29 czerwca 2009
28 czerwca 2009
Pablopavo śni o Warszawie
Jeden z trójki liderów zespołu Vavamuffin pracuje nad solową płytą. W internecie pojawił się właśnie "Telehon" - teledysk i pierwszy singiel. Można go pobrać za darmo!
Nawijacz z warszawskiej kapeli Vavamuffin szykuje na wrzesień prawdziwą bombę - pierwszy solowy album pod tytułem "Telehon". Promujący go singiel pod tym samym tytułem zaskakuje i zapowiada niespodzianki: na nowej płycie będzie mniej reggae, a więcej elektroniki i hip-hopu. Ale najwięcej będzie Warszawy. - Będzie o Stegnach i o Warszawie Wschodniej, o centrum i Powiślu z zagłębiem klubowym. Warszawskie historie, moje i zasłyszane, to jakieś 60 procent płyty - wylicza skwapliwie Pablopavo.
O tym, że stolica pozostaje najważniejszym źródłem inspiracji Pablopavo przekonują pierwsze klatki animowanego teledysku zrealizowanego przez Łukasza Rusinka. Widać w nich panoramę z Pałacem Kultury i - nie istniejącymi już zresztą - jupiterami stadionu Legii. Zobaczymy też m.in. pykającego fajkę Franca Fiszera czy Stanisława Grzesiuka grającego na banjo. A także warszawskie osiedla i groźnych deweloperów, którzy rozbierają zabytki. A raczej nie zobaczymy. Bo teledysk i piosenka to zapis snu Pablopavo. Snu, w którym Darek Dziekanowski zrobił karierę w Realu Madryt, a urzędnicy nie biorą łapówek za zgodę na rozbieranie zabytków.
- W takim mieście jak Warszawa za niszczenie zabytków powinna być kara więzienia, a nie grzywny, która nie dorównuje cenie zegarka na ręku ukaranego - tłumaczy w rozmowie z portalem tvnwarszawa.pl Pablopavo. Jak sam mówi, czuje się obywatelem miasta i tak też rozumie swoją nową piosenkę - sen złożony z marzeń o fajniejszej Warszawie. Na szczęście, pozytywne wibracje zdarzają się nie tylko w snach. - W moim i w młodszym pokoleniu widać jakąś świadomość, że to miasto jest nasze, że nie musimy się zgadzać na to, co nam z góry tu narzucą za parę złotych. Fajnie, że często są to ludzie przyjezdni, którzy pokochali gród syreni i chcą coś dla niego zrobić - mówi Pablopavo.
Fani Vavamuffin mogą być zaskoczeni brzmieniem - na "Telehonie" nie usłyszą bowiem zbyt dużo reggae. - Uznałem, że w solowym projekcie nie ma sensu powtarzać tego, co gram z chłopakami w zespole - tłumaczy Pablo. Na płycie usłyszymy więcej hip-hopu, brzmień akustycznych, dubu i dużo, dużo eksperymentów. - Sam nie umiem jednoznacznie zakwalifikować tej muzyki. Na pewno będzie warszawska i to warszawskiej historie będą jej spoiwem.
Płyta ukaże się na początku września nakładem Karrot Kommando. Znajdzie się na niej 17 utworów. Razem z Pablopavo wystąpią Sir Michu, Daddy Kazan Raffi, Radek Polakowski, Kuba Earl Jacob, Jahcob Junior, djZero, Emiliano Jones i Bart Fader.
O tym, że stolica pozostaje najważniejszym źródłem inspiracji Pablopavo przekonują pierwsze klatki animowanego teledysku zrealizowanego przez Łukasza Rusinka. Widać w nich panoramę z Pałacem Kultury i - nie istniejącymi już zresztą - jupiterami stadionu Legii. Zobaczymy też m.in. pykającego fajkę Franca Fiszera czy Stanisława Grzesiuka grającego na banjo. A także warszawskie osiedla i groźnych deweloperów, którzy rozbierają zabytki. A raczej nie zobaczymy. Bo teledysk i piosenka to zapis snu Pablopavo. Snu, w którym Darek Dziekanowski zrobił karierę w Realu Madryt, a urzędnicy nie biorą łapówek za zgodę na rozbieranie zabytków.
- W takim mieście jak Warszawa za niszczenie zabytków powinna być kara więzienia, a nie grzywny, która nie dorównuje cenie zegarka na ręku ukaranego - tłumaczy w rozmowie z portalem tvnwarszawa.pl Pablopavo. Jak sam mówi, czuje się obywatelem miasta i tak też rozumie swoją nową piosenkę - sen złożony z marzeń o fajniejszej Warszawie. Na szczęście, pozytywne wibracje zdarzają się nie tylko w snach. - W moim i w młodszym pokoleniu widać jakąś świadomość, że to miasto jest nasze, że nie musimy się zgadzać na to, co nam z góry tu narzucą za parę złotych. Fajnie, że często są to ludzie przyjezdni, którzy pokochali gród syreni i chcą coś dla niego zrobić - mówi Pablopavo.
Fani Vavamuffin mogą być zaskoczeni brzmieniem - na "Telehonie" nie usłyszą bowiem zbyt dużo reggae. - Uznałem, że w solowym projekcie nie ma sensu powtarzać tego, co gram z chłopakami w zespole - tłumaczy Pablo. Na płycie usłyszymy więcej hip-hopu, brzmień akustycznych, dubu i dużo, dużo eksperymentów. - Sam nie umiem jednoznacznie zakwalifikować tej muzyki. Na pewno będzie warszawska i to warszawskiej historie będą jej spoiwem.
Płyta ukaże się na początku września nakładem Karrot Kommando. Znajdzie się na niej 17 utworów. Razem z Pablopavo wystąpią Sir Michu, Daddy Kazan Raffi, Radek Polakowski, Kuba Earl Jacob, Jahcob Junior, djZero, Emiliano Jones i Bart Fader.
Singiel "Telehon" można pobrać ze strony Karrot Kommando, po wcześniejszej rejestracji.
Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl.
Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl.
27 czerwca 2009
Takie rzeczy to tylko w TVP
Oglądaliśmy przedwczoraj półfinał Pucharu Konfederacji. Jednym z ciekawszych wydarzeń poza boiskiem była przerwa reklamowa w TVP.
O samym meczu nie chcę się rozpisywać, ale pewien kontekst muszę wprowadzić. RPA dzielnie stawiało się faworyzowanej Brazylii. Na tyle, że chwilami wydawało się, iż możliwa jest kolejna półfinałowa niespodzianka, po awansie USA. Brazylia nie zachwycała, za to RPA imponowała walecznością. Nic więc dziwnego, że w zderzeniu tych egzotycznych drużyn nasza sympatia była raczej po stronie słabszych. Do 88. minuty wydawało się, że dobrze ją ulokowaliśmy. No ale to już było po przerwie.
Natomiast tuż po gwizdku kończącym pierwsze 45 minut tego ciekawego - choć niezbyt pięknego - meczu TVP, kierowana ponoć przez człowieka wywodzącego się z kręgów narodowych puściła coś niewiarygodnego. Formalnie była to rzecz zwyczajna - zapowiedź programu. Sportowego. Sportowo - historycznego. A właściwie było to dobrze zmontowany trailer, budujący ciekawość widza z pomocą typowych dla takich klipów chwytów.
Cóż więc można obejrzeć na TVP2 właśnie teraz, w późny, piątkowy wieczór? Cóż warte było zmontowania fajnego trailera i puszczenia go w prime-time?
Mecz Polska - Niemcy z 1974 roku.
Porażkę. Nie zwyczajną - jedną z najbardziej bolesnych, jedną z najbardziej gorzkich. Na frankfurckim grzęzawisku. W półfinale Mistrzostw Świata. Z Niemcami.
Porażkę. Nie jeden z kilku - zdarzały się przecież - wygranych meczów o stawkę, choćby rozegrany 3 dni później mecz o trzecie miejsce z Brazylią; choćby zwycięstwo z Portugalią z eliminacji do Euro 2008.
