Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kącik geeka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kącik geeka. Pokaż wszystkie posty

01 sierpnia 2011

Zagadki Los Angeles

Notka trochę od czapy. Ot, żeby sobie gdzieś zapisać własne spostrzeżenie. Jakiś czas temu kolega podesłał mi link do ciekawego filmu dokumentalnego o tym, jak to w USA z tramwajami było. Sama historia jest bardzo interesująca i pokazuje dość dobrze, do czego może prowadzić pochopna prywatyzacja miejskiego majątku, więc w kontekście decyzji dotyczących SPEC-u warto go sobie obejrzeć. Zachęcam:


Moją uwagę przykuło jednak coś innego. W 18 minucie jest ujęcie kręcone z tramwaju, który wyjeżdża z tunelu:


Dlaczego przykuło? Bo kilka dni wcześniej "jechałem" tym tunelem. "Jechałem" w grze LA Noire, której akcja dzieje się w LA, w latach 40 (i która zasługuje na osobną notkę, tak swoją drogą). Zobaczyłem z trasy, odkryłem, że się da i tym sposobem wirtualnie zwiedziłem pierwszą linię podziemnego tramwaju w LA: tunel Belmont łączący to miejsce z Hill Street.

W grze to miejsce wygląda tak:


A tak z kolei wygląda wjazd do tunelu z pobliskiej estakady, widocznej zresztą na obu wcześniejszych przeźroczach:


Ot, ciekawostka, pokazująca dobrze, jak wiernie jest w tej grze odwzorowane miasto. Nawet układ rozjazdów się zgadza.

Na tym jednak nie koniec. Oglądam ja sobie mianowicie odcinek "Archiwum X" (w ramach starań o achievement za obejrzenie całości serialu) i co widzę?



To samo miejsce! Tu akurat udaje cmentarz w Oakland. Zapragnąłem niezwłocznie dowiedzieć się, jak to miejsce wygląda dziś. Z pomocą Google Maps okazało się to dość proste:


Nie ma torów, nie ma cmentarza - jest osiedle. Belmont Station Apartments, konkretnie. Ale jak się dobrze przyjrzeć, to między dwoma zespołami budynków, w dolnej części zdjęcia widać stojący ukośnie, szary budynek. A po bliższej analizie, na prawo od niego da się także namierzyć wjazd do tunelu, który dziś wygląda tak:


Google Maps odesłało do zdjęć, dzięki czemu dowiedziałem się, że wjazd do Belmont Tunnel nazywa się Toluca Yard. A z tego klipu, którego nie da się wstawić do notki, dowiedziałem się m.in, że "Archiwum X" to nie jedyny film, w którym zagrało. Bywał tak także Tim Roth. W filmie jest też mnóstwo zdjęć z całej blisko stuletniej historii tego miejsca. I wynika z niego, że pomysł zabudowania tego terenu spotkał się z protestem - ludzie chcieli zachować historyczny, pierwszy tunel metra i urządzić w tym miejscu park. Nie udało się. Mimo wszystko, gdybym kiedyś był w LA, na pewno tam zajrzę.

Na tym kończymy dzisiejszą wirtualną wycieczkę po Los Angeles :)

26 kwietnia 2011

Red Dead Redemption - gra na smutno

Recenzowanie gry rok po premierze to raczej sztuka dla sztuki - w tym biznesie wszystko toczy się błyskawicznie i "Red Dead Redemption" to już dawno przebrzmiała historia. Tak, jak jej bohater.


"Red Dead Redemption" to sandbox - otwarty świat, pełna swoboda poruszana się i mnóstwo okazji do wchodzenia w interakcje z zapełniającym go postaciami. Raz są to sytuacje pchające do przodu fabułę, raz poboczne opowieści, a czasem zwykłe pożeracze czasu, jak gra w kości czy pokera do białego rana.

Do tej samej kategorii należy "Assassin's Creed" czy "Grand Theft Auto", tak jak "RDR" wyprodukowane przez Rockstar. O ile jednak mało kto marzył w dzieciństwie o byciu brutalnym gangsterem w Nowym Jorku czy asasynem w Rzymie epoki Borgiów, o tyle mniejszą lub większą fascynację Dzikim Zachodem przechodził prawie każdy chłopak. "Red Dead Redemption" daje jedyną w swoim rodzaju szansę, by raz jeszcze ożywić te marzenia.

