niemal na wyciągniecie ręki. Na środku montowano właśnie potężną iglicę. W środę znów gapiłem się na nią i nie mogłem uwierzyć, że nad środkiem boiska, po którym biega Cristiano Ronaldo, wisi coś tak potężnego. I choć architekci z firmy JSK tłumaczyli, że wisi dzięki tej samej zasadzie, która utrzymuje kształt koła rowerowego, to w bezpośrednim zetknięciu takie porównanie wydaje się zupełnie nieadekwatne.

Od pierwszego wejrzenia polubiłem widok oświetlonego stadionu. Zobaczyłem go jadąc autobusem przez most Świętokrzyski. Nad ciemnym, dzikim praskim brzegiem znów wyglądał jak statek kosmiczny. Musiałem chyba westchnąć z zachwytu, bo starsza pani obok mnie od razu fuknęła i zaczęła komentować. Że wielki, że po co i w ogóle ile to kosztuje... Ożywioną dyskusję skończyliśmy dopiero przy Wileniaku. Stanęło na tym, że sam stadion nie jest taki zły, tylko żeby kibice się umieli na nim zachować...

W środę zachowywali się fajnie. Spokojnie, bez awantur, bez większych pretensji, kłótni i spinek. Ktoś komuś zasłaniał, gdzieś zabrakło hot-dogów i napojów, ale te drobiazgi nie przyćmiły końcowego efektu. Pewnie, że doping nie był taki, jak na Żylecie, ale w wykonaniu 50 tysięcy ludzi i tak robił wrażenie. Z narożnego sektora słyszałem go doskonale i jak na dłoni widziałem całe boisko, w samym środku gigantycznego stadionu. Imponujący widok, znany mi do tej pory tylko z transmisji telewizyjnych i piłkarskich gier komputerowych. Kilka razy złapałem się nawet na tym, że czekam na powtórkę akcji, bo choć to wszystko działo się kilkanaście metrów ode mnie, do końca nie wierzyłem, że to nie jest telewizyjna transmisja.

Można się spierać o jego skalę, lokalizację i kolory elewacji. Trzeba pilnować tego, co wciąż jest do zrobienia i poprawienia. Warto patrzyć na ręce tym, którzy odpowiadają za to, by stadion na siebie zarabiał. Apelować, by zlikwidowali kuriozalny płot wokół, a wyspane żwirem błonia zmienili w zielony teren otwarty dla warszawiaków. Pilnować, by po Euro nie zabrakło zapału do zrealizowania planów zabudowy jego otoczenia. O Narodowym pisać będziemy więc jeszcze nie raz. Chciałbym, żeby działo się to głównie przy okazji sukcesów reprezentacji, ale pewnie przyjdzie nam też krytykować i narzekać. I właśnie dlatego nie mogę sobie nie skorzystać z okazji, by ten jeden raz napisać: ten stadion jest imponujący, a ja jestem dumny, że udało nam się w Warszawie zbudować coś tak niesamowitego.

15 listopada 2010

Thomas Pucher zaprojektuje siedzibę Sinfonia Varsovia

Jury konkursu na projekt rewitalizacji zabudowań przy Grochowskiej pod przewodnictwem Bohdana Paczowskiego ogłosiło swój werdykt. Wygrał zaskakujący projekt: dawne zabudowania SGGW skryte zostaną za potężnym murem, który będzie... unosił się nad ziemią.



Za otaczającą cały teren "elewacją" z prześwitem na wysokości parteru kryć będzie się tajemniczy "Ogród muzyki". Istniejący budynek będzie jego centralnym punktem, a nowoczesna sala koncertowa znajdzie się na tyłach, w zupełnie nowym skrzydle, ściśle związanym z potężną ścianą okalającą cały kompleks.

Wewnątrz powstanie sala koncertowa o niecodziennej konstrukcji, która ma sprawić, że każdy słuchacz "będzie w środku muzyki".