Ale nie, Telewizja Publiczna, kierowana przez narodowca pokazuje porażkę i jeszcze wkłada wysiłek w przygotowanie trailera, który to wydarzenie przypomina w pigułce i zachęca (?) do oglądania.
O samym meczu nie chcę się rozpisywać, ale pewien kontekst muszę wprowadzić. RPA dzielnie stawiało się faworyzowanej Brazylii. Na tyle, że chwilami wydawało się, iż możliwa jest kolejna półfinałowa niespodzianka, po awansie USA. Brazylia nie zachwycała, za to RPA imponowała walecznością. Nic więc dziwnego, że w zderzeniu tych egzotycznych drużyn nasza sympatia była raczej po stronie słabszych. Do 88. minuty wydawało się, że dobrze ją ulokowaliśmy. No ale to już było po przerwie.
Natomiast tuż po gwizdku kończącym pierwsze 45 minut tego ciekawego - choć niezbyt pięknego - meczu TVP, kierowana ponoć przez człowieka wywodzącego się z kręgów narodowych puściła coś niewiarygodnego. Formalnie była to rzecz zwyczajna - zapowiedź programu. Sportowego. Sportowo - historycznego. A właściwie było to dobrze zmontowany trailer, budujący ciekawość widza z pomocą typowych dla takich klipów chwytów.
Cóż więc można obejrzeć na TVP2 właśnie teraz, w późny, piątkowy wieczór? Cóż warte było zmontowania fajnego trailera i puszczenia go w prime-time?
Mecz Polska - Niemcy z 1974 roku.
Porażkę. Nie zwyczajną - jedną z najbardziej bolesnych, jedną z najbardziej gorzkich. Na frankfurckim grzęzawisku. W półfinale Mistrzostw Świata. Z Niemcami.
Porażkę. Nie jeden z kilku - zdarzały się przecież - wygranych meczów o stawkę, choćby rozegrany 3 dni później mecz o trzecie miejsce z Brazylią; choćby zwycięstwo z Portugalią z eliminacji do Euro 2008.
Ale nie, Telewizja Publiczna, kierowana przez narodowca pokazuje porażkę i jeszcze wkłada wysiłek w przygotowanie trailera, który to wydarzenie przypomina w pigułce i zachęca (?) do oglądania.
26 czerwca 2009
Garść cytatów o szkolnym boisku
Sprawa boiska mojej podstawówki ma ciąg dalszy w postaci naszego tekstu z wczoraj i podpiętego tam materiału z dzisiejszej "Stolicy". Dla zainteresowanych link i garść cytatów na zachętę.
Dyrektor Ewa Kozłowska:
Moja mama, po lekturze:Dyrektor Ewa Kozłowska:
- Jesteśmy placówką otwartą. Może zapewnimy dzieciom trenera i wyznaczymy jeden dzień na grę, tak jak na naszej hali sportowej.Wiceburmistrz Żoliborza, Witold Sielewicz:
Rozczarowani chłopcy zwracali uwagę, że choć formalnie remont trwa, to płyta boiska jest gotowa i nawet ktoś tam grał. - Zdarzyło się to raz. Ulegliśmy presji. Więcej się to nie powtórzy - ucięła dyrektorka.
- Zrobiliśmy błąd, że udostępniliśmy dzieciom boisko wcześniej. Teraz chcą na nim grać.Wiceprezydent Warszawy Włodzimierz Paszyński:
- Boisko na Mścisławskiej kosztowało kilka milionów złotych i musimy mu zapewnić ochronę, dlatego dzieci nie będą mogły tu wejść tak po prostu.
- Dbamy o bezpieczeństwo, jeśli komuś coś się stanie, to odpowiadałby za to dyrektor szkoły. Trzeba więc zatrudniać opiekuna. Czasy, kiedy dzieci biegały samopas po boiskach już się skończyły.
- Chcemy budować nowe boiska, ale to nie oznacza, że będą ciągle otwarte. Poza tym nie ma takiej potrzeby. Ponosilibyśmy koszty, a obiekty stały by puste. Ale jeśli będzie potrzeba, zastanowimy się nad poszerzaniem oferty sportowej.
- Jak ktoś zostaje urzędnikiem, to mu odp...la.
24 czerwca 2009
Moja szkoła, niestety
Kilka razy pisałem tu na temat boisk dla młodzieży. Szczególnie tych nowych, wspaniałych, budowanych w ramach rządowych i samorządowych programów, z piłkarzem w randze premiera i Euro 2012 w perspektywie. Jak to wygląda w praktyce?
Odpowiedzi na przykładzie boiska mojej podstawówki udzielił wczoraj miejski reporter TVN Warszawa. Uwadze Państwa polecam zarówno tekst, jak kryjący się pod zdjęciem materiał wideo, który jest bardziej wymowny.
Rezolutne chłopaki, nie? Zagonić się na kajaki nie dali, gadać nie na temat nie pozwolili. Pytali w najprostszy możliwy sposób, czemu nie mogą korzystać z nowego, wypasionego boiska pod własnym domem. A pani dyrektor odpowiedziała jak prawdziwy pedagog - urzędową nowomową: nie da się, nie da się, nie da się.
Okej, nie cała wina leży po jej stronie; boisko formalnie nie jest skończone, nie zostało oddane do użytku i w tym sensie stanowi plac budowy. Jeśli coś się na nim stanie - to dyrekcja szkoły będzie w kłopocie. Ale pedagog z prawdziwego zdarzenia od wiosny walczyłby o to, by w środku lata na nowej murawie piłka nie przestawała się toczyć. A tej pani najwyraźniej pasuje, by do września po boisku hulał wiatr. Zresztą całe to dbanie o bezpieczeństwo dzieci to czysta hipokryzja - przez lata na ubitej ziemi grały tu całe watahy dzieciaków z kolejnych roczników i nikt się ich zdrowiem nie przejmował. No, może z nielicznymi wyjątkami - był na przykład pan Wrzesiński, który w moim roczniku wytrenował tu najlepszą szkolną drużynę koszykówki, a co weekend przyjeżdżał z Ochoty tylko po to, żeby kopnąć nam piłkę, zrobić rozgrzewkę i dać nam grać. Bo wiedział, że jak się nam wyznaczy godzinę i miejsce, to wypadnie to fajniej, niż jak się będziemy snuć po okolicy każdy w innym czasie. I to działało.
A nawet, jak go zabrakło, nigdy nikomu nie przyszło do głowy, żeby boisko grodzić, zdejmować bramki, czy wzywać straż miejską (to strażnicy zasugerowali młodym chłopakom, by napisali do TVN Warszawa, bo sami nie mogli uwierzyć w absurdalność sytuacji!). Boiska służyły do grania - zdzierało się na nich kolana, dłonie, skręcało kostki i łamało ręce. I nikt nie szedł za to siedzieć, żaden dyrektor nie martwił się, że jakiś narwany rodzić pociągnie go do odpowiedzialności.
Dziś jest inaczej - zamiast ubitej ziemi piękne boisko z trybunami i oświetleniem. Puste, bo nie oddane, bo ochrona, bo opiekun, bo zapisy... Jaka urzędnicza patologia doprowadziła panią dyrektor do stanu takiej demencji, w którym bez cienia zażenowania na twarzy tłumaczy do kamery, że w środku wakacji na boisko trzeba przyjść z opiekunem i wcześniej się zapisać?! A jeśli istotnie jest tak, że boiska szkolne nie mogą być po prostu otwarte przez całą dobę, to czemu nie mówi pani o tym, że ktoś nad nią wymyślił takie chore przepisy? Czemu przyjmuje pani, że ją to usprawiedliwia i że załatwia sprawę?
- Odpuśćcie sobie i idźcie się napić - sugeruje chłopakom ktoś w komentarzach, bardzo celnie pokazując, że w tym kraju naprawdę nikt nie dba o to, by młodzież miała jakąś alternatywę dla siedzenia przy flaszce na klatce. No bo tańce i kajaki, które proponuje inny bohater tego materiału są im rzeczywiście potrzebne "na grzyba".