John Marston to rewolwerowiec z raczej mroczną przeszłością, który chciałby wreszcie zawiesić rewolwer na kołku i osiąść na ranczu z żoną oraz synem. Ale przeszłość go dogania - raz jeszcze musi sięgnąć po broń i ścigać swoich dawnych kamratów. Wspólnie z nim podróżować będziemy przez prerię, meksykańskie pustkowie, zaśnieżone góry, mniejsze i większe rancza oraz miasteczka. Zobaczymy wszystko, co składa się na popkulturowe wyobrażenie o Dzikim Zachodzie, z zapierającymi dech w piersiach widokami wschodów i zachodów słońca na czele. Weźmiemy udział w przygodach - kalkach ze spaghetti-westernów i książek Karola Maya. Będziemy jeździć konno, dyliżansem i pociągiem, ale też jednym z pierwszych samochodów. Bo akcja tego westernu toczy się dość późno - na początku XX wieku.

I w tym tkwi największy smak. To już nie jest świat, gdzie warunki dyktuje ten, kto strzela szybciej. Ktoś buduje samolot, ktoś otwiera kino, ktoś rozpętuje rewolucję, a gazety piszą o wydarzeniach z drugiego końca świata. Marston coraz mniej do tego wszystkiego pasuje, a na swojej drodze spotyka głównie innych nie pasujących, którym świat ucieka. Częściej są to postaci z "Truposza" niż "Siedmiu wspaniałych", ale bohater jest skazany na ich pomoc i towarzystwo. Gra jest przez to cały czas podszyta nieokreślonym niepokojem.

Schyłkowy nastrój potęguje genialna muzyka (tak, jak cała gra, garściami czerpiąca z filmowej klasyki westernu), która zmienia się razem z miejscem, porą dnia, pogodą i tempem akcji. Inna jest, gdy w palącym słońcu jedziemy przez pustkowia Meksyku, inna gdy polujemy na niedźwiedzia w górach na dalekiej północy. Za każdym razem tak celnie dobrana, że przyjemność sprawia samo podróżowanie po gigantycznej mapie i obserwowanie zmieniającego się świata. Klimat budują też drobne elementy samego gameplay'u, jak deszcz padający "na twarz" czy bardziej złożone, jak choćby to, że bizon jest zwierzęciem, które można wybić do ostatniej sztuki... To już zupełnie nowy środek wyrazu, bardzo sugestywny, szczególnie że autorzy gier dodają za to jeszcze ukryty achievement, co potęguje poczucie winy.

Marstonowi uda się w końcu wrócić do rodziny, ale w powietrzu cały czas wisieć będzie nieszczęście. Ta historia nie kończy się happyendem. "Red Dead Redemption" przełamuje tym samym fabularne ograniczenie, które było udziałem scenarzystów gier i stereotyp gry jako zupełnie banalnej rozrywki, w której forma nie ma większego znaczenia. Tutaj forma jest w dodatku bardzo uniwersalna, a sama gra oparta o tak prosty mechanizm, że nawet ktoś, kto gra mało lub wcale, nie będzie miał problemu, by się wciągnąć.

Nie wiem, czy to początek nowego zjawiska, czy pojedynczy strzał z biodra, ale tak gorzka fabuła w grze komputerowej była nowym, fascynującym przeżyciem, a John Marston zajął w mojej pamięci miejsce gdzieś między Old Shatterhandem, Wyattem Earpem a Johnem Waynem.

03 marca 2011

18 grudnia 2010

Wersja mobile

Zaglądacie tu czasem ze swoich komórek? Jeśli tak, to teraz powinno być łatwiej i ładniej - Blogger uruchomił właśnie komórkową wersję blogów.

Z przeglądarki telefonicznej powinno Was przekierować na nią automatycznie. Można ją oczywiście zobaczyć i na zwykłym komputerze, ale nie wygląda to tak zgrabnie, jak na obrazku.

Dla tych, którzy też chcieliby coś takiego odpalić na swoim blogu - instrukcja.

Podejrzeć swojego bloga można z kolei dodając do jego adresu parametr /?m=1.

10 listopada 2010

Mikroreaktywacja

Po dłuższej przerwie postanowiłem reaktywować swojego blipa i ożywić martwe konto na twitterze. O ile na Facebooku wrzucam co popadnie, o tyle na mikroblogach zamierzam się trzymać tematów warszawskich i tych związanych z architekturą. Pospinałem to tak, że twitter automatycznie wysyła wszystko na blipa, a blip na Facebooka - każdemu wedle potrzeb :)

Jak się rozkręcę, to zrobię fanpage na FB.

