Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty

14 lutego 2012

Warszawska Masak-RAH muzyką dancehallową

Nie ma już Punktu ani Jadłodajni Filozoficznej, ale jest miejsce, gdzie przez całą noc gra jamajska muzyka, a na parkiecie dzieją się rzeczy, które telewizja pokazałaby tylko po 23. Na najnowszej płycie śpiewa o nim Marika. Tej balangi nie wymyśliła na potrzeby teledysku - to dzieje się naprawdę i to w każdą środę.


Zimowy wieczór w Warszawie: zamarzają tramwajowe zwrotnice, a wiatr usypuje zaspy na chodnikach. Niewielu jest chętnych, by się przez nie przedzierać, bo i po co? O godzinie 22 stolica sprawia wrażenie wymarłej.
- Jak jest tak zimno, to nawet w weekendy nikt się w tym cholernym mieście nie bawi - powie za kilka godzin taksówkarz, który odwiezie mnie do domu. I zapyta ze zdziwieniem:
- A pan skąd wychodzi o tej porze? W tej ruinie jest jakaś impreza? W środku tygodnia?
- I to jaka!

"Jamajki dziś tu jest ambasada / Ta buda będzie drżała w posadach"

"Ruina" to dawna odlewnia Wittów - oficyna w podwórku przy ulicy Emilii Plater 9/11. Od czterech lat działa tu Mandala. Na dole - indyjska restauracja, ale to nie ona zapełnia się co środę. Bywalcy mijają knajpę, toalety, przeciskają się do szatni między beczkami piwa i pokonują wąską, ciemną klatkę schodową. Pierwsze wrażenie?

- Delikatnie mówiąc nie powala - celnie podsumowuje zgrzebne wnętrze Marika. Ale jeśli akurat nie gra gdzieś indziej koncertu, bywa tu co środę. Czemu? Bo z Dancehall Masak-RAH sprawa jest prosta: nudzi od razu lub uzależnia od pierwszej dawki. Jedni przychodzą, bo tylko tu mogą usłyszeć świeżą porcję "jamajskiego disco polo". Inni po to, by przy nim potańczyć. Bo mają blisko, z nudów, z ciekawości albo żeby spotkać znajomych - to nieważne, bo koło północy i tak wszyscy będą razem tańczyć na maleńkim parkiecie. Albo gdzie indziej.

- Czuję się tu jak na domówce u przyjaciół. I nigdzie indziej tak dobrze nie tańczy mi się na barze - śmieje się Marika. Ale taniec na barze zachowuje na specjalne okazje. Zwykle trzyma się trochę z boku. Tylko czasem łapie za mikrofon i śpiewa którąś ze swoich piosenek. Gdy krzyknie "pull up!" nikt nie ma wątpliwości, dlaczego mówią o niej Królowa Dancehall'u.

Wigilia z Matką Hardcoru

Jeśli Marika jest Królową, to Dorka jest w Mandali Cesarzową. Kolorowe tatuaże na dłoniach i ramionach, kolczyk w nosie, w uchu potężny tunel - oto barmanka, menadżerka i ochroniarz w jednym. Od czterech lat niepodzielnie rządzi klubem. Co środę sama staje za barem. Nawet wtedy, gdy wdrapywała się po wąskich schodach ze złamaną nogą i ciężkim gipsem, nie było wątpliwości, że jest tu szefową.

- Gdzie limonki? Co to za sok? Czemu nie ma czystych szklanek? - wita się z pracownikami Dorka. Zdrobnienie to tylko zmyłka - dla gości klubu bywa równie ostra, jak dla pracowników. Jeśli ktoś przesadzi z wiśniówką i przyśnie na stoliku, bezlitośnie budzi i wyprasza. No chyba, że to znajomy - wtedy czasem przymknie oko na małą drzemkę. A zna tu prawie każdego, więc przy barze co chwilę ktoś się wita lub żegna, popijając kolorowe shoty, które Droka przygotowuje seriami.

Klub to jej dom, w czasie imprez potrafi się nawet uczyć do egzaminów. Nic dziwnego, że nazywają ją Matką Hardcoru. Hardcoru - bo w spędza tu nawet Boże Narodzenie. Matką, bo jak przystało na głowę rodziny, w wigilię zaprasza wszystkich na kolację. Przychodzą ci, którzy nie świętują czyli Hindusi albo Azjaci, ci, którzy nie mają z kim spędzić świąt oraz ci, którzy po kilku godzinach z rodziną muszą odreagować. Ze świątecznego stołu porywają śledzika lub makowca. Jedzenie trafia na bar, a atmosfera robi się bardziej domowa, niż klubowa.

Choć nie zawsze - w 2009 roku wigilia zmieniła się w całonocną balangę. - To był szok, ponad setka osób tańczy lambadę w wigilijną noc! Ale to przecież fajniejsze, niż pić wódkę w bramie, w drodze z lub co gorsza na pasterkę - przekonuje Dorka.

Nic dziwnego, że i goście czują się tu jak w domu. - Ona umie o to zadbać. Ma oko na cały klub, widzi, gdy pojawia się ktoś z innej bajki i wie, jak z takim zagadać, żeby nie dymił. Ludzie się dzięki temu kontrolują i jest bezpiecznie. Zresztą popatrz na nią; kto by się postawił? - śmieje się Pablo27.

Gdy dochodzi godzina 22, Dorka tylko zerka na niego zza baru. Pablo zbiera się od stolika i razem z Juniorem Stressem oraz Drajwą stają za adapterami.

"Kroki z dancehall'owej epoki / zawrócą ze złej drogi"

Dancehall Masak-RAH narodziła się dwa lata temu w PracoVni. Ale tam zabawa urywałą się już koło godziny 22, bo dłuższa zaburzałaby chwiejną równowagę między klubem, a mieszkańcami cichego, żoliborskiego podwórka. - Razem z Juniorem ładowaliśmy płyty i sprzęt do samochodu, i zasuwaliśmy do Dobrej Karmy na Górczewską. Tam graliśmy dalej - wspomina Pablo27.

Obaj selektorzy (dj-e w jamajskiej nomenklaturze) żyją jamajską muzyką od wielu lat i obaj są świetnie znani na polskiej scenie reggae. Organizują imprezy, produkują mixtape'y, prowadzają radiowe audycje. Junior Stress ma na koncie świetną solową płytę. Można się było spodziewać, że gdy połączą siły, efekt będzie wybuchowy.

- Od początku wiedzieliśmy, że chcemy rozruszać ludzi - mówi Junior. I wspomina trudne początki: - Dancehall to jamajskie disco polo, muzyka do prostej zabawy, czasami naprawdę obciachowa. Ale tam nie trzeba nikogo namawiać do tańca, oni umieją się z tego śmiać i się bawić. Tutaj było ciężko.

Choć dancehall kojarzy się głównie z tańczącymi dziewczynami, to na samym początku zabawę rozkręcali faceci. - Szczególnie dwaj, Igor i Piotrek "Cookie Monster". Prosili o coraz bardziej taneczne kawałki. My je graliśmy, a oni tańczyli. Z imprezy na imprezę było tego więcej i nagle okazało się, że cały klub buja się razem z nimi - wspomina Pablo.

Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się prosta: skąpo ubrane dziewczyny trzęsą pośladkami w rytm niezbyt wyszukanej muzyki, a faceci patrzą na to z niedowierzaniem. W tej zabawie jest jednak metoda, a w tańcu - kroki. Najlepsi opanowują je tak, że bez dawania sobie znaków przechodzą razem od jednego do drugiego. Gdy się rozkręcą, wrażenie jest takie, jakby cały czas tańczyli dobrze przygotowany układ.

- Na początku to tak nie wyglądało - wspomina Pablo. - Tańczyć nikt za bardzo nie umiał, kroków znaliśmy raptem kilka, tyle ile obejrzeliśmy w teledyskach na youtube. No i kto by tam chciał patrzeć, jak my to robimy? No chyba, że tańczy Drajwa! - śmieje się.