Gdy kilka tygodni temu z okna autobusu zobaczyłem, że moje szkolne boisko zmienia się w coś tak fajnego, aż się do siebie uśmiechnąłem. A teraz jestem załamany, zażenowany zachowaniem osoby, która została dyrektorem mojej szkoły. Pani jest pedagogiem? Pani powinna zostać natychmiast dyscyplinarnie usunięta ze stanowiska, bo jest pani mentalnie niezdolna do wykonywania swoich obowiązków! Powinna stanąć na głowie, by to boisko było otwarte w ciągu paru dni - skoro da się w ciągu kilku godzin odebrać tymczasowe wiadukty drogowe, to nie wierzę, że nie udałoby się załatwić sprawy boiska. Że ogrodzenie niegotowe? To można zrobić w kilka dni - jak by pani chciała, byłoby załatwione na czas. Miała pani na miejscu telewizję - gdyby choć była pani przygotowana, powiedziała jakich decyzji brakuje, kogo TVN Warszawa może pogonić do roboty... Ale nie - wygodnie było rozłożyć ręce i powiedzieć młodym chłopakom, by czekali do września. Co za żenada!
Odpowiedzi na przykładzie boiska mojej podstawówki udzielił wczoraj miejski reporter TVN Warszawa. Uwadze Państwa polecam zarówno tekst, jak kryjący się pod zdjęciem materiał wideo, który jest bardziej wymowny.
Rezolutne chłopaki, nie? Zagonić się na kajaki nie dali, gadać nie na temat nie pozwolili. Pytali w najprostszy możliwy sposób, czemu nie mogą korzystać z nowego, wypasionego boiska pod własnym domem. A pani dyrektor odpowiedziała jak prawdziwy pedagog - urzędową nowomową: nie da się, nie da się, nie da się.
Okej, nie cała wina leży po jej stronie; boisko formalnie nie jest skończone, nie zostało oddane do użytku i w tym sensie stanowi plac budowy. Jeśli coś się na nim stanie - to dyrekcja szkoły będzie w kłopocie. Ale pedagog z prawdziwego zdarzenia od wiosny walczyłby o to, by w środku lata na nowej murawie piłka nie przestawała się toczyć. A tej pani najwyraźniej pasuje, by do września po boisku hulał wiatr. Zresztą całe to dbanie o bezpieczeństwo dzieci to czysta hipokryzja - przez lata na ubitej ziemi grały tu całe watahy dzieciaków z kolejnych roczników i nikt się ich zdrowiem nie przejmował. No, może z nielicznymi wyjątkami - był na przykład pan Wrzesiński, który w moim roczniku wytrenował tu najlepszą szkolną drużynę koszykówki, a co weekend przyjeżdżał z Ochoty tylko po to, żeby kopnąć nam piłkę, zrobić rozgrzewkę i dać nam grać. Bo wiedział, że jak się nam wyznaczy godzinę i miejsce, to wypadnie to fajniej, niż jak się będziemy snuć po okolicy każdy w innym czasie. I to działało.
A nawet, jak go zabrakło, nigdy nikomu nie przyszło do głowy, żeby boisko grodzić, zdejmować bramki, czy wzywać straż miejską (to strażnicy zasugerowali młodym chłopakom, by napisali do TVN Warszawa, bo sami nie mogli uwierzyć w absurdalność sytuacji!). Boiska służyły do grania - zdzierało się na nich kolana, dłonie, skręcało kostki i łamało ręce. I nikt nie szedł za to siedzieć, żaden dyrektor nie martwił się, że jakiś narwany rodzić pociągnie go do odpowiedzialności.
Dziś jest inaczej - zamiast ubitej ziemi piękne boisko z trybunami i oświetleniem. Puste, bo nie oddane, bo ochrona, bo opiekun, bo zapisy... Jaka urzędnicza patologia doprowadziła panią dyrektor do stanu takiej demencji, w którym bez cienia zażenowania na twarzy tłumaczy do kamery, że w środku wakacji na boisko trzeba przyjść z opiekunem i wcześniej się zapisać?! A jeśli istotnie jest tak, że boiska szkolne nie mogą być po prostu otwarte przez całą dobę, to czemu nie mówi pani o tym, że ktoś nad nią wymyślił takie chore przepisy? Czemu przyjmuje pani, że ją to usprawiedliwia i że załatwia sprawę?
- Odpuśćcie sobie i idźcie się napić - sugeruje chłopakom ktoś w komentarzach, bardzo celnie pokazując, że w tym kraju naprawdę nikt nie dba o to, by młodzież miała jakąś alternatywę dla siedzenia przy flaszce na klatce. No bo tańce i kajaki, które proponuje inny bohater tego materiału są im rzeczywiście potrzebne "na grzyba".
Gdy kilka tygodni temu z okna autobusu zobaczyłem, że moje szkolne boisko zmienia się w coś tak fajnego, aż się do siebie uśmiechnąłem. A teraz jestem załamany, zażenowany zachowaniem osoby, która została dyrektorem mojej szkoły. Pani jest pedagogiem? Pani powinna zostać natychmiast dyscyplinarnie usunięta ze stanowiska, bo jest pani mentalnie niezdolna do wykonywania swoich obowiązków! Powinna stanąć na głowie, by to boisko było otwarte w ciągu paru dni - skoro da się w ciągu kilku godzin odebrać tymczasowe wiadukty drogowe, to nie wierzę, że nie udałoby się załatwić sprawy boiska. Że ogrodzenie niegotowe? To można zrobić w kilka dni - jak by pani chciała, byłoby załatwione na czas. Miała pani na miejscu telewizję - gdyby choć była pani przygotowana, powiedziała jakich decyzji brakuje, kogo TVN Warszawa może pogonić do roboty... Ale nie - wygodnie było rozłożyć ręce i powiedzieć młodym chłopakom, by czekali do września. Co za żenada!
18 czerwca 2009
Pole Mokotowskie ma plan miejscowy
Po burzliwej, pełnej cyrkowych występów sesji Rady Warszawy uchwalono miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego dla obszaru Pola Mokotowskiego.
Więcej na ten temat można znaleźć tu:
Więcej na ten temat można znaleźć tu:
Przebieg sesji zasługuje na osobny komentarz, podobnie jak i sama decyzja. Ale to już jak się wyśpię.
17 czerwca 2009
Cały świat chce projektować Muzeum Historii Polski
Czytam właśnie, że do udziału w konkursie na projekt warszawskiego Muzeum Historii Polski zgłosiło się już ponad 650 pracowni architektonicznych z całego świata. Czytam i oczom nie wierzę.
Wynik jest imponujący. Ciekaw jestem, czy to efekt desperackiego poszukiwania zleceń w dobie kryzysu, czy też ranga muzeum, czy może wreszcie ciekawa lokalizacja sprawiły, że ilość chętnych jest tak duża (w konkursie na projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej startowała setka z górką). Tak czy owak jest to sukces i szczęście dla tego projektu. I przy okazji zadaje to pewien kłam twierdzeniom, że historia Polski nikogo na świecie nie interesuje i na nikim nie robi wrażenia.
Oczywiście do samego konkursu stanie pewnie znacznie mniej firm, ale tak czy inaczej to dobra wiadomość. Będzie z czego wybierać i może trafią się prawdziwe perełki. Może znajdzie się ktoś, kto w spektakularny sposób pogodzi konserwatywne założenia konkursowe z możliwościami współczesnej architektury...
Niestety, PAP-owska depesza nie zawiera chyba żadnych nazwisk, więc nie wiemy, czy wśród chętnych są gwiazdy. Co nie znaczy wcale, że ich start przekładałby się na poziom prac - ale zawsze ciekawie jest potem zobaczyć, jak z danym miejscem poradził sobie ktoś znany na całym świecie.