Wnętrze nie zaskakuje, choć zapowiada się spektakularnie. Mieszane uczucia budzi za to jego "opakowanie". Bardzo podoba mi się to, że świątynia muzyki ma być zamknięta w eleganckim ogrodzie, zdecydowanym gestem odciętym od zgiełku ulicy Grochowskiej. Wejście do niej będzie się wiązać z wyraźnym przekroczeniem materialnej granicy. Utworzony w ten sposób park nie będzie więc jednak tak otwarty, jak zapowiada Paczowski. To wcale nie musi być wadą, tylko czy taka ekskluzywna przestrzeń, bez transparentności i chęci do przenikania się ze światem zewnętrznym potrzebna jest właśnie na Grochowie?

Niepokoi mnie też potężny mur, który będzie w tym rejonie zupełnie nowym, bardzo mocnym akcentem. Czy nie będzie przytłaczający dla całej okolicy? Z drugiej strony nowej sali koncertowej nie dało się zmieścić na tej działce bez ingerencji na dużą skalę. Spodziewałem się jednak budynku, który będzie miał nie tylko oryginalne wnętrze, ale też wyzywającą bryłę. Dostaliśmy zaś tajemniczą strukturę sali koncertowej schowaną w potężnym, ale jednak skromnym opakowaniu.

Kto będzie chciał poznać ten budynek, będzie musiał świadomie wejść do tajemniczego ogrodu. Czy nie będzie to miejsce oderwane od społecznego kontekstu, a zarazem zbyt wsobne, by móc go zmieniać? Być może taka właśnie powinna być siedziba orkiestry - pytanie, czy taka inwestycja będzie w stanie rzeczywiście zapełnić lukę między prawo- i lewobrzeżną Warszawą? I - z drugiej strony - czy położony z dala od centrum ogród będzie swoją tajemniczością kusił dość skutecznie, by przyciągnąć tu publiczność?

Mimo wszystko koncepcja wygląda na przemyślaną i spójną. Spektakularną, ale bez przerostu formy nad treścią, a takich realizacji w Warszawie brakuje.



Wszystkie nadesłane prace można oglądać na wystawie pokonkursowej w Sinfonia Varsovia Centrum przy ul. Grochowskiej 272. Wernisaż odbędzie się we wtorek, 16 listopada o godz. 19.00, a wystawa potrwa do 19 grudnia.
4 grudnia o godz. 12.00, również w SVC, odbędzie się publiczna debata pokonkursowa.

08 kwietnia 2009

Materiały prasowe

Niekwestionowany lider wyścigu o tytuł najbardziej zaskakującej wizualizacji roku:

Czipsy czy bilet do teatru? - zastanawia się warszawska publiczność

źródło: Stołeczny Zarząd Rozbudowy Miasta

17 marca 2009

Wojna o widza

Na zlecenie serwisu roody102.pl Krajowy Ośrodek Badania Opinii Społecznej (KOBOS) przeprowadził badanie popularności platform telewizji cyfrowych metodą zdjęcia reprezentatywnej próbki balkonów na warszawskiej Pradze. Wyniki estetycznie porażające :)

16 marca 2009

Europan 10

Dziś przez kilka godzin byłem turystą we własnym mieście. Zwiedzałem Pragę z grupą młodych architektów z całej Polski - uczestnikami konkursu Europan 10.

Na zaproszenie Tomasza Zemły z miejskiego biura architektury i planowania przestrzennego, które współorganizuje konkurs, będę brał udział w pracach jury lokalnej, warszawskiej części tego wieloetapowego konkursu, który obejmuje ponad 60 lokalizacji w całej Europie.

Przedmiotem warszawskiej edycji jest ulica Wileńska, a konkretnie odcinek między Targową, a Konopacką. Zadaniem uczestników będzie rewitalizacja, która jednak nie ma na celu uczynienia z Wileńskiej "salonu Warszawy", lecz "pokoju dziennego" dzielnicy. To określenie Huberta Trammera, współorganizującego polską odsłonę Europanu już po raz drugi. Bardzo zgrabne, dobrze oddające cel opracowania - projektanci muszą ulicę i jej otoczenie przekształcić tak, by ewentualna realizacja ich koncepcji nie prowadziła do gentryfikacji okolicy, nie naruszała lokalnej stryktury społecznej i silnego poczucia związku z mieszkańców z ich ulicą. To ciekawe wyzwanie, idące w poprzek typowych projektów rewitalizacyjnych.