Drajwa dołączył do Pablo i Juniora rok temu, gdy Masak-RAH od roku odbywała się już w Mandali. Raz nieopatrznie dał się ponieść, wyszedł zza konsolety i zatańczył w sposób, który zapadł wszystkim w pamięć. Tak narodził się pierwszy polski krok dancehallowy - Drivah Dance, który składa się głównie z szybkiego machania rękami. Dziś jest obowiązkowym elementem każdej imprezy.

- Teraz możemy sobie z tego żartować, ale niewiele brakowało, byśmy w ogóle nie wyszli z fazy takich prób - przyznaje Drajwa. Masak-RAH zmieniła się, gdy do tańczących chłopaków zaczęły dołączać dziewczyny. Poznawali je na konkursach tańca. - Ja grałem muzykę, Igor i Cookie tańczyli. I nagle okazało się, że przychodzi mnóstwo dziewczyn, które chcą się w to bawić, ale nie wiedzą gdzie i jak - mówi Pablo.


"Dancehall queen właśnie ona / zadowolona, bo ma coś czego nikt nie pokona"

Właśnie na takim konkursie pojawiła się kolejna królowa w tej historii - Ula Afro Fryc, którą namaszczono u samego źródła muzyki reggae. W 2009 roku została wicemistrzynią świata w konkursie Dancehall Queen organizowanym na Jamajce. - To było niesamowite, znaleźć się w samym środku tego miejsca, zatańczyć i widzieć uznanie w oczach jamajskiej publiczności. Spełniłam swoje marzenia - wspomina tancerka.

Rok temu zatańczyła też w programie "Mam talent!". Dotarła do półfinału. - Fajnie było zobaczyć, jak Wojewódzkiemu opada szczęka - wspomina swój występ i dodaje: - Zrobiłam to, żeby pokazać ten taniec większej liczbie ludzi. I chyba się udało, bo na kursy dancehallu, które prowadzę, przychodzi coraz więcej dziewczyn.

A jamajska muzyka powróciła w kolejnej edycji programu. Tym razem dzięki Kamilowi Bednarkowi, który zaśpiewał piosenkę "Dancehall Queen" i zajął drugie miejsce. W końcu "pojawił się" także w Mandali. - Nie wiem, jak na to zareagujecie, ale i tak to zrobię! Panie i panowie, po raz pierwszy w Mandali... "Dancehall Queen"! - zaskoczył wszystkich Olo Mothashipp. To właśnie producent i klawiszowiec Vavamuffin na jednej ze środowych imprez puścił piosenkę Bednarka. Czy zazdroszczą mu popularności? - Trochę na pewno. W końcu chłopak dwa dni pod rząd zapełnia klub Palladium. Vavamuffin pracowali na taki wynik wiele lat, a inni mogą o tym najwyżej pomarzyć - przyznaje Marika.

- Pewnie, że trochę nas to uwiera. Po kilkunastu latach na scenie możemy zagrać support przed chłopakiem z telewizji. I jeszcze mówią, że gramy podobnie do niego, tylko trochę słabiej - śmieje się Junior Stress. - Ale życzę mu powodzenia, bo dzięki niemu i Uli niektórzy ludzie pierwszy raz usłyszeli o reggae czy dancehallu - dodaje.

"Jest Ula Afro, Ola i Sandra / Wjeżdża daggering i będzie skandal"

W Mandali łatwo poznać, kto przyszedł pierwszy raz. - Trzeba tylko poczekać, aż dziewczyny wyjdą na parkiet i zaczną tańczyć. Debiutantom wychodzą wtedy na wierzch oczy - śmieje się Marika. Nic dziwnego - to, co dzieje się na maleńkim parkiecie, może przyprawić o zawrót głowy. Szczególnie, gdy zacznie się daggernig. Powiedzieć, że to dancehall w parach, to nie powiedzieć niczego. Wypięta dziewczyna i facet trzymający ją od tyłu za biodra, a do tego ruchy, które nie pozostawiają wątpliwości: w telewizji takie rzeczy też pokazuje się tylko po godzinie 23. - Dla nas to wciąż tylko taniec, ale dla osoby która widzi to pierwszy raz to może być szokujące. Dla mojego ojca było - przyznaje Ula. Nie mogło być inaczej, skoro daggering w wykonaniu córki pokazały tacie w internecie... koleżanki z pracy. - Do tej pory nic nie powiedział - przyznaje tancerka.

Czasem na pokazach dziewczyny słyszą pod swoim adresem wulgarne komentarze. - Zdarza się nawet, że ktoś startuje z łapami. Kiedyś mnie to przerażało, ale teraz umiem sobie radzić z takimi typkami. A Mandalę kocham między innymi za to, że nie ma takich akcji. Tu wszyscy szybko łapią reguły - tłumaczy. A reguły są takie, że zatańczyć może każdy. Nawet jak idzie mu średnio, w tłumie ściśniętym na małym parkiecie za bardzo tego nie widać. Faceci zaczynają się więc bujać się obok tancerek, a dziewczyny najpierw przyglądają się temu wszystkiemu z pewnej odległości, potem też zaczynają podrygiwać, podglądając tancerki. - W końcu przychodzą i pytają, gdzie można się tego nauczyć - mówi Ula, która jest żywą - i bardzo przekonującą - reklamą swojej pracy.

Nic dziwnego, że w Mandali często robi się za ciasno i za gorąco. Jak w czasie urodzin Masak-RAH, gdy przez klub przewinęło się kilkaset osób. - Włączamy klimatyzację! - krzyczy wtedy do mikrofonu Pablo. A tłum ściąga koszulki i kręci nimi nad głowami. Tylko w ten sposób w małym, zadymionym klubie choć przez chwilę da się oddychać. Zimą, bo latem nawet to nie pomaga. Ale spocone, odkryte ciała są tu jak najbardziej na miejscu. W końcu to kawałek Jamajki w Warszawie.

- To wszystko rodzaj teatru. Oczywiście, że jest w tym mnóstwo erotyzmu, ale to tylko konwencja. Zresztą co ja tam wiem? Zza konsolety widać niewiele - podsumowuje Pablo.


"Pull up jest jak hamowanie samochodu / tylko po to by ruszyć znów do przodu"

W czasie imprez rzeczywiście nie ma czasu przyglądać się tancerkom. Dwoi się i troi za konsoletą, puszcza kolejne tjuny (piosenki) i cały czas krzyczy do mikrofonu. - Impreza fajna, ale po co oni ciągle przerywają kawałki? - pytają często ci, którzy trafiają na Masak-RAH po raz pierwszy. Rzeczywiście, Pablo27 nie ma litości - przerywa prawie każdą piosenkę. Publiczność krzyczy wtedy "pull up!" i muzyka rusza od nowa. I tak po kilka razy.

To zwyczaj z Jamajki - tam publiczność przerywała muzykom piosenki, które najbardziej lubiła, zmuszając by grali je od nowa po kilka razy. Dziś wygląda to nieco inaczej: - Niech ktoś powie puuuuuulllllaaaaaap!" - woła do mikrofonu Pablo. Potem prezentuje krok, zapowiada kolejny kawałek i zaczyna od nowa. I znów robi "pull up!".

Muzyka, którą puszcza, to świeże przeboje jamajskich dyskotek. Na początku roku pojechał na Jamajkę, by nawiązać kontakty z muzykami i wydawcami. - Dla nich to wciąż lekki szok, że gdzieś w Polsce ktoś robi imprezy z ich muzyką. Francja, Włochy czy Hiszpania - tak, ale daleka północ? - relacjonuje swoją podróż.

Z takich wycieczek przywozi m.in. duplate'y - nagrania, w których jedni muzycy wychwalają talenty drugich. Jamajczycy robią przy tym niezły interes - za nagranie inkasują solidną kwotę. Przy czym słowa wymyślają na poczekaniu, a muzyka to zwykle jeden z popularnych riddimów (podkładów), które przerabia się w nieskończoność. Zresztą w dancehallu przerabia się wszystko. Jeśli hip-hop opiera się na podbieranych z innych utworów samplach, to dancehall jest bardziej bezczelny: bierze całe utwory i przerabia je na taneczne hity. Dancehallowym tjunem może stać się wszystko: "Jump Around" House Of Pain czy "Come As You Are" Nirvany. Kpina? Szarganie świętości? Może, ale przy okazji doskonała zabawa.