Tak czy inaczej potwierdza się w pewien sposób to, o czym już jakiś czas temu pisałem, dzieląc się przy okazji swoimi oczekiwaniami i obawami. Przed jury i zespołem MHP ogromna, wręcz gigantyczna praca. A dzisiejsza wiadomość jeszcze podnosi poprzeczkę oczekiwań.
Wynik jest imponujący. Ciekaw jestem, czy to efekt desperackiego poszukiwania zleceń w dobie kryzysu, czy też ranga muzeum, czy może wreszcie ciekawa lokalizacja sprawiły, że ilość chętnych jest tak duża (w konkursie na projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej startowała setka z górką). Tak czy owak jest to sukces i szczęście dla tego projektu. I przy okazji zadaje to pewien kłam twierdzeniom, że historia Polski nikogo na świecie nie interesuje i na nikim nie robi wrażenia.
Oczywiście do samego konkursu stanie pewnie znacznie mniej firm, ale tak czy inaczej to dobra wiadomość. Będzie z czego wybierać i może trafią się prawdziwe perełki. Może znajdzie się ktoś, kto w spektakularny sposób pogodzi konserwatywne założenia konkursowe z możliwościami współczesnej architektury...
Niestety, PAP-owska depesza nie zawiera chyba żadnych nazwisk, więc nie wiemy, czy wśród chętnych są gwiazdy. Co nie znaczy wcale, że ich start przekładałby się na poziom prac - ale zawsze ciekawie jest potem zobaczyć, jak z danym miejscem poradził sobie ktoś znany na całym świecie.
Tak czy inaczej potwierdza się w pewien sposób to, o czym już jakiś czas temu pisałem, dzieląc się przy okazji swoimi oczekiwaniami i obawami. Przed jury i zespołem MHP ogromna, wręcz gigantyczna praca. A dzisiejsza wiadomość jeszcze podnosi poprzeczkę oczekiwań.
Call of Duty czyli rehabilitacja na ostro
Po zdjęciu gipsu zaliczyłem mocny powrót do wirtualnej rzeczywistości - na dobry początek rekonwalescencji zakończyłem tryb solo "COD: WaW" i mogę wreszcie z czystym sumieniem dokończyć recenzję tej i - przede wszystkim - poprzedniej części*.
Serii właściwie nie trzeba przedstawiać - nie pomylę się pewnie, gdy napiszę, że "Call of Duty" to najbardziej znana i najpopularniejsza strzelanka w realiach II Wojny Światowej. Nowa - piąta, nie licząc dodatków i pobocznych wersji - część to zresztą powrót do klasyki - poprzednią przeniesiono bowiem we współczesne realia.
I trzeba przyznać, że "Modern Warfare" to strzał w dziesiątkę. Wiele osób czyniło duży zarzut z liniowego, ściśle oskryptowanego scenariusza, który nie pozwalał graczowi wyjść poza schemat. Ja odbieram to jako element konwencji - a w jej ramach scenarzyści COD4 stworzyli grę niezwykle sugestywną. Nie licząc kilku misji pobocznych, w tym tej w Czarnobylu, która stała się znakiem firmowym całej gry, wcielamy się na zmianę w dwie postacie - brytyjskiego komandosa operującego na Kaukazie i amerykańskiego marines na Bliskim Wschodzie. Tu trwa nielegalny handel bronią masowego rażenia - tam zaczyna się wojna. Tam wybucha ładunek nuklearny - tu trzeba powstrzymać rakiety lecące już w kierunku USA.
Nie brzmi to może zbyt oryginalnie, ale jest znakomicie zrealizowane - oprawa gry to animacje na satelitarnych zdjęciach pokazujące lokacje bohaterów, ubarwiona elektroniczno-komputerowym dizajnem. Bardzo klimatyczna. Do tego muzyka wprowadzająca w nastrój danej misji w sposób tyleż banalny, co niezwykle skuteczny. Pomiędzy misjami animacje pogłębiające wrażenie, że ogląda się film oparty na przemyślanym scenariuszu. Całość jest krótka (mam na myśli tryb single player), ale nieprawdopodobnie intensywna, szybka, dynamiczna, pełna zwrotów akcji. Niespodzianek, nie brak w niej też żartów i mrugania okiem do gracza, który ma wrażenie uczestnictwa w prawdziwej akcji lub co najmniej grania w doskonałym filmie sensacyjnym. Dawno nie grałem w tak sugestywną grę*.
Tak, jak zawsze byłem raczej fanem strzelanek w realiach II Wojny, tak COD4 przekonało mnie do klimatu współczesnego pola bitwy. Przeszedłem ją trzy i pół raza, z czego półtora wespół z kolegą. I tu liniowość ujawnia swoją zaletę - gdy jeden gra, drugi ma czas zrobić drinki, a kątem oka ogląda świetny sensacyjny film z doskonałą akcją non-stop.
Z początkiem roku na rynek trafiła nowa część. I znów scenariusz składa się z kolejnych checkpointów, a towarzysze broni jak kołki czekają, aż graczowi uda się przekroczyć kolejną linię i dopiero ruszają do przodu. Nic nie da zasadzenie się na dobrej pozycji do osłony ataku, jeśli scenariusz akurat tego nie przewiduje - liniowość do bólu.
W COD4 to nie przeszkadzało, bo rekompensowane było tempem akcji i różnorodnością misji. Tu jest gorzej, bo i wybór broni znacznie mniejszy, i ich działanie nie tak spektakularne, a scenarzystów krępowała wierność realiom - w efekcie gra jest mniej dynamiczna. Co nie znaczy, że nudna - na japońskich plażach dzieje się tyle, że nie sposób nadążyć. Ale czasami powtarzalność schematów męczy, a najbardziej zaskakuje mnie to, że tak naprawdę od czasów, gdy ostatnio grałem w COD - była to bodaj część 2 na PC - tak niewiele się zmieniło. Bunkier, plaża, misja snajperska, podkładanie ładunków - to wszystko już było, a tu podane jest w takich ilościach, że czasami męczy - zamiast czterech dział wystarczyłoby wysadzić dwa, zamiast trzech bunkrów - jeden.
Są jednak i perełki - misja "lotnicza" - ratowanie rozbitków z konwoju samolotem catalina połączone z ostrzeliwaniem japońskich okrętów, walką w powietrzu - to robi naprawdę intensywne wrażenie, szczególnie za pierwszym razem.
Najbardziej drażnią mnie misje "sowieckie". Po pierwsze, ze swojej istoty - nie lubię się identyfikować z tą akurat armią i nie czuję dumy zatykając sowiecką flagę na dachu Reichstagu (choć trzeba przyznać, że Berlin pierwszy raz wygląda w grze tak dobrze). A poza tym, ile razy można odtwarzać różne warianty snajperskiej misji z "Wroga u bram"? To się zrobiło potwornie nudne i dokładnie w tym miejscu odpuściłem sobie COD2, której nigdy potem już nie dokończyłem. W nowej części przebrnąłem, ale zadziwia mnie ta wtórność scenariusza. Tak, jakby II Wojna Światowa nie obfitowała w ciekawe wydarzenia na barwnych frontach? Chociaż przyznam, że bitwa o stację u-bahnu zrobiła na mnie wrażenie.
Z "czwórki" przeniesiono też dobre rozwiązania - fajną oprawę pomiędzy misjami (oczywiście tu dostosowaną do realiów, kojarzącą się ze wspomnianymi kiedyś na blogu napisami początkowymi do filmu "Królestwo") i fabularyzowane wstawki między misjami, np. wyciąganie gracza z niewoli czy ratowanie przed utonięciem w czasie morskiego desantu. To buduje klimat, ale nie tak sugestywny, jak w poprzedniej części. Wrażenie robi natomiast grafika, szczególnie tam, gdzie klimat buduje pogoda, np. ulewny deszcz na jakiejś porośniętej wysoką trawą wyspie na Pacyfiku.