27 września 2010

Warszawa w budowie na Twoim ajfonie

Dla warszawskich geeków - pozycja obowiązkowa!

Jeśli macie ajfona i interesujecie się festiwalem "Warszawa w budowie", to Muzeum Sztuki Nowoczesnej ma dla Was niespodziankę - aplikację z dostępem do aktualności, programu i festiwalowego bloga. Można ją znaleźć na przykład tu, można też w telefonie, wpisując do wyszukiwarki hasło "muzeum" lub "warszawa". Niestety, nie ma w niej kalendarium wydarzeń, ale tak czy owak bardzo fajna inicjatywa (której kibicowałem od samego początku).

05 sierpnia 2009

Mikrobloging AD 1944

Kostek ma 21 lat. Sosna - 19. On jest żołnierzem "Zośki", ona łączniczką. Jest 5 sierpnia, ona zaginęła na Woli, ktoś widział ją w tłumie pędzonych przez Niemców cywili. On dostał dziś Thompsona ze zrzutów. Wiem o tym, bo oboje mają profile na Facebooku.


Z pozoru prosty, wręcz banalny pomysł, a jakże sugestywny. Gdy gdzieś między statusami przyjaciół, newsami z tvnwarszawa.pl, rysunkami Raczkowskiego, wynikami kłizu "którym rycerzem jedi jesteś?", prezentami z gry "Mafia Wars" i informacjami, w co koledzy grali ostatnio na xboxie pojawia się nagle status z przeszłości, cały ten strumień zbiorowej świadomości bliższych lub dalszych znajomych zmienia zupełnie swój charakter. Staje się tłem dla losów Kostka i Sosny. Na chwilę. Jak Warszawa 1 sierpnia na moment staje się tłem dla duchów przeszłości, które ten jeden dzień w roku robią "dniem otwartym". Mówią. Trzeba tylko chcieć słuchać.

17 czerwca 2009

Call of Duty czyli rehabilitacja na ostro

Po zdjęciu gipsu zaliczyłem mocny powrót do wirtualnej rzeczywistości - na dobry początek rekonwalescencji zakończyłem tryb solo "COD: WaW" i mogę wreszcie z czystym sumieniem dokończyć recenzję tej i - przede wszystkim - poprzedniej części*.

Serii właściwie nie trzeba przedstawiać - nie pomylę się pewnie, gdy napiszę, że "Call of Duty" to najbardziej znana i najpopularniejsza strzelanka w realiach II Wojny Światowej. Nowa - piąta, nie licząc dodatków i pobocznych wersji - część to zresztą powrót do klasyki - poprzednią przeniesiono bowiem we współczesne realia.

I trzeba przyznać, że "Modern Warfare" to strzał w dziesiątkę. Wiele osób czyniło duży zarzut z liniowego, ściśle oskryptowanego scenariusza, który nie pozwalał graczowi wyjść poza schemat. Ja odbieram to jako element konwencji - a w jej ramach scenarzyści COD4 stworzyli grę niezwykle sugestywną. Nie licząc kilku misji pobocznych, w tym tej w Czarnobylu, która stała się znakiem firmowym całej gry, wcielamy się na zmianę w dwie postacie - brytyjskiego komandosa operującego na Kaukazie i amerykańskiego marines na Bliskim Wschodzie. Tu trwa nielegalny handel bronią masowego rażenia - tam zaczyna się wojna. Tam wybucha ładunek nuklearny - tu trzeba powstrzymać rakiety lecące już w kierunku USA.

Nie brzmi to może zbyt oryginalnie, ale jest znakomicie zrealizowane - oprawa gry to animacje na satelitarnych zdjęciach pokazujące lokacje bohaterów, ubarwiona elektroniczno-komputerowym dizajnem. Bardzo klimatyczna. Do tego muzyka wprowadzająca w nastrój danej misji w sposób tyleż banalny, co niezwykle skuteczny. Pomiędzy misjami animacje pogłębiające wrażenie, że ogląda się film oparty na przemyślanym scenariuszu. Całość jest krótka (mam na myśli tryb single player), ale nieprawdopodobnie intensywna, szybka, dynamiczna, pełna zwrotów akcji. Niespodzianek, nie brak w niej też żartów i mrugania okiem do gracza, który ma wrażenie uczestnictwa w prawdziwej akcji lub co najmniej grania w doskonałym filmie sensacyjnym. Dawno nie grałem w tak sugestywną grę*.