"To numer dla tych, co uciekają do miast / marząc o życiu telewizyjnych gwiazd"

Gorączka środowej nocy już dawno dotarła poza Warszawę. Niektórzy przyjeżdżają na imprezy z odległych zakątków kraju. - To była jedyna dancehallowa impreza w Polsce, więc wsiadałam w pociąg, jechałam kilka godzin, kilka godzin tańczyłam i wracałam. I było warto - wspomina początki Ula, która w końcu osiadła w stolicy. Tak samo jak Marika, Junior i Pablo.

- Od 12 lat wpadam tu na imprezy. Mam tu więcej przyjaciół, niż w Trójmieście. Nie wiem, którzy z nich są stąd, a którzy tylko tu przyjechali. W ogóle nie zwracam na to uwagi i szczerze mówiąc nie wiedziałem, że ludzie się o to kłócą. Nie mają większych problemów? - dziwi się Pablo, pytany o to, co wokół przyjezdnych warszawiaków dzieje się na internetowych forach.

- To jest rodzaj faszyzmu. Wiem, że to mocne słowo, ale jak inaczej nazwać tak ostrą niechęć związaną z miejscem urodzenia? Gdyby nie przyjezdni, to miasto nie byłoby takie żywe, takie kreatywne. Cenię i podziwiam historię Warszawy. Poznałam ją, bo czułam, że powinnam, skoro tu mieszkam. Ale tej niechęci do przyjezdnych po prostu nie pojmuję - mówi z kolei Marika.

Zaskoczony jest też Junior Stress, który pochodzi z najbardziej atakowanego Lublina: - Naprawdę, nie lubią nas najbardziej? Nigdy tego nie odczułem, choć mieszkam tu już 6 lat. Może dlatego, że nie pracuję w normalnej firmie i nikt mi nie powie, że odbieram mu pracę? - śmieje się.

Ale po chwili przyznaje, że z jego okolic do stolicy ciągną prawdziwe tłumy. - Wystarczy zobaczyć, co się dzieje w piątek po południu tam, skąd odjeżdżają busy do Lublina. Albo w pociągu do Warszawy, w niedzielę wieczorem. Jest jak w Indiach - mówi. Ale sam nie czuje się w Warszawie imigrantem. - Nigdy tak o sobie myślałem. Temu miastu brakuje imigrantów z innych części świata. Wielokulturowość dałaby stolicy kopa. Na razie ci nieliczni imigranci wolą się nie wychylać. Przychodzą do Mandali, bo tu są traktowani normalnie. Ale są w mieście kluby, gdzie puszcza się np. hip-hop, a ochrona nie wpuszcza czarnych - mówi z żalem.


"Dziś możesz zostać gwiazdą parkietu / bo nauczyłaś się z internetu"

Imprezy w Mandali to w Warszawie ewenement - mimo, że to środek tygodnia, zaczynają się przed północą i często trwają do rana. Pablo, który poza nimi ma zwyczajną pracę, przyznaje że czwartek to dla niego trudny dzień. - Jak dla każdego, kto tu bywa - wrzuca swoje trzy grosze Bartek, który jest "nadwornym" fotografem Dancehall Masak-RAH. Po każdej imprezie dodaje zdjęcia na Facebooka. Oznacza na nich klub, muzyków i tancerzy, których rozpoznaje pośród ponad 2 tysięcy "przyjaciół" Dancehall Masak-RAH.

Internet ich integruje, ale bez niego impreza pewnie w ogóle by nie powstała. - Sieć ułatwiła wymianę muzyki. Tylko dzięki niej możemy być na bieżąco z tym, co gra się na Jamajce. Bo niestety, nie da się latać tam co miesiąc po nowe płyty - mówi Pablo. Z tańcem jest podobnie: - Jak nie ćwiczę, to siedzę w sieci i szukam nowych kroków. Bez internetu w ogóle nie miałabym szansy nauczyć się dancehallu - potwierdza Ula.

- Sama właściwie nie umiem tańczyć i trochę im tego zazdroszczę - przyznaje z kolei Marika, która o imprezach w Mandali zaśpiewała na swojej najnowszej płycie. Gdy pierwszy raz zagrała "Esta Festa" w Warszawskiej Hard Rock Cafe, wśród publiczności były m.in. tancerki - Ula Afro i Ola Szlaga-Dagga. - Wtedy jeszcze za bardzo się nie znałyśmy, ale Marika nas zobaczyła i zaprosiła na scenę. A potem zaproponowała nam wspólne występy. Tego też by nie było, gdyby nie imprezy w Mandali - wspomina Ula.

- To jest w tej chwili moje miejsce. Wcześniej czułam się tak dobrze w Punkcie, podobnie było w Jadłodajni. Teraz jest Mandala - podsumowuje Marika. - I oby jak najdłużej - dodaje Pablo27.



Jak wszystko w Warszawie, tak i Dancehall Masak-RAH w Mandali dobiegła końca. Czy i gdzie powróci - na razie nie wiadomo. Tak czy owak zabawa będzie trwać dalej, a ja dziś w ramach wspomnień postanowiłem przerzucić na blogaska swój tekst, który jest jednym wielkim podziękowaniem za kilkadziesiąt fantastycznych imprez.

Oryginał ze zdjęciami Bartka Kruszewskiego można zobaczyć na tvnwarszawa.pl.
I niech ktoś powie pull up!

29 czerwca 2011

Piraci o słowiańskich wątrobach

fot. Adam PW Smith
Poprzednim razem podpalili jednego z członków zespołu, a potężny basista w niewyjaśnionych okolicznościach, za to z wielkim hukiem spadł ze sceny. Musiało się im spodobać, bo właśnie wracają do Warszawy, a do punkowej zadymy i irlandzkich brzmień dorzucają czad słowiańskich polek.

O pijanych w sztok Piratach z Vancouver przeczytałem po raz pierwszy półtora roku temu. W muzycznym portalu społecznościowym last.fm ktoś napisał do wszystkich fanów bostońskiego zespołu Dropkick Murphys, że grający podobną muzykę The Dreadnoughts na pewno im się spodobają i że właśnie jadą do Polski. Dałem się namówić i rzeczywiście nie żałuję - coś takiego na scenie nie dzieje się codziennie!
Wyglądali jak kloszardzi: zarośnięci, ubrani kompletnie od czapy i dobrze zaprawieni na długo przed koncertem. Na scenie stali się wulkanem energii, której nawet sami nie próbowali kontrolować. Zdemolowali nagłośnienie i własne instrumenty, co nie przeszkodziło im jednak grać dalej, trzymając rytm i nie zapominając tekstów. Skrzypek stojący na zestawie perkusyjnym, grający na high hat'cie swoim czołem lub wdrapujący się na kolumny? Proszę bardzo! Perkusista skaczący ze sceny razem z największym bębnem ze swojego zestawu? W cenie biletu! Na koniec mandolinista owinięty gazetami i podpalony dla zabawy. Na szczęście zgasł dość szybko, polewany przez podpalacza tanim winem, które - jestem tego pewien - jest od tamtej trasy koncertowej obowiązkowym napojem, który musi na nich czekać w garderobie.
W Kanadzie tanie wino z Polski jest prawdopodobnie trudno dostępne, nic więc dziwnego, że piraci popadli w tęsknotę. I chyba tak trzeba wytłumaczyć fakt, że na nowej płycie pod znaczący tytułem "Polka's Not Dead" co krok natknąć się można na słowiańskie akcenty. Jeśli sam tytuł nie przekonuje jeszcze każdego, to już po tytułowym utworze nie ma wątpliwości, że do irlandzkich i szantowych inspiracji Piraci dorzucili potężną garść polskiego, ukraińskiego i żydowskiego folku. Jeśli ktoś będzie się upierał, że polka nie jest tradycyjną polską melodią, to ostatecznie przekona go końcówka płyty - instrumentalny utwór o znajomo brzmiącym tytule "Za śmierć przyjaciela" czy refren "Sleep is for the Weak", który nie nadaje się do zacytowania, ale za to przynosi odpowiedź na pytanie "jak wam się podobało w Polsce?".
O ile więc fanów łączenia irlandzkich brzmień z melodyjnym, huligańskim punkrockiem namawiać już raczej na ich koncert nie trzeba, i o ile wśród miłośników szant zawsze znajdą się tacy, którzy połączenia z punkiem z definicji nie znioszą, o tyle teraz wiadomość o przybyciu Piratów trafić powinna przede wszystkim do słuchaczy zespołu Gogol Bordello - Eugene Hütz z pewnością byłby dumny z kierunku, jaki obrali na drodze swoich artystyczno-imprezowych poszukiwań.