I właściwie tyle - Nazi Zombies mnie nie kręcą, na granie po sieci jestem za cienki, więc przechodzę te liniowe scenariusze i z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku czekam już na kolejną odsłonę współczesnego pola walki - Modern Warfare 2 już w listopadzie. Mam wrażenie, że II wojna światowa się dla mnie skończyła.
Serii właściwie nie trzeba przedstawiać - nie pomylę się pewnie, gdy napiszę, że "Call of Duty" to najbardziej znana i najpopularniejsza strzelanka w realiach II Wojny Światowej. Nowa - piąta, nie licząc dodatków i pobocznych wersji - część to zresztą powrót do klasyki - poprzednią przeniesiono bowiem we współczesne realia.
I trzeba przyznać, że "Modern Warfare" to strzał w dziesiątkę. Wiele osób czyniło duży zarzut z liniowego, ściśle oskryptowanego scenariusza, który nie pozwalał graczowi wyjść poza schemat. Ja odbieram to jako element konwencji - a w jej ramach scenarzyści COD4 stworzyli grę niezwykle sugestywną. Nie licząc kilku misji pobocznych, w tym tej w Czarnobylu, która stała się znakiem firmowym całej gry, wcielamy się na zmianę w dwie postacie - brytyjskiego komandosa operującego na Kaukazie i amerykańskiego marines na Bliskim Wschodzie. Tu trwa nielegalny handel bronią masowego rażenia - tam zaczyna się wojna. Tam wybucha ładunek nuklearny - tu trzeba powstrzymać rakiety lecące już w kierunku USA.
Nie brzmi to może zbyt oryginalnie, ale jest znakomicie zrealizowane - oprawa gry to animacje na satelitarnych zdjęciach pokazujące lokacje bohaterów, ubarwiona elektroniczno-komputerowym dizajnem. Bardzo klimatyczna. Do tego muzyka wprowadzająca w nastrój danej misji w sposób tyleż banalny, co niezwykle skuteczny. Pomiędzy misjami animacje pogłębiające wrażenie, że ogląda się film oparty na przemyślanym scenariuszu. Całość jest krótka (mam na myśli tryb single player), ale nieprawdopodobnie intensywna, szybka, dynamiczna, pełna zwrotów akcji. Niespodzianek, nie brak w niej też żartów i mrugania okiem do gracza, który ma wrażenie uczestnictwa w prawdziwej akcji lub co najmniej grania w doskonałym filmie sensacyjnym. Dawno nie grałem w tak sugestywną grę*.
Tak, jak zawsze byłem raczej fanem strzelanek w realiach II Wojny, tak COD4 przekonało mnie do klimatu współczesnego pola bitwy. Przeszedłem ją trzy i pół raza, z czego półtora wespół z kolegą. I tu liniowość ujawnia swoją zaletę - gdy jeden gra, drugi ma czas zrobić drinki, a kątem oka ogląda świetny sensacyjny film z doskonałą akcją non-stop.
Z początkiem roku na rynek trafiła nowa część. I znów scenariusz składa się z kolejnych checkpointów, a towarzysze broni jak kołki czekają, aż graczowi uda się przekroczyć kolejną linię i dopiero ruszają do przodu. Nic nie da zasadzenie się na dobrej pozycji do osłony ataku, jeśli scenariusz akurat tego nie przewiduje - liniowość do bólu.
W COD4 to nie przeszkadzało, bo rekompensowane było tempem akcji i różnorodnością misji. Tu jest gorzej, bo i wybór broni znacznie mniejszy, i ich działanie nie tak spektakularne, a scenarzystów krępowała wierność realiom - w efekcie gra jest mniej dynamiczna. Co nie znaczy, że nudna - na japońskich plażach dzieje się tyle, że nie sposób nadążyć. Ale czasami powtarzalność schematów męczy, a najbardziej zaskakuje mnie to, że tak naprawdę od czasów, gdy ostatnio grałem w COD - była to bodaj część 2 na PC - tak niewiele się zmieniło. Bunkier, plaża, misja snajperska, podkładanie ładunków - to wszystko już było, a tu podane jest w takich ilościach, że czasami męczy - zamiast czterech dział wystarczyłoby wysadzić dwa, zamiast trzech bunkrów - jeden.
Są jednak i perełki - misja "lotnicza" - ratowanie rozbitków z konwoju samolotem catalina połączone z ostrzeliwaniem japońskich okrętów, walką w powietrzu - to robi naprawdę intensywne wrażenie, szczególnie za pierwszym razem.
Najbardziej drażnią mnie misje "sowieckie". Po pierwsze, ze swojej istoty - nie lubię się identyfikować z tą akurat armią i nie czuję dumy zatykając sowiecką flagę na dachu Reichstagu (choć trzeba przyznać, że Berlin pierwszy raz wygląda w grze tak dobrze). A poza tym, ile razy można odtwarzać różne warianty snajperskiej misji z "Wroga u bram"? To się zrobiło potwornie nudne i dokładnie w tym miejscu odpuściłem sobie COD2, której nigdy potem już nie dokończyłem. W nowej części przebrnąłem, ale zadziwia mnie ta wtórność scenariusza. Tak, jakby II Wojna Światowa nie obfitowała w ciekawe wydarzenia na barwnych frontach? Chociaż przyznam, że bitwa o stację u-bahnu zrobiła na mnie wrażenie.
Z "czwórki" przeniesiono też dobre rozwiązania - fajną oprawę pomiędzy misjami (oczywiście tu dostosowaną do realiów, kojarzącą się ze wspomnianymi kiedyś na blogu napisami początkowymi do filmu "Królestwo") i fabularyzowane wstawki między misjami, np. wyciąganie gracza z niewoli czy ratowanie przed utonięciem w czasie morskiego desantu. To buduje klimat, ale nie tak sugestywny, jak w poprzedniej części. Wrażenie robi natomiast grafika, szczególnie tam, gdzie klimat buduje pogoda, np. ulewny deszcz na jakiejś porośniętej wysoką trawą wyspie na Pacyfiku.
I właściwie tyle - Nazi Zombies mnie nie kręcą, na granie po sieci jestem za cienki, więc przechodzę te liniowe scenariusze i z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku czekam już na kolejną odsłonę współczesnego pola walki - Modern Warfare 2 już w listopadzie. Mam wrażenie, że II wojna światowa się dla mnie skończyła.
Call of Duty 4: Modern Warfare, Infinity Ward / Activision, 2007
Call of Duty: World at War, Treyarch / Activision, 2008
Call of Duty: World at War, Treyarch / Activision, 2008
* Uprzedzając uwagi: wiem, że COD4 to już klasyka, a COD: WaW to żadna nowość i oczywiście z wypiekami na twarzy oglądam trailery kolejnej części. Po prostu za pisanie o grach wziąłem się dopiero, jak przeszedłem je na własnym sprzęcie. I nawiasem mówiąc nie wiem, czy będę to kontynuował, bo mam poczucie, że niewiele to wnosi. Lepiej poświęcić ten czas na granie ;)
13 czerwca 2009
30 lat
Po 30 latach wnikliwej obserwacji administracja osiedla doszła do wniosku, że ludzie się jednak nie zmienią i zawsze będą łazić tymi dwiema najkrótszymi ścieżkami, które konsekwentnie wydreptują odkąd pamiętam. Brawo! Aż się chce wierzyć w postęp, jak się patrzy na coś takiego!
Pod tym trawnikiem biegnie rura ciepłownicza, którą co parę lat odkopują i remontują. Jestem pewien, że niebawem będą ten chodnik rozbierać.
Pod tym trawnikiem biegnie rura ciepłownicza, którą co parę lat odkopują i remontują. Jestem pewien, że niebawem będą ten chodnik rozbierać.
08 czerwca 2009
6500 rzeczników prasowych
Środowa debata o roli mediów lokalnych w Warszawie nie była może wielkim sukcesem frekwencyjnym, ale za to stała się okazją do ciekawej rozmowy. Zastanawialiśmy się, dlaczego w Warszawie się nie da.