Tak, jak zawsze byłem raczej fanem strzelanek w realiach II Wojny, tak COD4 przekonało mnie do klimatu współczesnego pola bitwy. Przeszedłem ją trzy i pół raza, z czego półtora wespół z kolegą. I tu liniowość ujawnia swoją zaletę - gdy jeden gra, drugi ma czas zrobić drinki, a kątem oka ogląda świetny sensacyjny film z doskonałą akcją non-stop.

Z początkiem roku na rynek trafiła nowa część. I znów scenariusz składa się z kolejnych checkpointów, a towarzysze broni jak kołki czekają, aż graczowi uda się przekroczyć kolejną linię i dopiero ruszają do przodu. Nic nie da zasadzenie się na dobrej pozycji do osłony ataku, jeśli scenariusz akurat tego nie przewiduje - liniowość do bólu.

W COD4 to nie przeszkadzało, bo rekompensowane było tempem akcji i różnorodnością misji. Tu jest gorzej, bo i wybór broni znacznie mniejszy, i ich działanie nie tak spektakularne, a scenarzystów krępowała wierność realiom - w efekcie gra jest mniej dynamiczna. Co nie znaczy, że nudna - na japońskich plażach dzieje się tyle, że nie sposób nadążyć. Ale czasami powtarzalność schematów męczy, a najbardziej zaskakuje mnie to, że tak naprawdę od czasów, gdy ostatnio grałem w COD - była to bodaj część 2 na PC - tak niewiele się zmieniło. Bunkier, plaża, misja snajperska, podkładanie ładunków - to wszystko już było, a tu podane jest w takich ilościach, że czasami męczy - zamiast czterech dział wystarczyłoby wysadzić dwa, zamiast trzech bunkrów - jeden.

Są jednak i perełki - misja "lotnicza" - ratowanie rozbitków z konwoju samolotem catalina połączone z ostrzeliwaniem japońskich okrętów, walką w powietrzu - to robi naprawdę intensywne wrażenie, szczególnie za pierwszym razem.

Najbardziej drażnią mnie misje "sowieckie". Po pierwsze, ze swojej istoty - nie lubię się identyfikować z tą akurat armią i nie czuję dumy zatykając sowiecką flagę na dachu Reichstagu (choć trzeba przyznać, że Berlin pierwszy raz wygląda w grze tak dobrze). A poza tym, ile razy można odtwarzać różne warianty snajperskiej misji z "Wroga u bram"? To się zrobiło potwornie nudne i dokładnie w tym miejscu odpuściłem sobie COD2, której nigdy potem już nie dokończyłem. W nowej części przebrnąłem, ale zadziwia mnie ta wtórność scenariusza. Tak, jakby II Wojna Światowa nie obfitowała w ciekawe wydarzenia na barwnych frontach? Chociaż przyznam, że bitwa o stację u-bahnu zrobiła na mnie wrażenie.

Z "czwórki" przeniesiono też dobre rozwiązania - fajną oprawę pomiędzy misjami (oczywiście tu dostosowaną do realiów, kojarzącą się ze wspomnianymi kiedyś na blogu napisami początkowymi do filmu "Królestwo") i fabularyzowane wstawki między misjami, np. wyciąganie gracza z niewoli czy ratowanie przed utonięciem w czasie morskiego desantu. To buduje klimat, ale nie tak sugestywny, jak w poprzedniej części. Wrażenie robi natomiast grafika, szczególnie tam, gdzie klimat buduje pogoda, np. ulewny deszcz na jakiejś porośniętej wysoką trawą wyspie na Pacyfiku.

I właściwie tyle - Nazi Zombies mnie nie kręcą, na granie po sieci jestem za cienki, więc przechodzę te liniowe scenariusze i z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku czekam już na kolejną odsłonę współczesnego pola walki - Modern Warfare 2 już w listopadzie. Mam wrażenie, że II wojna światowa się dla mnie skończyła.

Call of Duty 4: Modern Warfare, Infinity Ward / Activision, 2007
Call of Duty: World at War, Treyarch / Activision, 2008


* Uprzedzając uwagi: wiem, że COD4 to już klasyka, a COD: WaW to żadna nowość i oczywiście z wypiekami na twarzy oglądam trailery kolejnej części. Po prostu za pisanie o grach wziąłem się dopiero, jak przeszedłem je na własnym sprzęcie. I nawiasem mówiąc nie wiem, czy będę to kontynuował, bo mam poczucie, że niewiele to wnosi. Lepiej poświęcić ten czas na granie ;)

17 maja 2009

Star Trek, czyli jak zarobić na konwergencji?