A dziś grupa uczestników zwiedzała okolicę najpierw z pokładu solarisa, potem pieszo. Prażanie na wycieczki z aparatami reagują całkowitą obojętnością, uczestnicy przyglądali się okolicy z ciekawością, a ja zwiedzałem okolice, które przez pewien czas były moje, a w których zakamarki nie miałem czasu zajrzeć.

Obrady jury planowane są na wczesną jesień, więc będzie jeszcze na pewno okazja napisać o samym konkursie i jego przedmiocie. Póki co załączam jedną z niewielu fotek, które dziś zrobiłem. Wyszedłem z założenia, że od fotografowania architektury są lepsi ode mnie, bardziej wyspecjalizowani blogerzy - stąd taki wybór (podwórko sąsiadujące z tym przy 11 listopada 22, skonfliktowane nieco z hałasującymi klubami, w tym Saturatorem, gdzieśmy zakończyli wiosenny spacer):

07 października 2008

Praska jesień

Determinacja służb odpowiedzialnych za sprzątanie mojej ulicy nie jest tak tajemnicza, jak się początkowo wydawało. Oto wyniki dziennikarskiego śledztwa :)

Okazuje się, że obsesyjne czyszczenie ulicy Karol Szymanowskiego na Pradze ma swoje uzasadnienie. Ale po kolei.

Tak, jak zapowiedziałem, dzień po opublikowaniu wstrząsającego materiału o polewaczce kursującej przez całą noc jedną ulicą poprosiłem o wyjaśnienia Zarząd Oczyszczania Miasta. I dowiedziałem się, że w mojej okolicy na zlecenie miasta sprząta firma Remondis. ZOM jedynie sprawdza efekty.

- Wykonanie prac kontrolowane jest po zamiataniu w nocy z poniedziałku na wtorek oraz po zmywaniu jeden raz na dwa tygodnie z wtorku na środę - poinformowała mnie Iwona Fryczyńska, rzecznik ZOM.

Po dalsze wyjaśnienia udałem się więc do wskazanej firmy. I rzeczywiście: - Ulica ta wymaga szczególnego traktowania z uwagi na parkujące tam w tym czasie samochody, ale również na notoryczne zanieczyszczanie przez opadające liście oraz wyrzucane śmieci przez właścicieli parkujących samochodów - napisał właśnie pan Paweł Sobótka z firmy Remondis.

Co prawda, to prawda - ulica Szymanowskiego może nawet aspirować do miana niewielkiej alei. Zarówno po bokach, jak i na środkowym pasie zieleni (pełniącym rolę lokalnego parku, if You know what I mean) rosną całkiem solidne drzewa. Liści tam nie brakuje, szczególnie teraz. Tymczasem ZOM wymaga, by ulica była czysta także pod parkującymi samochodami. Co mają robić - jeżdżą w tę i wew tę, do skutku.

Nie jestem do końca przekonany, czy rzeczywiście wymaga to aż tylu przejazdów, albo może raczej czy efekt rzeczywiście jest zgodny z zamierzonym, ale protestować nie będę. Tym bardziej, że pan Sobótka wyraził nadzieję, że porządki nie przeszkadzają bardziej, niż ruch uliczny, a nawet zadeklarował, że ilość kursów ograniczy do minimum.

Na koniec zaś uraczył mnie taką informacją, że w ogóle powiało grozą: - Nadmieniamy jednak, że mieszkańcy tej ulicy nie ułatwiają nam sprzątania, ponieważ często dochodzi do rzucania z okien w naszych pracowników i sprzęt różnego rodzaju przedmiotami takimi jak: butelki, doniczki, jajka itp.

Panie Pawle, cóż mi pozostaje? Chyba tylko zastrzec, że mieszkam w podwórku i słyszę Was tylko, jak mijacie prześwit na ulicę. Nawet, jak bym miał tyle fantazji, co moi sąsiedzi, to bym nie dorzucił :/

Szczerze współczuję.