The Dreadnoughts, Pe-El (Rzeszów), Molly Malones (Giżycko)
1 Lipca, 19:00,Klub Punkt & Radio Luxembourg, ul. Górczewska 67
Bilety:
20 zł (przedsprzedaż: klub Radio Roxy z Miasta, ul.Chmielna 9a) / 30 zł (w dniu występu)

08 maja 2011

Catch di Moment

Żadna to rekomendacja, ale takie są fakty - opublikowałem właśnie najdłuższy tekst w swojej dziennikarskiej karierze i chyba pierwszy, który z czystym sumieniem można nazwać reportażem. Aż sprawdziłem - dokładnie pół roku temu zarzuciłem temat Dorce i Pablo27, i tak zaczęła się praca nad tekstem, w którym próbowałem uchwycić to, co powoduje, że w każdą środę staram się dotrzeć do Mandali.

Ani Punkt, ani Jadłodajnia nie miały we mnie aż tak oddanego fana, choć atmosfera była podobna. Nie wiem do końca na czym polega różnica i jak to się stało, że ze stuprocentową skutecznością Junior, Pablo i Drajwa nawet takie drewno jak ja są w stanie zmusić do tańca :)

Za którymś razem przyszło mi do głowy, że takie rzeczy nie trwają w Warszawie wiecznie i trzeba to jakoś utrwalić. Mam nadzieję, że się udało. Zapraszam do lektury - Warszawska Masak-RAH muzyką dancehall'ową.

PS: Wszystkim bohaterom dziękuję za cierpliwość i poświęcony czas, a Bartkowi także za udostępnienie zdjęć, bez których cała ta historia nie dałaby się opowiedzieć. Big Up załoga!

30 marca 2011

10 smutnych piosenek plus dwie

- Podobno druga płyta to umarł w butach, podobno powabne są tylko debiuty. Ale gdyby wierzyć we wszystkie "podobno" trza by siedzieć w chacie i czekać, aż nekrolog skrobną - śpiewa na nowej płycie Pablopavo.
Uprzedza w ten sposób porównania z debiutanckim "Telehonem", odbija nie posłaną jeszcze piłkę ewentualnej krytyki i na koniec napomyka, żeby płytę kupić w sklepie, a nie ściągnąć z internetu, nie udając nawet, że chodzi o coś innego, niż to, by miał za co piwko sobie pyknąć. Wszystko w utworze, który ma ledwie półtorej minuty i właściwie nie jest piosenką.

Trudno recenzować artystę, który sam podsumował siebie w pierwszym zdaniu nowej płyty, w tak efektowny sposób. Świeżo upieczony felietonista poczytnego miesięcznika dla panów zachował się wszak profesjonalnie i zadbał o to, by recenzent też miał sobie za co pyknąć: by było z czego uszyć recenzję, do płyty dodał obszerną opowieść o tym, jak doszło do jej nagrania.

- Zaczęliśmy pracę nad tą płytą trochę przez przypadek - pisze we wkładce. Pablopavo i Ludziki dostali propozycję, by nagrać muzykę do inscenizacji "Lalki". Ta nie doszła jednak do skutku. - Zostaliśmy z tymi kawałkami, jak Himilsbach z angielskim... - wspomina.

Zaczęło się więc dorabianie tekstów do gotowej muzyki. Potem decyzja, że będzie z tego płyta i intensywna praca nad kolejnymi numerami. Efekt to trudna do zaszufladkowania, a przy tym niezwykle spójna mieszkanka. Reggae występuje w śladowych ilościach, choć za muzykę i brzmienie odpowiadają czołowi przedstawiciele tego gatunku. A jednak słychać tu czasem ciepłe tony - nie ma ich za to w ogóle w tekstach Pablopavo.

Tłem snutych przez niego historii jest zawsze Warszawa. Ale nie taka z reklam, seriali czy wiadomości. To Warszawa brudna, lepka i niezbyt bezpieczna. Chodniki spływają tu wódką, pod żebrami poczuć można lufę pistoletu, a nóż z drewnianą rączką może poderżnąć gardło tuż pod uśmiechem. Tu ku bójce zbierają się nawet emeryci. Jeśli wino w modnym klubie, to tylko dlatego, że ktoś ucieka tam od swoich problemów. To Warszawa nieudanych związków i kochanków, którzy zostają za drzwiami. Warszawa, w której nie jest romantycznie.

- Monika (narzeczona Pablopavo - red.) mówi, że wyszła ta płyta smutna, a nawet lekko "funeralna" - pisze Pablo. Cóż po tak celnym podsumowaniu może dodać recenzent? Może napisać, że wcale nie lekko - że bardzo dużo tu śmierci, dużo pogrzebów i suto zakrapianych styp. To nie jest Warszawa rozbujana radosnym reggae z płyt Vavamuffin - to smutne, pełne goryczy miasto.

Choć płyta wychodzi na wiosnę, to podejrzewam, że swoją siłę ujawni dopiero puszczona w słuchawkach późną jesienią, bardziej dopasowana do okoliczności przyrody.

Pablopavo i Ludziki - 10 piosenek
Karrot Kommando, 2011

15 listopada 2010

Thomas Pucher zaprojektuje siedzibę Sinfonia Varsovia

Jury konkursu na projekt rewitalizacji zabudowań przy Grochowskiej pod przewodnictwem Bohdana Paczowskiego ogłosiło swój werdykt. Wygrał zaskakujący projekt: dawne zabudowania SGGW skryte zostaną za potężnym murem, który będzie... unosił się nad ziemią.



Za otaczającą cały teren "elewacją" z prześwitem na wysokości parteru kryć będzie się tajemniczy "Ogród muzyki". Istniejący budynek będzie jego centralnym punktem, a nowoczesna sala koncertowa znajdzie się na tyłach, w zupełnie nowym skrzydle, ściśle związanym z potężną ścianą okalającą cały kompleks.

Wewnątrz powstanie sala koncertowa o niecodziennej konstrukcji, która ma sprawić, że każdy słuchacz "będzie w środku muzyki".




Wnętrze nie zaskakuje, choć zapowiada się spektakularnie. Mieszane uczucia budzi za to jego "opakowanie". Bardzo podoba mi się to, że świątynia muzyki ma być zamknięta w eleganckim ogrodzie, zdecydowanym gestem odciętym od zgiełku ulicy Grochowskiej. Wejście do niej będzie się wiązać z wyraźnym przekroczeniem materialnej granicy. Utworzony w ten sposób park nie będzie więc jednak tak otwarty, jak zapowiada Paczowski. To wcale nie musi być wadą, tylko czy taka ekskluzywna przestrzeń, bez transparentności i chęci do przenikania się ze światem zewnętrznym potrzebna jest właśnie na Grochowie?

Niepokoi mnie też potężny mur, który będzie w tym rejonie zupełnie nowym, bardzo mocnym akcentem. Czy nie będzie przytłaczający dla całej okolicy? Z drugiej strony nowej sali koncertowej nie dało się zmieścić na tej działce bez ingerencji na dużą skalę. Spodziewałem się jednak budynku, który będzie miał nie tylko oryginalne wnętrze, ale też wyzywającą bryłę. Dostaliśmy zaś tajemniczą strukturę sali koncertowej schowaną w potężnym, ale jednak skromnym opakowaniu.