Beam me up, Scotty czy Live Long and Prosper to - inaczej niż w Europie - w amerykańskiej popkulturze cytaty znane równie dobrze, jak A long time ago in a galaxy far far away czy May the force be with you. I to pomimo, że ten pierwszy w rzeczywistości nigdy nie padł z ust kapitana Kirka. W nowej adaptacji J.J. Abramsa też nie pada, choć bez wątpienia kolejny "Star Trek" przedłuży żywotność tego memu. Bo Abrams żyje właśnie w świecie memów. Bawi się nimi i przetwarza. Jego nowy film to gigantyczna fanowska produkcja.

W wywiadach Abrams zarzeka się, że nie był fanem Star Treka. Star Treka może nie - ale fanem na pewno. I jak nikt inny we współczesnym kinie rozumie fanów. Umie ich zdobyć, podtrzymać zainteresowanie karmiąc drobnymi zachętami, w oryginalny i bardzo czujny sposób wykorzystując do tego internet. Tak było z serialem "Lost" i tajemniczym projektem "Cloverfield". Nie inaczej rzecz miała się ze "Star Trekiem". Nim Abrams oficjalnie potwierdził, że zamierza zmierzyć się z legendą kapitana Kirka i porucznika Spocka, w sieci pojawiła się strona www.ncc-1701.com pokazująca robotników spawających jakąś blachę. Jeśli adres tej strony był dla Was zrozumiały, to nie musicie czytać dalej, bo wiecie już o co chodzi.

Geekowie dzielą się zasadniczo na dwie frakcje - tych, którym wydaje się, że są rycerzami Jedi i tych, którzy chcieli by po maturze złożyć aplikację do Akademii Floty Gwiezdnej Zjednoczonej Federacji Planet w San Francisco (co w świetle doskonale znanych im faktów nie będzie możliwe aż do 2161 roku). Oprócz tego są oczywiście jeszcze zwykli widzowie, dla których nowy "Star Trek" będzie po prostu kolejnym filmem SF i ich kobiety, które w kinie umrą z nudów. Między tymi skrajnościami lokują się ci, którzy lubią obie sagi, znają je dobrze, ale nie są dość szaleni, by uczyć się języka klingońskiego (mimo, że można na to dostać stypendium, a potem używać klingońskiej wersji google - niezaprzeczalne przecież korzyści) lub operować uszy na szpiczaste wulkańskie.

Zarzekając się, że nie był fanem, Abrams odnosił się za pewne właśnie do tych najbardziej szalonych trekkies (i wcale mu się nie dziwię). Fenomen Star Treka polega jednak na tym, że kulturalne odniesienia wyszły daleko poza geekowskie fantazje i na stałe zagościły w popkulturze. Reżyser robiący szybką i błyskotliwą karierę sporo ryzykował mierząc się ze Star Trekiem, w dodatku podejmując próbę ożywienia pierwszej załogi USS Enterprise z lat 60. I jeszcze postawił wszystko na jedną kartę - nawet nie próbował wpisać scenariusza w niezwykle spójną chronologię całej serii. Na szczęście w świecie pełnym najróżniejszych osobliwości, anomalii, tuneli podprzestrzennych i innych dziwnych zjawisk stworzenie alternatywnej wersji historii nie było trudne. Znacznie trudniejsze było stworzenie historii, którą zaakceptują fani.

A ci już kilka godzin po premierze podzielili się na śmiertelnie obrażonych obrońców jedynie słusznego Star Treka oraz na tych, którzy zasiedli do skrupulatnego włączania nowego epizodu w stare schematy, śledząc oznaczenia na mundurach, numery boczne statków i inne niezauważalne dla zwykłego widza detale. Siedzą teraz przy komputerach, debatują, uzupełniają trekowe wikipedie i bazy danych funkcjonujące w sieci od lat. Na swój sposób dbają o spójność kontinuum z poświęceniem i dokładnością, jakiej Flota Gwiezdna oczekuje od każdego oficera postawionego wobec czasoprzestrzennych paradoksów. Abrams - a wcześniej przez lata Gene Roddenberry i firma Paramount - zostawił tę czarną robotę fanom.