A że tematem XII akcji GTWb jest jesienny deszcz, to ja praski deszcz dziwnych przedmiotów zgłaszam awansem jako swój współudział :)

29 września 2008

Obsesja

Ulica, przy której mieszkam - Karola Szymanowskiego - z dwóch składa się jezdni. Dzień w dzień - a raczej noc w noc - krąży tymi dwoma jezdniami w tę i w drugię stronę polewaczka. Obsesyjnie myje trzystumetrową ulicę, która wcale nie robi się od tego czystsza. Gdy tylko umyśliłem sobie zrobić jej zdjęcie, zniknęła na kilka tygodni (albo też mnie nie było w domu, wtedy gdy się pojawaiała). Zwykle jednak przejeżdża pod oknami kilka razy - w ciągu ostatniego tylko kwadransa zrobiła trzy kółka. Nie wiem czemu służy obsesyjne mycie mojej ulicy, ale jutro zamierzam przeprowadzić w tej sprawie dziennikarskie śledztwo ;) A narzędzie używane do tego procederu udało mi się w końcu zdjąć - zdjęcie słabe, bo aparat coś niedomaga.

19 września 2008

Będę brał cię / gdzie / w smarcie!

Przez 2,5 tygodnia miałem do dyspozycji samochód. To trzeba opisać! Notka będzie jak najbardziej poważna - o motoryzacji. Ale wcześniej - bolid, gokart, srajdek, motorynka, sprytek - czyli smart.

Nie jest to na pewno pojazd dla facetów z kompleksami. Trzeba się przyzwyczaić do uśmieszków, zdziwień, czasem pogardy, innym razem ironicznego zainteresowania. Szczególnie, jak się mieszka na Prażce. Choć wcale nie jest ich mało na warszawskich ulicach, wciąż budzą zdziwienie. Ale jest też druga strona medalu - samochody naszych chłopców są w kolorach pastelowych... Od razu jednak trzeba sprostować - do tego, co w tytule ten samochód się absolutnie nie nadaje.

Zalety takiego pojazdu są oczywiste - o miejsce parkingowe jest mu trochę (ale wbrew pozorom tylko trochę) łatwiej, pali niewiele, coś tak szklankę na tydzień (ale drogie te szklanki teraz, oj drogie), dość dobrze startuje spod świateł i to na automacie, a jak trzeba, to i wyprzedzić coś czasem da radę. I to nie tylko rower. Ba, wczoraj stołeczna drogówka zrobiła mi nawet zdjęcie - kolega wróci z wakacji i dostanie pocztówkę ;) Od skutera odróżnia się głównie tym, że przejeżdżający obok autobus nie ochlapie kierowcy - a że fala wody może go zmyć z drogi... Da się nim nawet do domu dowieźć niewielkie zakupy, miejsce na nogi jest i póki się nie patrzy do tytułu, można nawet powiedzieć, że jest przestronny.

Ale nie oszukujmy się - jego wielkość zmusza do asertywności. Wsadzić do niego starego grzejnika przez tylną szybą nawet nie próbowałem. Szybko też okazało się, że nawet jak Nas jest dwoje, to przydałoby się móc czasem zabrać w trójkę czy czwórkę. Z bratem, mamą, wujkiem, ciotką czy parą znajomych - bywa za mały. Jako drugi samochód do pracy na co dzień jest jednak idealny.

No i można się w nim zakochać, bo jest przesympatyczny.
Ale sobie takiego nie kupię.
A dlaczemu?

A bo dlatemu, że po pierwsze - i najważniejsze - samochód to jednak stres. Stoi pod oknem, obok grupka lokalsów wymienia, dajmy na to, uwagi na temat urody koleżanek czy też w prostych słowach analizuje przebieg zakończonego przed chwilą meczu. A ja się czaję za firanką i obcinam, czy mi go dla jaj między drzewa nie wstawiają. Zresztą już pierwszego dnia, parkując pod budynkiem po drugiej stronie kwadratu naruszyłem jakieś niepisane reguły parkowania. I zostałem upomniany. I musiałem przestawić. I się bałem, że go nocą wyniosą.

Żarty żartami, ale po kilu latach przerwy odwykłem i ciągle zapominam czy zamknąłem drzwi, okna, raz chyba nawet przejechałem jeden odcinek bez świateł. A przecież nie muszę się użerać z ubezpieczeniem i innymi formalnościami, które normalnie są w pakiecie z samochodem.