W trudnej sytuacji znalazła się pani Katarzyna Ratajczyk, szefowa miejskiego biura promocji. Była jedyną przedstawicielką ratusza, więc siłą rzeczy przypadła jej niewdzięczna rola adwokata diabła. Nie wyszło to dobrze, za co wypada przeprosić, tym bardziej, że przecież nie chodziło o atak na panią Ratajczyk, tylko o zdefiniowanie problemów w komunikacji mieszkańców miasta z politykami. Paradoksalnie jednak, cała sytuacja dobrze zilustrowała przynajmniej jedną kwestię, którą staraliśmy się wyartykułować.
Różnorodnych spotkań, debat i dyskusji o mieście, organizowanych przez najróżniejsze gremia odbywa się w Warszawie tak dużo, że nie sposób być na wszystkich interesujących. Zwykle do udziału zapraszani są przedstawiciele ratusza i zazwyczaj ktoś rzeczywiście przychodzi. Najczęściej są to jednak szeregowi pracownicy biur, rzadziej ich dyrektorzy. Prezydent i wiceprezydenci się raczej nie pojawiają. Gdyby zapytać rzecznika prasowego dlaczego, z pewnością powiedziałby, że nie mają czasu, bo ich kalendarze pełne są oficjalnych spotkań. I to jest oczywiście zrozumiałe, ale tylko pod warunkiem, że przyjmuje się bezkrytycznie pewną zastaną hierarchię wartości, typową dla urzędów i innych biurokratycznych organizacji.
Warszawski samorząd rozrósł się do takich rozmiarów, że kieruje się już tylko takim kategoriami - oczywistymi dla kogoś, kto jest w środku, akceptowanymi przez patrzącą z boku większość, rzadko kwestionowanymi nawet przez działaczy lokalnych, którzy te spotkania organizują. Tymczasem Elżbieta Sekuła czy Mirosław Duchnowski - jeśli dobrze zrozumiałem ich intencje - starali się przekazać w debacie konieczność zmiany tego punktu widzenia. Chcieli powiedzieć, że w tych wszystkich spotkaniach udział muszą brać właśnie osoby decyzyjne. Otwarte pozostaje pytanie, czy to oznacza, że prezydent miasta powinien być bliżej ludzi (jak postulował Duchnowski, przywołując przykład porannej audycji radiowej, w której prezydent Starzyński tłumaczył co i dlaczego zamierza robić dziś w pracy), czy też raczej, że szefowie biur powinni mieć szersze kompetencje i odwagę, by publicznie coś zadeklarować; by podjąć decyzję w obecności ludzi, a nie w zaciszu gabinetu. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego.
Dziś jest najczęściej tak, że przedstawiciel ratusza obecny na publicznym spotkaniu okazuje się w toku dyskusji niewłaściwą osobą. Albo problem nie leży w kompetencjach jego biura, albo trudno mu składać deklarację w imieniu przełożonego, albo z jakiejś innej biurokratycznej przyczyny nie jest w stanie odpowiedzieć kategorycznie na pytania mieszkańców miasta. Nas - dziennikarzy - odsyła wtedy do rzecznika prasowego, który wygłasza formułkę typu "z pewnością pochylimy się nad tym problemem" albo "decyzja zależy od rady miasta" albo "w tej sprawie proszę kontaktować się z urzędem wojewódzkim". Ostatnim prezydentem (lub komisarzem) Warszawy, który odbierał własną komórkę i odpowiadał samodzielnie na pytania dziennikarzy był Lech Kaczyński. Koniec końców mieszkańcy, którzy pofatygują się na spotkanie lub debatę dotyczącą interesującego ich problemu, pozostają z odczuciem, że urzędnicy są niekompetentni i nie interesują się ich problemami. A całe spotkanie przeradza się w jedno wielkie tłumaczenie dlaczego danej sprawy nie da się załatwić.
Pani Ratajczyk sama powiedziała w którymś momencie, że na nasze pytania powinien odpowiedzieć siedzący na jej miejscu rzecznik prasowy. I sama zaczęła przekonywać, że w ratuszu wszystko dzieje się wolno, bo procedury są czasochłonne, decyzje uzgadniane muszą być z wieloma jednostkami organizacyjnymi, wymagają analiz prawnych, ekonomicznych, a ludzi jest za mało. Słowem - tłumaczyła, czemu się nie da.
Chwilami można odnieść wrażenie, że w stołecznym ratuszu pracuje nie 6,5 tysiąca urzędników, lecz 6,5 tysiąca rzeczników prasowych, których praca polega na tłumaczeniu, dlaczego w tym mieście niczego nie da się zrobić szybko, sprawnie i skutecznie. A nasza praca zdaje się czasami sprowadzać do przekazywania tych tłumaczeń. Trudno nazwać to debatą publiczną.
Tymczasem to nie prawda, że urzędników w ratuszu jest za mało - to wina samego ratusza, że mnoży ponad potrzebę ilość biur, nieustannie rozdziela lub scala kompetencje, tworzy nowe procedury i stanowiska. Fakt, że mimo zapowiadanych oszczędności miasto cały czas zatrudnia pracowników od komunikacji społecznej i kontaktów z mediami potwierdza i dobrze obrazuje ten trend.
Dobrym przykładem unikania kontaktu z mieszkańcami jest też relacja pani prezydent z Warszawską Masą Krytyczną. W kampanii wyborczej Hanna Gronkiewicz-Waltz wsiadała na rower i przejechała kawałek trasy obiecując inwestycję w rowerową infrastrukturę. Kilka tygodni temu okazało się, że środki budżetowe zarezerwowane na ten cel marnują się, że miasto nie umie ich wykorzystać. Rowerzyści zebrali podpisy pod listem otwartym i zaprosili panią prezydent, by odpowiedziała na ich pytania na kolejnej masie. Oczywiście nikt z ratusza się nie pojawił, mimo że to znów okres kampanii wyborczej.
Znalazł się natomiast czas na to, by zorganizować przedstawienie pod tytułem "Pierwsza łopata na budowie mostu Północnego". Tak wygląda komunikacja władz miasta z mieszkańcami za pośrednictwem mediów. A zjawisko to zaczyna się rozprzestrzeniać i z czasem dotyka każdego, kto ma do czynienia z ratuszem. W kontekście kultury pisałem o tym w komentarzu na blogu Agnieszki Kowalskiej.
Oczywiście, media lokalne starają się to piętnować, pokazywać, dodzwaniać tych, którzy nie pojawiają się na spotkaniach z mieszkańcami. Tyle, że to nie zastąpi realnej komunikacji między politykami, a ratuszem. Niestety, panią prezydent trudno spotkać w Warszawie. Nie spaceruje Krakowskim Przedmieściem, nie jeździ metrem. Nie żyje w tym samym mieście, w którym warszawiacy - żyje procedurami i spotkaniami.
tymczasem urzędnicy powinni przychodzić na spotkania i debaty, bo to właśnie tam mówi się o tym, co jest ważne. Ale nie z obowiązku, nie oddelegowani, tylko sami dla siebie. Takie spotkania rozwijają, dają argumenty, dają do myślenia. Wiem to po sobie - czasem zmęczony służbowymi relacjami z miastem odżywam słuchając debat na jego temat. I szkoda, że pracownicy ratusza tak rzadko na nie przychodzą. Także ci szeregowi, nawet prywatnie; skoro nie mogą zabierać głosu w wiążący sposób, to niech chociaż słuchają, co boli mieszkańców. Może przełoży się to potem na ich decyzje. Bo w to, że spotkam panią prezydent na piątkowej Wieczornicy przy Chłodnej 25 lub minę ją wieczorem spacerującą Krakowskim Przedmieściem bez asysty straży miejskiej i kamer, jakoś nie wierzę.