To zupełnie inny model panowania nad wszechświatem, niż ten wdrożony w Bardzo Odległej Galaktyce przez Imperatora Georga Lucasa. Ten stara się mieć pod kontrolą każdy detal, sankcjonuje prawa do interpretacji i z papieską nieomylnością ogłasza dzieła kanonicznymi lub zakazanymi. A kto raz trafił na indeks heretyków, temu biada, nie wykaraska się z procesów o pogwałcenie najważniejszego prawa imperium - prawa autorskiego.

Z nadejściem XXI wieku obie sagi znalazły się w podobnej sytuacji. Po niezbyt udanym "Nemesis" Paramount ostatecznie odesłał na zasłużoną emeryturę kapitana Picarda i jego Enterprise. Po "Zemście Sithów" "Gwiezdne Wojny" wydawały się historią skończoną, przynajmniej dla kina. I Lucas, i Paramount zaryzykowali. Efekt? Mizerne "Wojny klonów" kontra całkiem udany "Star Trek". W bezpośrednim zestawieniu te dwie kontynuacje nie dają się w ogóle porównać - przy wszystkich fanowskich kontrowersjach Abrams stworzył dobry film, a Lucas swoją infantylną kreskówką zniesmaczył nawet najbardziej postępowych sympatyków "Gwiezdnych Wojen".

Wielki propagator kultury konwergencji Henry Jenkins pisał kilka lat temu, że bracia Wachowscy - twórcy "Matrixa" - jako pierwsi wykreowali multimedialne dzieło, które dało fanom wrażenie uczestnictwa. Potrafili rozdzielić fabułę między trzy filmy, dziewięć kreskówek i grę komputerową, dając możliwość przekraczania kolejnych stopni wtajemniczenia i odkrywania elementów niedostrzegalnych dla widza, który poprzestał na samych filmach. Potrafili zmienić widzów w fanów aktywnie szukających kolejnych elementów układanki, dla których żadną przeszkodą nie była konieczność skakania z jednego medium na inne.

Lucas w ogóle nie podejmuje dialogu z fanami, Abrams z kolei poszedł jeszcze dalej - uczynił z konwergencji główny mechanizm napędowy popularności własnej twórczości. Bo jak inaczej ocenić fakt, że trzy dni przed premierą "Star Treka" w produkowanym przez Abramsa serialu "Fringe" pojawia się klasyczny żart z geeka, któremu wydaje się, że jest Spockiem, a cztery dni po niej, w finale sezonu tegoż serialu sam Spock (czyli Leonard Nimoy) objawia się w roli tajemniczego bohatera, który "od początku stał za wszystkim"?

Nieustannie puszczając oko do widzów reżyser powoli zmienia ich w fanów własnej twórczości i kreuje popyt na kolejne produkcje. Dzięki temu, że w sieciach p2p odcinki są dostępne na całej planecie kilka godzin po amerykańskiej premierze, do kręgu wtajemniczonych dołączają ludzie z całego świata (pomysł z Nimoyem we "Fringe" będzie kompletnie nieczytelny, gdy serial wejdzie do normalnej dystrybucji np. z rocznym poślizgiem). Abrams o tym wie - nie przypadkiem "Cloverfielda" promowały zlokalizowane trailery, także Warszawa doczekała się swojego. Czy model biznesowy oparty na konwergencji, w którym piractwo staje się elementem kalkulacji może się zbilansować? Czy też oznacza on tworzenie kultury na kredyt, które w końcu i tę branżę doprowadzi do kryzysu? Dramatyczny spadek zainteresowania ostatnim sezonem serialu "Lost" pokazuje, że bardzo łatwo stracić w tej grze z widzami równowagę i pójść śladem "Matrixa".

Sam film skonstruowany jest według tej samej zasady. Widzowie, którzy pamiętają załogę pierwszego Enterprise znajdą tu z pewnością dość mrugnięć okiem, by na dwie godziny cofnąć się w czasie do swojej młodości. Inaczej będzie z tymi, którzy w uniwersum "Star Treka" weszli na przełomie wieków z seriami "The Next generation", "Deep Space Nine" i "Voyager" - dla nich będzie to lekcja historii; nauka o przeszłości, która już w ich serialach miała historyczną rangę. A dla młodych mieszkańców kraju tak mocno przesiąkniętego popkulturą oglądanie nowego "Star Treka" musi mieć w sobie coś takiego, jak rekonstrukcje powstańczych starć we współczesnej Warszawie. Choć film promowało hasło "To nie jest Star Trek twojego ojca", w gruncie rzeczy Abrams przełożył historię z dzieciństwa rodziców na język ich potomków, wychowywanych w czasach internetu i gier komputerowych.