Do tego dochodzi totalny sajgon na warszawskich ulicach. Jeżdżąc komunikacją miejską człowiek tego nie zauważa, tymczasem w ciągu kilku lat zdziczenie obyczajów posunęło się dość znacznie. Mówiąc najkrócej jeżdżą jak pojebani i to bez względu na płeć czy wiek. Wyprzedzanie, trąbienie, rozpędzanie się do setki na wąskich ulicach - jest naprawdę nieciekawie, co mówię z pozycji człowieka, który generalnie lubi jeździć samochodem po mieście i nie czuje się na drodze zewsząd osaczony. Zazwyczaj.

No i warszawskie korki, choć podobno wciąż daleko im do standardów europejskich, to jednak imponują rozmachem. Wiem, trafiłem na okres kumulacji remontów, i pierwszych deszczowych dni tej jesieni, ale mimo wszystko - 40 minut od pl. Konstytucji do Królewskiej?! Gdy ostatnio się woziłem to było nie do pomyślenia. A do tego ludzie robią wszystko, żeby sobie nie pomagać - nie wpuszczają się, wjeżdżają na zatkane skrzyżowanie, które od razu blokuje się we wszystkich kierunkach na trzy kolejne zmiany świateł. Koszmar. Nawet w weekendy jest słabo, co kilka lat temu było w ogóle nie do pomyślenia.

I wszystko to po to, by do pracy jechać raptem o 10 minut krócej, niż autobusem! A są i inne wady. Na przykład czytanie. Mam na to czas właściwie tylko w komunikacji, a ostatnio zmusiłem się do porzucenia gazet na rzecz książek. Nakupowałem sam, coś mi ktoś pożyczył i wszystko to czeka, aż kolega wróci, samochód odbierze, a ja znów zakosztuję uroków komunikacji zbiorowej. Podobnie z muzką - słucham tylko w drodze do i z pracy, a testowany egzemplarz nie miał nic poza radiem. Jedyny plus to poranny WF. A właściwie "Poranny WF" - Figurskiego i Wojewódzkiego audycja w Esce Rocks. No ale to można mieć i bez stresów związanych z samochodem. A zresztą dwa tygodnie wygłupów w ich wykonaniu na jakiś czas mi wystarczą.

Samochód podziałał na mnie mobilizująco. Postanowiłem skorzystać, załatwić to i owo, jakieś zaległości nadrobić. Efekt? Miałem w kalendarzu więcej spraw na każdy dzień, spieszyłem się jeszcze bardziej niż wcześniej, w dodatku samochodem się spieszyłem, więc i ryzyko większe, i stres też. A i tak połowy spraw nie załatwiałem, bo jak już je sobie tak szczelnie poupychałem w kalendarzu, to potem każdy kwadrans obsuwy do wieczora się mścił i komplikował. A obsuwa być musi - już to na szukanie miejsca parkingowego, już na szukanie drobnych na parkomat.

Zobaczyłem też zjawisko obce mi zupełnie. W niedzielę postanowiłem skorzystać z okazji i podjechać do sklepu na obrzeżach miasta. Do tej pory jeździłem tam pociągiem, zwykle wyszarpując na to czas w tygodniu i bardzo ceniłem sobie tamtejsze pustki. Szczęka mi więc z lekka opadła, gdy okazało się, że w weekend nie można znaleźć wolnego miejsca na pustym zwykle parkingu. Weekendowe zakupy - zjawisko, w którym nie brałem dotąd czynnego udziału - w pełnej krasie. I wystarczą cztery kółka, by człowiek od razu wpadł w ten nieznany sobie rytm wielkiego miasta.

Przez kilka lat zupełnie odwykłem od samochodu i po takim sprawdzianie właściwie nie żałuję. Choć po Warszawie nie jest łatwo poruszać się na piechotę, to komunikacja miejska w sumie daje radę - w każdym razie samochód nie daje tu jakiejś niesamowitej przewagi, za to pod pewnym względami mnie męczy. Nie wykluczam, że zmienię zdanie, jak się okaże, że do pracy muszę przyjeżdżać baaardzo wczesnym rankiem lub że wychodzę z niej póóóźnym wieczorem.

Planowałem kupić skuter, ale to jednak nie jest pojazd na każdą porę roku i pogodę, a do tego ponoć od nowego roku nawet na te najmniejsze trzeba będzie mieć motocyklowe prawo jazdy, co z lekka komplikuje sprawę. Nie wykluczam więc, że po tych kilku dniach myśl o kupnie samochodu będzie powracać.