W trudnej sytuacji znalazła się pani Katarzyna Ratajczyk, szefowa miejskiego biura promocji. Była jedyną przedstawicielką ratusza, więc siłą rzeczy przypadła jej niewdzięczna rola adwokata diabła. Nie wyszło to dobrze, za co wypada przeprosić, tym bardziej, że przecież nie chodziło o atak na panią Ratajczyk, tylko o zdefiniowanie problemów w komunikacji mieszkańców miasta z politykami. Paradoksalnie jednak, cała sytuacja dobrze zilustrowała przynajmniej jedną kwestię, którą staraliśmy się wyartykułować.
Różnorodnych spotkań, debat i dyskusji o mieście, organizowanych przez najróżniejsze gremia odbywa się w Warszawie tak dużo, że nie sposób być na wszystkich interesujących. Zwykle do udziału zapraszani są przedstawiciele ratusza i zazwyczaj ktoś rzeczywiście przychodzi. Najczęściej są to jednak szeregowi pracownicy biur, rzadziej ich dyrektorzy. Prezydent i wiceprezydenci się raczej nie pojawiają. Gdyby zapytać rzecznika prasowego dlaczego, z pewnością powiedziałby, że nie mają czasu, bo ich kalendarze pełne są oficjalnych spotkań. I to jest oczywiście zrozumiałe, ale tylko pod warunkiem, że przyjmuje się bezkrytycznie pewną zastaną hierarchię wartości, typową dla urzędów i innych biurokratycznych organizacji.
Warszawski samorząd rozrósł się do takich rozmiarów, że kieruje się już tylko takim kategoriami - oczywistymi dla kogoś, kto jest w środku, akceptowanymi przez patrzącą z boku większość, rzadko kwestionowanymi nawet przez działaczy lokalnych, którzy te spotkania organizują. Tymczasem Elżbieta Sekuła czy Mirosław Duchnowski - jeśli dobrze zrozumiałem ich intencje - starali się przekazać w debacie konieczność zmiany tego punktu widzenia. Chcieli powiedzieć, że w tych wszystkich spotkaniach udział muszą brać właśnie osoby decyzyjne. Otwarte pozostaje pytanie, czy to oznacza, że prezydent miasta powinien być bliżej ludzi (jak postulował Duchnowski, przywołując przykład porannej audycji radiowej, w której prezydent Starzyński tłumaczył co i dlaczego zamierza robić dziś w pracy), czy też raczej, że szefowie biur powinni mieć szersze kompetencje i odwagę, by publicznie coś zadeklarować; by podjąć decyzję w obecności ludzi, a nie w zaciszu gabinetu. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego.
Dziś jest najczęściej tak, że przedstawiciel ratusza obecny na publicznym spotkaniu okazuje się w toku dyskusji niewłaściwą osobą. Albo problem nie leży w kompetencjach jego biura, albo trudno mu składać deklarację w imieniu przełożonego, albo z jakiejś innej biurokratycznej przyczyny nie jest w stanie odpowiedzieć kategorycznie na pytania mieszkańców miasta. Nas - dziennikarzy - odsyła wtedy do rzecznika prasowego, który wygłasza formułkę typu "z pewnością pochylimy się nad tym problemem" albo "decyzja zależy od rady miasta" albo "w tej sprawie proszę kontaktować się z urzędem wojewódzkim". Ostatnim prezydentem (lub komisarzem) Warszawy, który odbierał własną komórkę i odpowiadał samodzielnie na pytania dziennikarzy był Lech Kaczyński. Koniec końców mieszkańcy, którzy pofatygują się na spotkanie lub debatę dotyczącą interesującego ich problemu, pozostają z odczuciem, że urzędnicy są niekompetentni i nie interesują się ich problemami. A całe spotkanie przeradza się w jedno wielkie tłumaczenie dlaczego danej sprawy nie da się załatwić.
Pani Ratajczyk sama powiedziała w którymś momencie, że na nasze pytania powinien odpowiedzieć siedzący na jej miejscu rzecznik prasowy. I sama zaczęła przekonywać, że w ratuszu wszystko dzieje się wolno, bo procedury są czasochłonne, decyzje uzgadniane muszą być z wieloma jednostkami organizacyjnymi, wymagają analiz prawnych, ekonomicznych, a ludzi jest za mało. Słowem - tłumaczyła, czemu się nie da.
Chwilami można odnieść wrażenie, że w stołecznym ratuszu pracuje nie 6,5 tysiąca urzędników, lecz 6,5 tysiąca rzeczników prasowych, których praca polega na tłumaczeniu, dlaczego w tym mieście niczego nie da się zrobić szybko, sprawnie i skutecznie. A nasza praca zdaje się czasami sprowadzać do przekazywania tych tłumaczeń. Trudno nazwać to debatą publiczną.
Tymczasem to nie prawda, że urzędników w ratuszu jest za mało - to wina samego ratusza, że mnoży ponad potrzebę ilość biur, nieustannie rozdziela lub scala kompetencje, tworzy nowe procedury i stanowiska. Fakt, że mimo zapowiadanych oszczędności miasto cały czas zatrudnia pracowników od komunikacji społecznej i kontaktów z mediami potwierdza i dobrze obrazuje ten trend.
Dobrym przykładem unikania kontaktu z mieszkańcami jest też relacja pani prezydent z Warszawską Masą Krytyczną. W kampanii wyborczej Hanna Gronkiewicz-Waltz wsiadała na rower i przejechała kawałek trasy obiecując inwestycję w rowerową infrastrukturę. Kilka tygodni temu okazało się, że środki budżetowe zarezerwowane na ten cel marnują się, że miasto nie umie ich wykorzystać. Rowerzyści zebrali podpisy pod listem otwartym i zaprosili panią prezydent, by odpowiedziała na ich pytania na kolejnej masie. Oczywiście nikt z ratusza się nie pojawił, mimo że to znów okres kampanii wyborczej.
Znalazł się natomiast czas na to, by zorganizować przedstawienie pod tytułem "Pierwsza łopata na budowie mostu Północnego". Tak wygląda komunikacja władz miasta z mieszkańcami za pośrednictwem mediów. A zjawisko to zaczyna się rozprzestrzeniać i z czasem dotyka każdego, kto ma do czynienia z ratuszem. W kontekście kultury pisałem o tym w komentarzu na blogu Agnieszki Kowalskiej.
Oczywiście, media lokalne starają się to piętnować, pokazywać, dodzwaniać tych, którzy nie pojawiają się na spotkaniach z mieszkańcami. Tyle, że to nie zastąpi realnej komunikacji między politykami, a ratuszem. Niestety, panią prezydent trudno spotkać w Warszawie. Nie spaceruje Krakowskim Przedmieściem, nie jeździ metrem. Nie żyje w tym samym mieście, w którym warszawiacy - żyje procedurami i spotkaniami.
tymczasem urzędnicy powinni przychodzić na spotkania i debaty, bo to właśnie tam mówi się o tym, co jest ważne. Ale nie z obowiązku, nie oddelegowani, tylko sami dla siebie. Takie spotkania rozwijają, dają argumenty, dają do myślenia. Wiem to po sobie - czasem zmęczony służbowymi relacjami z miastem odżywam słuchając debat na jego temat. I szkoda, że pracownicy ratusza tak rzadko na nie przychodzą. Także ci szeregowi, nawet prywatnie; skoro nie mogą zabierać głosu w wiążący sposób, to niech chociaż słuchają, co boli mieszkańców. Może przełoży się to potem na ich decyzje. Bo w to, że spotkam panią prezydent na piątkowej Wieczornicy przy Chłodnej 25 lub minę ją wieczorem spacerującą Krakowskim Przedmieściem bez asysty straży miejskiej i kamer, jakoś nie wierzę.
Poniżej wklejam jeszcze treść mojego zagajenia ze środowego spotkania.