Kto będzie chciał poznać ten budynek, będzie musiał świadomie wejść do tajemniczego ogrodu. Czy nie będzie to miejsce oderwane od społecznego kontekstu, a zarazem zbyt wsobne, by móc go zmieniać? Być może taka właśnie powinna być siedziba orkiestry - pytanie, czy taka inwestycja będzie w stanie rzeczywiście zapełnić lukę między prawo- i lewobrzeżną Warszawą? I - z drugiej strony - czy położony z dala od centrum ogród będzie swoją tajemniczością kusił dość skutecznie, by przyciągnąć tu publiczność?

Mimo wszystko koncepcja wygląda na przemyślaną i spójną. Spektakularną, ale bez przerostu formy nad treścią, a takich realizacji w Warszawie brakuje.



Wszystkie nadesłane prace można oglądać na wystawie pokonkursowej w Sinfonia Varsovia Centrum przy ul. Grochowskiej 272. Wernisaż odbędzie się we wtorek, 16 listopada o godz. 19.00, a wystawa potrwa do 19 grudnia.
4 grudnia o godz. 12.00, również w SVC, odbędzie się publiczna debata pokonkursowa.

02 listopada 2010

Vavamuffin z "krakowskim" akcentem

Wróciłem z wojaży. Amsterdam - rowery, parki, muzea, co ja będę tłumaczył. Bardzo trudno tam zatęsknić z Warszawą. Nowy teledysk Vavamuffin osładza mi nieco powrót do rzeczywistości.


Jednym prostym, modnym chwytem zrobili filmik, który robi lepsze wrażenie, niż większość efektów konkursów ogłaszanych przez miasto i jego okolice. Nie jest to teledysk wybitny, może nawet jest zbyt skromny, ale ma jakiś sens i pokazuje miasto w sposób jednoznaczny i zwracający uwagę zarazem.

A dlaczego z "krakowskim" akcentem? A bo krakusy myślą, że to o ich barbakan chodzi w tej piosence! Na warszawskim koncercie Pablopavo mówił, że grając w Krakowie pytani byli właśnie o to, skąd na płycie tamtejszy akcent. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć, więc nagrali teledysk, w którym... nie widać naszego barbakanu. Warszawiak syty i Krakus cały ;)

12 sierpnia 2010

Vavamuffin sięga do korzeni

Właściwie powinniśmy być na nich obrażeni - nie dość, że na nową płytę kazali czekać prawie trzy lata, to jeszcze jej premierę organizują poza Warszawą. Ale nie sposób się obrażać, gdy nadaje Radio Vavamuffin.

Tym bardziej, że stolicy na płycie "Mo' Better Rootz" nie zabrakło. Pełno jej nawet na okładce, ale najwięcej w "Barbakanie". Pablo, Gorg i Reggaenerator rozprawiają się w nim ze stereotypem warszawiaka. "Nosimy krawaty trzy razy do roku" - zapewniają i przekonują, że Warszawa "to nie miejsce - to stan".

"Music from a City Jungle"

Ale tytułowe korzenie, to nie tylko miasto "za Barbakanem". To przede wszystkim muzyka. Oprócz reggae, ragamuffin i dancehallu znajdziemy tu takie niespodzianki, jak całkiem ciężkie gitary, latynoskie dęciaki albo 11-minutowy "African Dancehall", który ze zwykłej piosenki płynnie przechodzi w jazzową improwizację doprawioną hip-hopem.

Tego ostatniego jest jednak mniej, niż na wcześniejszych płytach. Najwięcej w "Cel pal" z gościnnym występem Vienia z Molesty. Coraz częściej Vavamuffin zmniejsza tempo. "Yabby You" to chyba najwolniejszy utwór w dyskografii zespołu. Bardziej rozbujane są "Z samego dna" i znane już z koncertów "Daj mi to", bliskie płycie "Inadibusu". Za to w "Bez piątala" czy "Japa fizjonomia" usłyszmy echa solowej płyty Pablopavo.

Brzmień z debiutanckiego "Vabang!" najwięcej z kolei w otwierających płytę "Koronowanych głowach", inspirowanym wspólną podróżą do Afryki "Addis Fever" i znanym już z singla "Radiu Vavamuffin". Radiu, które nadaje same pozytywne wibracje - to idealna piosenka na rano, gwarantująca udany początek dnia

"Bikiniarze marzeń"

Cała płyta to mieszanka rozbujanych, letnich rytmów oraz tekstów pełnych nawiązań i aluzji, w których dowcip łączy się czasem z goryczą. A wszystko to podane z warszawskim sznytem.

Oficjalna premiera "Mo' Better Rootz" już w najbliższy piątek, w Ostródzie, na festiwalu reggae. Karrot Kommando, wydawca Vavamuffin świętować tam będzie swoje piąte urodziny - zagrają największe gwiazdy wytwórni. Oprócz Vavamuffin będą to m.in. Hornsma Coyote, Ras Luta, Junior Stress czy EastWest Rockers. Zagra też legendarny Zion Train.


Artykuł opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl

19 września 2009

Kurwy forumowiczki

- Każdy kto podniósł kradzione jest dla mnie kurwą - z wrodzoną przenikliwością i cenioną przez fanów subtelnością pisze do nich Kazik Staszewski na swoim forum. I grozi tegoż forum zamknięciem.
Poszło nawet nie o to, że nowa płyta zespołu wyciekła od wydafcy do sieci dwa tygodnie przed premierą, tylko o to, że pół forum ją czym prędzej zajumało.
Piszę o tym z sentymentu do forum Kultu i twórczości Kazika w ogóle. Po wielkiej miłości do jego muzyki i fanatycznej aktywności tamże pozostało kilka przyjaźni realizujących się w ironicznym dystansie - jeśli w ogóle w jakimś stosunku - do samego forum oraz sentyment, który nie mobilizuje mnie już wszak nawet do chodzenia na koncerty. O gorączkowym kupowaniu płyt w dniu premiery już dawno zapomniałem. Nawet nie umiem określić, po której sobie odpuściłem - poprzedni album Kultu mam, ale co tam wyszło pomiędzy, za bardzo nie pamiętam. Pamiętam, że było tak słabe, że Kazik powinien się właściwie cieszyć, że są jeszcze tacy, którym chce się jumać jego płyty z sieci.
Ale się nie cieszy. Kurwi za to na fanów i grozi. A przecież pisze bezpośrednio do tych, na których z pewnością nie straci; nawet jeśli teraz płytę ściągną, nawet jeśli jest mizerna, to ci co mieli ją zamiar kupić i tak to zrobią. Taka natura fana. Z kolei ci, którzy mieli zamiar ją zajumać z torrenta, zrobią to po prostu chwilę wcześniej. I może chwilę wcześniej napiszą w sieci, co o niej myślą, choć na forum ustalono zdaje się, że pisać będzie się po premierze. Na całej sprawie zespół i wydawca traci więc nawet nie tyle finansowo, co prestiżowo: ktoś ich zrobił w balona, stracili kontrolę nad zaplanowanym, ważnym wydarzeniem, jakim jest premiera płyty. Rozumiem wkurw, ale żeby skupiał się on na fanach, którzy tej płyty łakną tak bardzo, że nie umieją się powstrzymać? Żal, panie Staszewski.
Nie wiem, jak to dokładnie wygląda w świetle prawa, ale podejście do muzyki z sieci mam ustalone od dawna. Ściągam, słucham kilka razy i decyduję: wyrzucam do kosza albo zasuwam do sklepu. Nie trzymam na dysku empterójek, jeśli na półce nie mam egzemplarza płyty. Nieliczne wyjątki stanowią rzeczy, których na CD po prostu nie udało mi się jeszcze upolować - starocie, rzeczy nie dystrybuowane w Polsce. Na "legalizowanie" muzyki przeznaczam całkiem sporo pieniędzy i uważam, że jestem wobec artystów fair. Ale w ciemno kupuję tylko to, na czym się z pewnością nie sparzę. Twórczość Kazika się niestety już od dawna do tej kategorii nie zalicza, w czym lecące w tle "Hurra" tylko mnie utwierdza.