Tymczasem kluczyki od sprytka oddaję bez żalu,
choć będę tęsknił.

07 września 2008

Nie dogodzisz

Sobota w Warszawie upłynęła pod znakiem wielkich imprez. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się pod Pałacem Kultury na Orange Warsaw Festival, kilka tysięcy odwiedziło Wytwórnię Wódek Koneser, by posłuchać Georga Clintona, a ponad 30 tysięcy fanów sportów ekstremalnych oglądało sportowe pożegnanie Stadionu X-lecia.

Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.

Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.

Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.

Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)

PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)

16 sierpnia 2008

Gdzie jest metro?

Kto mówi, że warszawiaków sprawy miejskie nie interesują, ten się powinien wybrać na Pragę. Miejscowa ludność dała tu bowiem spontaniczny wyraz swojemu żalowi powodowanemu tym, że się nie udało rozstrzygnąć przetargu na budowę drugiej linii metra. I linii nie będzie na czas, czyli do 2012 roku. Dała ów wyraz pod biurem poselskim Alicji Dąbrowskiej:

I na pętli tramwajowej Zoo:
Oj, nie wróżę ja pani Hani sukcesu w tutejszym okręgu wyborczym.

26 maja 2008

Porządek panuje na Pradze

Administracja postanowiła ograniczyć dostęp do śmietnika - wstawiła porządną bramę, klucze rozdała uprawnionym i... od razu zrobiło się porządniej. W ciągu jednego dnia ktoś wyraźnie nie godzący się z tym ograniczeniem obywatelskiej swobody pokazał, co to znaczy porządek.

21 kwietnia 2008

Pole position czyli o adaptacji do warunków środowiskowych

Pisałem niedawno o specyficznym Grand Prix rozgrywanym na poczcie przy pl. Hallera. Nie minął miesiąc, a już sam niepostrzeżenie zacząłem przejmować lokalne zwyczaje. Czekając w kolejce do okienka (milion osób przede mną, zupełnie inny milion czeka w środku, oczywiście akurat do literki B kolejka nie posuwa się w ogóle przez 15 minut, by potem gwałtownie przyspieszyć). Nagle oczom mym ukazał się numerek z literką B leżący przy okienku C. Numer... Tak! O dwa mniejszy od mojego! Pod pretekstem oparcia się i ulżenia zmęczonym nogom podkradłem się do lady, położyłem na niej swoje awizo, by po chwili razem z nim zgarnąć numerek. I już 25 minut później doczekałem się swojej kolejki.

Obok mnie stał smutny pan, który nie krył specjalnie, że ma numerek o 7 większy od mojego pierwotnego. Spotkała go miła niespodzianka i zyskał lekko licząc ze trzy kwadranse. Na zdrowie. A ja, cóż, przyłączyłem się do lokalnego, anarchistycznego tryby załatwiania spraw na poczcie.

Jebać system (Qmatic)!

29 marca 2008

42 procent Polaków korzysta z internetu

Pod domem stoi trzech facetów. Jeden młody, ale dwaj pozostali spełniają stereotyp starszego prażanina jak się patrzy. Widać, że za kołnierz nie wylewają i w ogóle stanie na tym winklu zdaje się być ich głównym zajęciem. Mijam ich kilka razy nosząc rzeczy z samochodu, więc siłą rzeczy słyszę kolejne urywki rozmowy:

- A co masz w HD?
- ...
- To po co takie głupie film ściągasz?
(...)
- Kupiłem wypalarkę właśnie.
- Za ile?
- 120.
- To pewnie lajtona jakiegoś albo eldżi?
(...)
- Szyna ma 1330.
(...)
- A kartę graficzną jaką masz?
- 8800.
- GT czy GTX?

Praga też jest w globalnej wiosce :)

24 marca 2008

Praskie Grand Prix

Zameldowałem właśnie swojemu szefowi, że jutro przed pracą mam do załatwienia dwie z pozoru drobne sprawy - muszę pójść na pocztę i do biura obsługi klienta firmy Aster.

Szef pokiwał głową ze zrozumieniem, bo jak to jest w BOK-ach Aster wie większość warszawiaków. Ogonek starszych osób, które płacić chcą koniecznie w okienku ustawia się przed nimi na długo przed nieprzyzwoicie późną i przeraźliwie niepraktyczną godziną otwarcia. Nie ma właściwie pory, o której można tam coś załatwić z marszu, a czasem trzeba.