Chodząc na sesje rady miasta i rad dzielnic widzę, że mieszkańców zwykle tam nie ma. Przychodzą rzadko, tylko wtedy gdy dzieje się coś naprawdę spektakularnego, np. opiniowany jest przebieg trasy szybkiego ruchu pod ich oknami. Zwykle z transparentami, pretensjami, bez szans na rzeczową dyskusję. Debata publiczna w Warszawie toczy się od jednej takiej awantury do drugiej - pomiędzy nimi politycy robią wszystko, by unikać mówienia o ważnych sprawach, a mieszkańcy nie mają czasu, by się nimi zajmować, bo pracują, stoją w korkach, szukają miejsca w przedszkolu lub czekają w kolejce do szpitala.
Profesor Jałowiecki wymienia listę bolączek Warszawy; grodzone osiedla, brak planów zagospodarowania, brak wyrazistego symbolu, segregację przestrzenną i korki - to tematy obecne w mediach lokalnych właściwie cały czas. Od tylu lat tłumaczymy np. czym są plany zagospodarowania i dlaczego trzeba je uchwalać. A mimo tego uchwalanie wciąż napotyka na takie same, ostre, niechętne reakcje mieszkańców, dla których fakt, że miasto planuje przedszkole właśnie na ich działce jest zamachem na prawo własności. Ale niech miasto tego przedszkola nie zbuduje - zaraz zaprotestują, że nie mają gdzie posłać dzieci.
Być może jest tak, że gdy ci pierwsi protestują - ci drudzy jeszcze nie mieszkają w Warszawie. I być może dlatego ci drudzy, gdy już tu się sprowadzą, nie widzą związku między swoimi problemami, a sprawami innych osiedli, innych dzielnic. Zaczynają się interesować miastem w szerszej skali dopiero, gdy okazuje się, że ktoś 30 lat temu zaplanował trasę szybkiego ruchu pod oknami ich kupionego właśnie za ciężkie pieniądze mieszkania.
Zwykle na działanie jest już za późno - decyzje wydane, plany uchwalone, koniec. Jeśli podejmują walkę, udaje im się tylko opóźnić inwestycje, na której czekają inni. Zostają z poczuciem, że Warszawa ich oszukała. Świadomie mówię "Warszawa", a nie "politycy" - Bohdan Jałowiecki w podsumowaniu swojej części książki "Warszawa. Czyje jest miasto?" pisze: "Warszawa nie należy do mieszkańców, lecz do polityków".
Jeśli tak jest w istocie, to odpowiedź na pytanie o rolę mediów lokalnych jest oczywista - naszym zdaniem jest przywrócenie miasta mieszkańcom. Pytanie, czy da się to zrobić wbrew nim?
02 czerwca 2009
Siła słów
Axel Springer sprzedał większościowy pakiet "Dziennika".
Cholera, nie sądziłem, że takie będą reperkusje
komentarza w Kulturze Liberalnej ;)
komentarza w Kulturze Liberalnej ;)
Wino truskawkowe pod flagą biało-czerwoną
Wino truskawkowe, reż. Dariusz Jabłoński, Polska, 2008. Miałem cichą nadzieję, że oglądając ten film cofnę się do czasów, gdy z wypiekami na twarzy chłonąłem podsuwane przez przyjaciół książki Andrzeja Stasiuka. Nic takiego się niestety nie wydarzyło. Nie wiem, czy to infantylna poetyka tej ekranizacji, czy też fatalna jakość realizacji (dialogi są w większości kompletnie niezrozumiałe) spowodowała, że przyjąłem film z absolutną obojętnością. Nawet malowniczych Bieszczad nie udało się w nim pokazać w przekonujący sposób, a całe gorzkie bogactwo literatury Stasiuka sprowadzono do obrazka z podupadłego PGR-u lokującego się - jak celnie zauważył kolega - gdzieś między dokumentalną "Arizoną" a serialowym "Ranczem". W moich oczach błędem okazało się też obsadzenie Jiříego Macháčka w roli Andrzeja. Wprawdzie posturą, ubiorem i nawet z twarzy kojarzył mi się mocno z osobą, która swego czasu, nie bez wpływu Stasiuka zresztą, szukała w Bieszczadach odpowiedzi na swoje pytania. Ale gdy tylko odzywał się głosem Wojciecha Malajkata, czar pryskał. Na ekranie zostawał zagubiony Jakub z "Samotnych" ze swoim błędnym wzrokiem i cieniem niepewnego uśmiechu w kąciku ust, mówiący nieswoim głosem. Strasznie mnie to drażniło i dodatkowo pogłębiało fatalne wrażenie.
Wojna polsko-ruska, reż. Xawery Żuławski, Polska, 2009. Brawurowa ekranizacja i brawurowa rola Borysa Szyca. Żuławski wziął na filmowy warsztat książkę Doroty Masłowskiej, która wydawała się nieprzetłumaczalna na język kina. Szalony potok słów, który wepchnęła w usta swoich bohaterów Masłowska, Żuławski kazał im spektakularnie zwymiotować. Efekt nierówny - Szyc ze swoją postacią jest niemal zrośnięty, wypełnia film, nadaje mu ciężar, chwilami jest przerażający, chwilami śmieszny lub wręcz żałosny, dokładnie tak jak Silny w książce. Większy problem mam z oceną ról kobiecych, które były właściwie epizodyczne. To oczywiście miało swoje uzasadnienie w kompozycji filmu, ale jak ocenić występ Soni Bohosiewicz, która przetacza się przez ekran w jednej mocnej scenie? Jak ocenić Masłowską, która grała samą siebie; drażniąc zupełnie niefilmowym głosem była przecież na właściwym miejscu. Tak czy inaczej powstała wybuchowa mieszanka, w której sztuczny język oryginału udało się zachować, nadać mu właściwe, nieprawdopodobnie szybkie tempo. To, co dzieje się na ekranie, pozostaje z dialogami w takiej relacji, jak teledysk z piosenką - chwilami można odnieść wrażenie, że audio by wystarczyło. I nie jest to wcale zarzut pod adresem filmu - raczej wyraz niesłabnącej fascynacji językiem Masłowskiej.
Wojna polsko-ruska, reż. Xawery Żuławski, Polska, 2009. Brawurowa ekranizacja i brawurowa rola Borysa Szyca. Żuławski wziął na filmowy warsztat książkę Doroty Masłowskiej, która wydawała się nieprzetłumaczalna na język kina. Szalony potok słów, który wepchnęła w usta swoich bohaterów Masłowska, Żuławski kazał im spektakularnie zwymiotować. Efekt nierówny - Szyc ze swoją postacią jest niemal zrośnięty, wypełnia film, nadaje mu ciężar, chwilami jest przerażający, chwilami śmieszny lub wręcz żałosny, dokładnie tak jak Silny w książce. Większy problem mam z oceną ról kobiecych, które były właściwie epizodyczne. To oczywiście miało swoje uzasadnienie w kompozycji filmu, ale jak ocenić występ Soni Bohosiewicz, która przetacza się przez ekran w jednej mocnej scenie? Jak ocenić Masłowską, która grała samą siebie; drażniąc zupełnie niefilmowym głosem była przecież na właściwym miejscu. Tak czy inaczej powstała wybuchowa mieszanka, w której sztuczny język oryginału udało się zachować, nadać mu właściwe, nieprawdopodobnie szybkie tempo. To, co dzieje się na ekranie, pozostaje z dialogami w takiej relacji, jak teledysk z piosenką - chwilami można odnieść wrażenie, że audio by wystarczyło. I nie jest to wcale zarzut pod adresem filmu - raczej wyraz niesłabnącej fascynacji językiem Masłowskiej.
plakaty: www.filmweb.pl
01 czerwca 2009
Dzienniku, nie karm trolla!
Polska blogosfera żyje starciem „Dziennika” z nowymi mediami uosabianymi przez już-nie-tak-tajemniczą blogerkę Katarynę i obrońców prawa do anonimowości. Redaktor naczelny zaproponował im, by pocałowali go tam, gdzie ja wiem, a Państwo rozumieją. Niestety, zamiast potrzebnej debaty o roli nowych mediów i anonimowości mamy dziś typową internetową pyskówkę -
- tym razem gościnny występ na łamach "Kultury Liberalnej".
Mgła
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.