Czy udało mu się przykuć ich uwagę? Przekonamy się, gdy Paramount zdecyduje się wyprodukować kolejne części lub telewizyjny serial. Nowy "Star Trek" kończy się słowami, które zwykle otwierały filmy i odcinki. Czy Abrams mówi w ten sposób, że zobaczymy jeszcze nie jedną przygodę załogi statku Enterprise? Stawiam na to, że już za kilkanaście miesięcy w kinach lub telewizorach będzie można się natknąć na bandy pijanych Klingonów, których zabrakło w tym filmie.

PS: Więcej o Klingonach, konwergencji i intrygujących związkach między Abramsem a Jenkinsem przeczytacie na blogu tego ostatniego.


08 maja 2009

Star Trek: od fana dla fanów

Na razie krótko i bez spoilerów. Nowy"Star Trek" to film zrobiony przez fana dla fanów. Przez dwie godziny czułem się tak, jakby J. J. Abrams porozumiewawczo uśmiechał się do mnie, a ja do niego. Obawiam się, że to stanowczo zbyt mało, by zadowolić ortodoksyjnych trekkies, którzy na pewno stoczą na ten temat w sieci wojny co najmniej tak potężne, jak te między serialowymi rasami. Z kolei dla tych, którzy serialu nie znają i pójdą do kina z myślą, że tym razem dadzą "Star Trekowi" szansę rzecz może być zbyt zmanierowana, śmieszna tam, gdzie dla mnie była właśnie najfajniejsza i najprzyjemniejsza.

Przez dwie godziny cieszyłem się jak dziecko w wesołym miasteczku - dla bez mała trzydziestoletniego faceta z łapą w gipsie to nie lada przeżycie. I dlatego uważam, że Abrams nie poległ w starciu z legendą.

Na razie tylko tyle. Za kilka dni z pewnością obejrzę film jeszczem raz i to nie tylko dlatego, że siedziałem zbyt blisko ekranu. Wtedy pewnie jeszcze wrzucę coś na ten temat :)

25 kwietnia 2009

Assassin's Creed

Wiadomość o tym, że jesienią ukaże się druga część gry "Assassin's Creed" zmobilizowała mnie, by wreszcie zakończyć pierwszą. Mogę więc już z czystym sumienie powiedzieć, że to jedna z najlepszych gier komputerowych, w jakie grałem kiedykolwiek.

Wydana półtora roku temu przez Ubisoft gra na długo przed premierą budziła wielkie oczekiwania. Początkowo wiadomo było o niej tylko tyle, że akcja toczy się w średniowieczu i że jej walorem ma być ogromne pole gry z możliwością w miarę swobodnego poruszania się. Widok zza pleców tajemniczego, zakapturzonego bohatera nie od razu przypadł mi - fanowi klasycznych FPS-ów do gustu - do gustu. Zwariowałem dopiero, gdy zobaczyłem efekt końcowy, którego nie oddaje chyba żaden z dostępnych w internecie filmów z gry.

Fabuła ma dwa poziomy. Właściwym bohaterem rozgrywki jest Altair, tytułowy asasyn. Jego zadanie polega na zabiciu dziewięciu ludzi - saracenów lub krzyżowców. Zlecenia odbiera od swojego mistrza, by z jego twierdzy przez ogromne połacie Ziemi Świętej podróżować do Jerozolimy, Damaszku lub Akki. Każde miasto wygląda oczywiście zupełnie inaczej - inna jest architektura, na ulicach pełnych handlarzy, pijaków, strażników, rycerzy i zwykłych przechodniów słychać inne języki (chyba, że gramy w wersję na PC. Spolszczona z udziałem Szyca, Olbrychskiego i Kowalewskiego robi niemniejsze wrażenie, choć traci nieco bogactwa).

Zadaniem Altaira jest wtopić się w tłum, słuchać, gromadzić informacje o swoich celach, by w odpowiednim momencie uderzyć z zaskoczenia. Trzy miasta, po trzy cele i po trzy pośrednie misje, które do nich prowadzą - podsłuchiwanie, wydobywanie informacji przemocą, pomaganie innym asasynom, kradzieże kieszonkowe. Lista jest krótka i bardzo szybko zaczyna nudzić. Schematyczność rozgrywki rekompensują jednak same miasta i swoboda poruszania się po nich. Wprawny asasyn może właściwie nie dotykać ziemi - skacze po dachach, wspina się na wieże, ukrytym w mankiecie ostrzem likwidując po cichu przeciwników. Ale można też wtopić się w tłum, bronić napadanych przez pijanych żołnierzy cywilów (co procentuje potem w rozgrywce).