Mnie jednak bardziej niepokoi wizyta na poczcie przy placu Hallera. Byłem na niej dwa razy, kiedyś w okolicznościach, których nie potrafię odtworzyć kupowałem tam jakieś znaczki, a ostatnio odbierałem tam przesyłkę poleconą. Było to interesujące doświadczenie, ludność miejscowa dokonała bowiem rzeczy dość niezwykłej. Udało jej się całkowicie zanarchizować system numerków sterujących kolejką.

Już na wejściu widać, że coś jest nie tak - w środku siedzi mnóstwo ludzi, z których spora część w ogóle nie przejawia zainteresowania podstawową działalnością poczty. Raczej spędzają tam czas zagadując do innych petentów. A zagadywać jest do kogo, bowiem kto raz wejdzie do środka, raczej szybko wnętrza nie opuści.

Pobrałem numerek. Przede mną 59 osób. Pobrałem drugi, z opisem dającym nadzieję, że z odrobiną asertywności też wydadzą mi tam co moje. 35 osób. Szybki rzut oka na salę pozwolił jednoznacznie stwierdzić, że co najmniej połowa tych osób poddała się i poszła do domu. A na świetlnych tablicach szaleństwo liczb zupełnie nie związanych z tym, co na moich karteczkach. Ja mam 3xx, tam jest dopiero 1xx. Tu mam 7xx, a wyświetla się 9xx. To tak, jak bym włączył transmisję wyścigu formuły 1 pod sam koniec - dłuższą chwilę musiałem się zastanowić, czy to Kubicę dublują, czy też on dubluje. A i tak nie doszedłem do tego, który jestem.

W tym bałaganie kwitną zjawiska pogłębiające absurd. Ktoś zbiera numerki, przegląda w poszukiwaniu niższego, wynajduje stare (z przed dublowania), co nie jest trudne, bo wala się ich wszędzie jakaś kosmiczna ilość. Jakby ktoś z nudów drukował całe setki.

Po chwili rozpaczliwego gapienia się na tablicę poszedłem i ja do domu. Wziąłem prysznic, zjadłem kolację i za kwadrans 20 zszedłem na pocztę raz jeszcze. Na tablicy pokazał się akurat numerek podobny do mojego, więc wiele nie myśląc podszedłem do okienka, zamachałem karteczką przed oczami osób ustawiających się z boku do wrogiego przejęcia miejsca w kolejce i cudem jakimś z marszu odebrałem swoją paczkę. Zdublowałem peleton, wyprzedziłem liderów, zakasowałem konkurencję i zaskoczyłem sędziów.

Ale co będzie jutro rano?

PS: Nie jest moją intencją obrażanie Prażan, ani udowadnianie na siłę, że azjatycki brzeg Wisły to jakaś obca planeta. Czuję się tu coraz lepiej, ale pewnych różnic, smaczków i klimatów nie sposób nie zauważyć. Tej smakowitej, praskiej egzotyce dedykuję zatem nowy tag "praskie obrazki", który mam nadzieję będzie się rozwijał.

06 marca 2008

Porzuciłem blagie i przeniesłem siem na Pargie...

Bardzo mnie cieszy, że mimo różnych dygresji wciąż najobszerniejszym tagiem na blogasku pozostaje „Moja Warszawa”. I mam poczucie, że przeprowadzka, zwłaszcza na azjatycki brzeg Wisły, nie może nie zostać odnotowana. Problem w tym, że nie bardzo jest o czym pisać; poszło gładko, okolice placu Hallera przypominają Muranów, tramwaje są, internet też już tam mają, także ogólnie przenosiny wyszły dość płynnie. A że dosypują tam czegoś do powietrza i od początku tygodnia budzę się o godzinach tak wczesnych, że ich istnienia nawet nie podejrzewałem, w dodatku świeży i pełen energii, nawet nie mam okazji przyjrzeć się lokalnemu kolorytowi, który za pewne wychodzi na wierzch nieco później. No ale fakt jest faktem - pokonałem psychologiczną barierę i przynajmniej na jakiś czas stałem się mieszkańcem Pragi :)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.