28 czerwca 2009

Pablopavo śni o Warszawie

Jeden z trójki liderów zespołu Vavamuffin pracuje nad solową płytą. W internecie pojawił się właśnie "Telehon" - teledysk i pierwszy singiel. Można go pobrać za darmo!



Nawijacz z warszawskiej kapeli Vavamuffin szykuje na wrzesień prawdziwą bombę - pierwszy solowy album pod tytułem "Telehon". Promujący go singiel pod tym samym tytułem zaskakuje i zapowiada niespodzianki: na nowej płycie będzie mniej reggae, a więcej elektroniki i hip-hopu. Ale najwięcej będzie Warszawy. - Będzie o Stegnach i o Warszawie Wschodniej, o centrum i Powiślu z zagłębiem klubowym. Warszawskie historie, moje i zasłyszane, to jakieś 60 procent płyty - wylicza skwapliwie Pablopavo.

O tym, że stolica pozostaje najważniejszym źródłem inspiracji Pablopavo przekonują pierwsze klatki animowanego teledysku zrealizowanego przez Łukasza Rusinka. Widać w nich panoramę z Pałacem Kultury i - nie istniejącymi już zresztą - jupiterami stadionu Legii. Zobaczymy też m.in. pykającego fajkę Franca Fiszera czy Stanisława Grzesiuka grającego na banjo. A także warszawskie osiedla i groźnych deweloperów, którzy rozbierają zabytki. A raczej nie zobaczymy. Bo teledysk i piosenka to zapis snu Pablopavo. Snu, w którym Darek Dziekanowski zrobił karierę w Realu Madryt, a urzędnicy nie biorą łapówek za zgodę na rozbieranie zabytków.

- W takim mieście jak Warszawa za niszczenie zabytków powinna być kara więzienia, a nie grzywny, która nie dorównuje cenie zegarka na ręku ukaranego - tłumaczy w rozmowie z portalem tvnwarszawa.pl Pablopavo. Jak sam mówi, czuje się obywatelem miasta i tak też rozumie swoją nową piosenkę - sen złożony z marzeń o fajniejszej Warszawie. Na szczęście, pozytywne wibracje zdarzają się nie tylko w snach. - W moim i w młodszym pokoleniu widać jakąś świadomość, że to miasto jest nasze, że nie musimy się zgadzać na to, co nam z góry tu narzucą za parę złotych. Fajnie, że często są to ludzie przyjezdni, którzy pokochali gród syreni i chcą coś dla niego zrobić - mówi Pablopavo.

Fani Vavamuffin mogą być zaskoczeni brzmieniem - na "Telehonie" nie usłyszą bowiem zbyt dużo reggae. - Uznałem, że w solowym projekcie nie ma sensu powtarzać tego, co gram z chłopakami w zespole - tłumaczy Pablo. Na płycie usłyszymy więcej hip-hopu, brzmień akustycznych, dubu i dużo, dużo eksperymentów. - Sam nie umiem jednoznacznie zakwalifikować tej muzyki. Na pewno będzie warszawska i to warszawskiej historie będą jej spoiwem.

Płyta ukaże się na początku września nakładem Karrot Kommando. Znajdzie się na niej 17 utworów. Razem z Pablopavo wystąpią Sir Michu, Daddy Kazan Raffi, Radek Polakowski, Kuba Earl Jacob, Jahcob Junior, djZero, Emiliano Jones i Bart Fader.


Singiel "Telehon" można pobrać ze strony Karrot Kommando, po wcześniejszej rejestracji.
Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl
.

03 kwietnia 2009

Miasta wdzięk to miasta dźwięk

Nie mam ostatnio najlepszego humoru i prawdę mówiąc byłem niemal pewien, że ta płyta przegra z nastrojem. A jednak siła reggae jest potężna - debiut legendy, Juniora Stressa "urywa dupę", jak to z wrodzoną subtelnością i niezwykłą trafnością ocenił mój brat ;)

Kim dla sceny reggae jest Junior Stress najlepiej tłumaczy ostatni kawałek na "L.S.M." - w "Sound System" gościnnie udziela się "kilkunastu ze stu", śmietanka polskiej scen reggae, dancehall i ragamuffin. Nie byłoby ich tu, gdyby wcześniej Junior Stress nie wystąpił na kilkunastu czy może nawet kilkudziesięciu albumach ze swoimi featuringami. Ale nie byłoby ich też, gdyby nie wszechobecna w jego muzyce pozytywna wibracja, szacunek i miłość, którą w rzeczonym kawałku ilustrują wersy, w których przedstawia swoich gości. "Mistrz Pablopavo" i "Mariola, Królowa dancehalla" musieli być wzruszeni.

A jednak debiutancka płyta wszechobecnego Juniora Stressa "wciąż była nienagrana". Właśnie doczekała się premiery - w idealnym momencie, po długiej, nędznej zimie pojawia się na rynku płyta tak gorąca, że można odnieść wrażenie, że to dzięki niej w Polsce skoczyła temperatura. Nie jest całkiem równa, niektóre - szczególnie wolne kawałki - nie mają tej energii, ale gdy Junior rozpędza swoje rymy w takich kawałkach, jak "Miasta wdzięk", to nie ma zmiłuj.

Zawiodą się pewnie ci, którzy Juniora kojarzą jako muzyka politycznie zaangażowanego, natrząsającego się z braci Kaczyńskich. Polityki na płycie prawie nie ma. Po IV RP został tylko znany już wcześniej z epki dodanej do Free Colours kawałek "Nie po to by łapać słońce". Ale ci, którym podchodził na pewno nie będą zawiedzeni płytą.

Junior Stress - L.S.M.
Karrot, 2009

22 lutego 2009

Soundtrack

Ścieżkę dźwiękową do spacerów i podróży berlińską komunikacją zapewnił zespół Bonaparte. Tu w kawałku dobrze oddającym mój stan po tych kilku dniach.


Za dobór muzyki i odkrywanie urokliwych zakątków DDR i kawałek podłogi dziękuję serdecznie 3M, linkując przy tym do notki, której u siebie nie zamieszczę, bo moje fotki z fockin' Bruges się nie udały. Za spotkanie i - bądź co bądź - znakomity pretekst do tego wypadu dziękuję z kolei KM.

Operacja miasto.maßa.maszyna zakończona ;)

30 listopada 2008

Born in da PRL



Gdy w grudniowy poranek telewizja nie pokazała Teleranka, dobiegałem dwóch lat. Trudno, żebym to pamiętał. Ale też jestem born in da PRL, zbierałem puszki, u Dziadków na taki magnetofon i takie kasety nagrywałem nawet jakąś muzykę, której pewnie dziś nie dałoby się z nich odsłuchać (pewnie gdzieś leżą, w jakimś pudle) nie dziwne więc, że i do mnie ten kawałek trafił. Bez polityki, bez wybielania czegokolwiek. Sama nostalgia. Jak u autorów.

27 listopada 2008

Internet nie zwalnia, ja trochę tak

Pisałem kilka dni temu o tym, że muszę trochę ograniczyć sieciową aktywność. Robiłem to m.in. po to, żeby zrobić miejsce na last.fm. A dwudniowe zwolnienie pozwoliło mi to miejsce wykorzystać.

Pierwsze kroki były trudne. Od czasu, gdy pojawiły się serwisy tego typu (ja np. kilka lat temu testowałem Pandorę) cała idea obrosła wieloma nowymi rozwiązaniami. Musiałem zasięgnąć języka na blipie i wśród znajomych. Efekty są zadowalające. Strasznego smaku narobiła mi myśl o synchronizacji statystyk z przenośnym odtwarzaczem, ale ta radość będzie musiała jeszcze zaczekać. Szkoda o tyle, że muzyki słucham głównie w drodze i bez tego cała statystyka jest trochę niereprezentatywna. No ale nie tylko o to w tym wszystkim chodzi - mi zależy przede wszystkim na wyszukaniu nowych wykonawców. Tak czy owak po prawej stronie można obserwować moje poczynania.

Natomiast ogarnięcie tego, do czego służy ściągnięty ze strony soft i jak się ma to, czego słucham z dysku do tego, co się pokazuje w moim profilu - to zajęło mi dłuższą chwilę. W pierwszej czułem się zagubiony. Podobnie, jak cały czas czuję się na fejsbuku, który jest dla mnie potokiem nieuporządkowanych komunikatów oraz zestawem dziwnych aplikacji, do których co i raz ktoś mnie zaprasza. Umiem odczytać tam wiadomości, które do mnie trafiają, ale pomimo przyjaznego, oszczędnego dizajnu całość mnie raczej zniechęca. Nie ogarniam.

Co z kolei uświadomiło mi, że cała ta internetowo-webdwazerowa rzeczywistość zmienia się cholernie szybko. Pierwszy raz poczułem, że za nią nie nadążam. Nie to, żebym z tego powodu cierpiał - i tak muszę się ograniczyć. Ale to uczucie jest niepokojące. I mocno kojarzy mi się z toczącą się właśnie na łamach Gazety Wyborczej debatą o starości. Poczułem się trochę jak pan Mirek ;)

26 listopada 2008

Niewinni Czarodzieje

Po tegorocznym festiwalu "Niewinni Czarodzieje" dawno już pozamiatane. Zostało fajne wspomnienie, które właśnie objawiło się na u2b. Panie i Panowie, Mitch & Mitch w niepowtarzalnym secie - a raczej w jego skromnym fragmencie:


Wieńczący festiwal dancing zorganizowany w dożywającym swych dni kinie Iluzjon był naprawdę niezwykły. Zespół wspiął się na wyżyny, zagrał muzykę żywcem wyjętą sprzed kilkudziesięciu lat, a kolorowe skarpetki, koszule z obszernymi kołnierzami, koki na głowach pan oraz wódka i śledzik dopełniły uroku. Najbardziej niezwykłe wrażenie robił jednak parkiet podrygujący w niedzisiejszym rytmie, ludzie ruszający się w sposób nie mający nic wspólnego z zabawą we współczesnych klubach. Wrażenie było niezwykłe, magiczne, podróż w czasie okazała się możliwa. Wspaniała zabawa.

10 listopada 2008

Didełoklipy

Tak, jak nie chcę, by blog stał się miejsce przedrukowywania komunikatów prasowych, tak i didełoklipów staram się nie wklejać hurtem. Ale pojawiły się dwa, o podobnym charakterze, które chcę odnotować.

Pierwszy to Molesta - Inspiracje. Przyznaję, nigdy nie byłem fanem chłopaków, nawet w czasach, gdy polskim hip-hopem jarałem się jak pedofil w Smyku. Ale kawałek do mnie trafił - ma fajną wibrację i uderza we właściwe struny. I to nawet nie chodzi o rozpoznawanie sampli czy nawiązań, tylko o ten rodzaj spojrzenia na muzykę w perspektywie własnej biografii, który zawsze był mi bliski i zawierał się znakomicie w reklamowym haśle któregoś producenta elektroniki - "Soundtrack to your life". No i "hip-hopowe akcje, co chcesz o nich wiedzieć? / Trzeba być tam, robić to, żeby wiedzieć" - aż mi się gęba uśmiechnęła na wspomnienie tych pierwszych kawałków z 'B.E.A.T. Records". Dziś żałuję, że wtedy pożałowałem na CD, a kasety nie mam gdzie odtworzyć.

Zatem Molesta i goście:



Drugi trybut pomyślany na podobnej zasadzie trafia do mnie o tyle, o ile sam byłem i wciąż jestem fanem T.Love. Może mniej tego nowszego, bardziej tego starszego, ale któregoś dnia ze zdziwieniem odkryłem, że na półce mam niemal pełną dyskografię. Ten nowy kawałek to takie typowe muńkowe śpiewanie, wchodzi mi bardziej od kilku ostatnich singli T.Love, które czasem przekraczały granice obciachu. A samym klipie najbardziej rozbawiło mnie to, że wszystkich tych znanych gości trzeba było podpisać. Pewnie po to, żeby ta młodzież, o której Muniek mówi z sympatią, miała szansę złapać who is who ;)



A w temacie tego, co się nie mieści na bloga - poeksperymentuję z zupką - od dziś różne pierdoły będą trafiać do zupy (o czym informuje stosowna ikonka pod wklejką blipa).

11 września 2008

Ministerstwo dziwnych kroków

Późno, więc krótko na koniec dnia. Spotkałem się dziś z kilkoma osobami, którym zależy na tym, by zbliżający się wielkimi krokami Rok Chopinowski - 2010; nie pytajcie, co do tej pory zrobiły oficjalne gremia - nie zakończył się blamażem Warszawy.

W miłym wnętrzu pewnej żoliborskiej, generalskiej willi przypadła mi w udziale rola defetysty; z żalem tłumaczyłem, że w ramach warszawskiego ratusza w półtora roku zorganizować obchody na skalę oczekiwań i wizji uczestników spotkania jest rzeczą fizycznie niemożliwą. Myślałem, że w tej działce nikt mnie nie przelicytuje, ale to co usłyszałem na temat Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina (mam nadzieję, że nie mylę różnych instytucji) przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

Okazuje się bowiem, że mamy w Polsce państwową instytucję, utrzymywaną z podatków, której celem jest pilnowanie, czy muzyka Chopina jest poprawnie wykonywana, interpretowana zgodnie z kanonem i przy okazji, czy nie szarga się jego nazwiska (przy czym do kategorii szargania zaliczono tam pomysł wyprodukowania breloczków "w kształcie kompozytora" grających jego muzykę, a pomysł wypuszczenia markowych czekoladek z jego nazwiskiem po latach dywagacji utknął tam ponoć na amen).

Bazuję na opiniach, których nie weryfikowałem, więc pewności mieć nie mogę, argumentów drugiej strony nie znam, ale to co usłyszałem od znanych mi osób, którym wierzę - było porażające. Oczywiście w swoim statucie (instytut ma też własną ustawę, radę i kapitułę ochrony wizerunku, a co, nie stać nas?) instytucja ma zapisane także inne cele, ale ponoć w praktyce jej rola sprowadza się do pilnowania, by nikt nie grał mistrza inaczej, niż ustawa - niemal dosłownie - przewiduje.

Im dłużej o tym myślałem, tym mniej w to wierzyłem. Zakładam, że sama instytucja jest jednak potrzebna i że gdzieś tam pomiędzy niechęcią moich kolegów przemyca pewnie jakieś ważne, potrzebne działania. Jestem tego wręcz pewien. Ale samo to, że ktoś może powołać publiczną instytucję, która ma pilnować sposobu grania czyjejś muzyki - to jest dla mnie niepojęte.

Jeśli się mylę, jeden czytelnik na pewno zaraz nam to w komentarzach wyłoży. Albo przeciwnie - ubarwi to jakimś konkretami. Liczę na niego, a on na pewno wie, że to jego mam na myśli.

Okazuje się jednak, że może być nawet lepiej - bez żadnej ustawy, bez jakichkolwiek wytycznych własną komisję do weryfikacji artystów (sic!) powołać chcą władze warszawskiego Śródmieścia. Zajęciem nowej grupy urzędników będzie ocenianie, który artysta zasługuje na to, by występować przy wyremontowanym - i, w domyśle, zasługującym na porządnych artystów, a nie na jakieś rzępolenie - Krakowskim Przedmieściu (sic po dwakroć!).

Jeśli więc uczestnicy spotkania liczyli, że przesadzam i w warszawskim ratuszu ktoś podchwyci ich entuzjazm i energię, to teraz już wiedzą.

Duch Monty Pythona emanuje z Pcimia na cały kraj.

22 lutego 2008

Lao Che z Biblią w tle

Trzy lata trzeba było czekać na kolejny krążek płockiej kapeli Lao Che. Sukces „Powstania Warszawskiego” wysoko ustawił poprzeczkę oczekiwań, a zespół pracował z pełną tego faktu świadomością. Sprostał im na swój radykalny sposób.

Po nagraniu płyty, która od razu przeszła do historii można zrobić dwie rzeczy – zakończyć karierę lub dalej grać swoje. Tylko co to znaczy w przypadku zespołu, który garściami czerpie z literatury, historii i w oryginalny sposób przetwarza dowolne gatunki muzyczne? „Gospel” daje bezkompromisową odpowiedź i zaskakuje już na etapie okładki. Zamiast mrocznej estetyki „Guseł” i wydawnictw związanych z „Powstaniem Warszawskim” dostajemy jasne, kremowe opakowanie z napisami z kolorowej posypki do słodkich deserów. Do tego tytułu utworów wypisane literami przypominającymi logo Google i wizerunek ryby, symbol chrześcijaństwa na płycie zespołu, którego pierwszą płytę zaszufladkowano jako rock pogański.

Lao Che musiało zdecydować: płyta z piosenkami czy kolejny koncept-album? A jeśli spójna całość, to jaki motyw przewodni? Do jakiej tradycji lub epoki się odwołać? Co może dorównać nośnością opowieści o walczącej Warszawie? Odpowiedź jest radykalna i brawurowa: Pismo Święte. „Gospel” jest przesiąknięte biblijnymi odwołaniami i chrześcijańską symboliką: „Drogi Panie”, „Bóg zapłać”, „Zbawiciel Diesel”, Hydropiekłowstąpienie”, „Paciorek” – tytuły nie wymagają interpretacji. A więc Rock chrześcijański? Wręcz przeciwnie – Lao Che nie odcina się od swoich korzeni. Narrator tej opowieści nie ma w sobie wiele pokory i na pewno nie klęka przez Bogiem. Bez przerwy kłóci się z Nim, wręczy pyskuje i wykrzykuje swoje żale w pijackim widzie. Bywa w tym przekonujący, straszny, ale bywa też groteskowy.

Te dialogi pędzą w rytmie szalonej, skocznej, niemal cyrkowej muzyki. Pełno w niej zapożyczeń czytelnych dla publiczności osłuchanej z rockiem i punkiem. Trafimy bluesa, reggae i ska, a nawet muzykę latynoską, ale wszystko to wzięte w cudzysłów i poddane obróbce nadającej charakterystycznego klimatu, bez popadania w tani pastisz czy kicz. Sporo tu ostrych przełamań tempa, zwrotów akcji i wahań nastrojów – tego, co znamy z „Powstania Warszawskiego”. Podobnie jak zadziorność i power, który nie jest wynikiem prostej sumy zebranych do kupy elementów; jest niespotykaną dziś w muzyce wartością dodaną, przemyconą między taktami i wierszami.

Całość robi wrażenie, którego skali nie chcę mierzyć „Powstaniem Warszawskim”, bo z porównania z taką płytą mało kto może wyjść obroną ręką. Zespół Lao Che zmierzył się oczekiwaniami z ironią i dystansem, zachował własny styl, a przy okazji nagrał świetną rockową płytę z dobrym pomysłem i mocnymi tekstami.

Lao Che - Gospel
Antena Krzyku, 2008
www.laoche.art.pl
Audio i kopia okładki z merlin.pl


recenzja ze zmienionym tytułem ukazała się na www.dziennik.pl,
oraz w skróconej wersji, w"Dzienniku" 25.02.2008

11 grudnia 2007

Włatcy móch rzondzom

Zgodnie z zapowiedzią filmik z Grzegorzem Schetyną w roli głównej stał się pretekstem do napisania z dawna planowanej notki o naszym redakcyjnym odkryciu - zajebiaszczej kreskówce "Włatcy móch".

Punktem wyjścia niech zaś będzie komentarz, który się pod filmikiem pojawił - że co? Że słaba podróbka "South Parku"? To dowodzi braku zrozumienia ;) A poważnie - skojarzenia ze "South Parkiem" są tyleż nieuniknione, co mylące. Ale po kolei.

Bohaterami "Włatców móch" są czterej uczniowie typowej polskiej podstawówki: Konieczko (naukowiec), Maślana (nadziany), Anusiak (burak) i Czesio (zombie). To właśnie Czesio (na zdjęciu) odezwał się swoim charakterystycznym głosem do Schetyny. Treścią filmu są zaś typowe uczniowskie przygody, w których udział biorą przede wszystkim Pani Frau i Higienistka oraz rodzice i inni - poza Czesiem - mieszkańcy cmentarza; Marcel (były już niestety mąż Higienistki) i Pułkownik (odpowiedzialny za wątki patriotyczne). I oczywiście występujący gościnnie the one and only, Miś Przekliniak!

Punkt wyjścia jest więc w istocie podobny do "South Parku", koncepcja plastyczna jest do pewnego stopnia porównywalna, choć bez wątpienia zarówno technicznie jak i wizualnie oryginalna (a jej przaśność jest absolutnie zamierzona). Zupełnie oryginalne są natomiast bogate lokalne konteksty, parodie polskich realiów i stopień odniesień do aktualnych wydarzeń (daleko mniejszy). Inne jest też poczucie humoru - choć równie ostre i nie stroniące od wulgaryzmów, bliższe jest jednak makabrycznym wątkom Monty Pythona, niż obscenie SP (choć oczywiście i tu fekalnych dowcipów nie brakuje). Tak czy inaczej mieszanka jest piorunująca, dowcipy ostre, a teksty na stałe wchodzą do języka.

Nie wiem, czy określenie "polski South Park" przylgnęło do serialu z intencji twórców, czy też powtórzone kilkukrotnie przez dziennikarzy zaszufladkowało ich dzieło. Tak czy inaczej odbyło się to ze szkodą dla samej kreskówki. W takich porównaniach "podróbka" zawsze stoi na przegranej pozycji - fani będą bronić świętości pierwowzoru, a ci którzy go nie lubią ze zrozumiałych względów ominą też kopię. Tak i jak początkowo bardzo ostrożnie zareagowałem na wieść o tym serialu i dopiero niedawno odkryłem jego urok. Nie wiem ile w tym zasługi zbiorowej głupawki, którą potrafimy wkręcić sobie w biurze (na wypadek, gdyby czytali mnie przełożeni - oglądamy serial w czasie przerw obiadowych, nie w czasie pracy, oczywiście) - może po prostu trzeba to zacząć oglądać z kimś, by się wczuć. Ale warto, bo zabawa jest przednia. Kilka osób już przekonałem, wkrótce jak sądzę dołączy do nas pan Schetyna, który na pewno niejedną płytę DVD z "Włatcami" już dostał, a to przecież dopiero początek sezonu świątecznego.

Tym, którzy chcą się przekonać lub dać "Włatcą móch" drugą szansę polecam kilka naprawdę doskonałych odcinków: Pranie Mózgów, Wykopki, Ekskumancja i Gigant. Nie wiem czy jest to zgodne z intencją twórców, ale całość dostępna jest na YouTube; konsekwentnie uploaduje niejaki JozekPalka. Pierwsze 24 odcinki, po 6 na płycie, są już do kupienia w całkiem przyjaznych cenach.

17 października 2007

Oj, nieładnie...

W dość przypadkowy, przyznaję, sposób odkryłem właśnie, że nowe logo internetowego wydania "Rzeczpospolitej" nie jest szczególnie oryginalnym pomysłem.

Nowe logo rp.pl wygląda tak:

a oto logo projektu npr.org (internetowej rozgłośni radiowej):


Przypadek? Ekhm... Oj, nieładnie, nieładnie. Szkoda, bo prawdę mówiąc nowa wersja serwisu Rzeczpospolitej zasługuje na pochwałę. Po wstępnym lifting sprzed kilku miesięcy było o nie trudniej - teraz jest naprawdę dobrze.

Nawiasem mówiąc to już druga taka sytuacja w ostatnim czasie. Wcześniej o podrobienie logo oskarżył gazetę.pl (a konkretnie serwis alert24.pl) serwis Indymedia. Oceńcie sami:



A na zauważyłem to oglądając "najgorszy wywiad świata". Jest tak nudny, że logo w tle przykuło całą moją uwagę ;) Istotnie - koszmar. Szczególnie dla radiowca. W gazecie nie takie rzeczy można uratować ;)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.