Oczywiście co jakiś czas działania bohatera kończą się mniejszą lub większą rzezią. Do dyspozycji, oprócz pięści, które nie zwracają uwagi strażników i wspomnianego wcześniej ostrza jest krótki i długi miecz. Im dalej w czasie, tym Altair sprawniej się nimi posługuje, co owocuje większą spektakularnością pojedynków. Ale nawet bez wielkiej wprawy gra szybko ujawnia bogactwo animacji. Oczywiście zdarzają się kiksy, rycerze wiszący w powietrzu lub wystający ze ścian. Nie zacierają one jednak doskonałego wrażenia, jakie daje połączenie prostego sterowania z różnorodnością efektów na ekranie. Walki są po prostu imponujące.

Ten lakoniczny opis rozgrywki nie jest jednak w stanie oddać tego, co jest w tej grze naprawdę magiczne - sugestywnej atmosfery miast, w których toczy się akcja, świateł, widoków jakie roztaczają się z dachów i - przede wszystkim - wież kościołów i meczetów, przelewających się ulicami tłumów. Do tego swoboda poruszania się po mieście w stylu le parkour - to rekompensuje schematyczną rozgrywkę.

Drugi poziom fabuły właściwie mógłby nie istnieć. Tak naprawdę Ziemię Święta oglądamy oczami Desmonda - dalekiego potomka asasyna, którego "pamięć genetyczna odkodowywana jest w tajemniczym laboratorium. Nie wiadomo jak i dlaczego został do niego ściągnięty, nie wiadomo też jaki jest związek między historią z XII wieku z tą, która dzieje się mniej więcej współcześnie. I z pierwszej części się tego nie dowiemy. Być może cała ta historia ma swój zaplanowany na kolejne części scenariusz, a być może jest tylko formą rozbudowanego menu uzasadniającego jakoś tam funkcjonowanie paska stanu zdrowia i możlwość skracania sobie podróży między miastami, gdy już raz się je odbędzie konno. Dla mnie to bez różnicy, bo cały ten wątek jest dość miałki.

Druga część zapowiada się natomiast co najmniej równie spektakularnie. Dziać będzie się w renesansowych włoskich miastach, m.in. w Wenecji i Florencji, choć wcześniej pojawiły się spekulacje, że będzie to czas Rewolucji Francuskiej. Tym razem mentorem asasyna ma być sam Leonardo da Vinci. Jesień zapowiada się więc tyleż krwawo, co malowniczo.


21 kwietnia 2009

Favicon

Dziś nie będzie nowej notki. Zauważyłem, że regularne publikowanie jednego wpisu dziennie nie wpłynęło szczególnie na ilość odwiedzin. Mam nawet wrażenie, że przedobrzyłem i przytłoczyłem czytelników. A poza tym zapasy mi się pokończyły, a pisać nie mam kiedy.

Natomiast udało mi się odratować dawno nie widzianą faviconę. Zaginęła kilka miesięcy temu, choć w kodzie nic się nie zmieniło. W końcu udało mi się wygooglać rozwiązanie. Gdyby ktoś chciał sobie zainstalować faviconę na bloggerze lub tak jak cierpi z powodu jej zaginięcia, to tu jest instrukcja.

Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystuję dzięki uprzejmości autora, któremu przy okazji serdecznie dziękuję i pozdrawiam :)

17 kwietnia 2009

W Kampinosie bez zmian

30 kilometrów na rozgrzewkę - trudno to nawet nazwać wycieczką, sprawdziłem po prostu czy puszcza Kampinoska jest na miejscu i czy rower się nie rozsypie. Nie rozsypał się, ale należy mu się solidny przegląd.

Zdaje się, że w przyszłym sezonie trzeba będzie zainwestować w nowy osprzęt. Tymczasem rower w połączeniu z internetem - czyli kolejna społecznościówka i kolejny gadżet na blogu. Po prawej, pod pracą, a nad x-boxem (nic znaczącego, chociaż...) zabawka z bikestats.pl. Polecam uwadze blogujących rowerzystów. Jeśli o mnie chodzi, to do stałych rubryk przy dodawaniu wycieczek mogliby dodać jeszcze miejsce na wpisanie, jakiej muzyki się słuchało po drodze. Związek między ścieżką dźwiękową, osiągami i klimatem wycieczki jest znaczny.

Mijając Sieraków zboczyłem nieco z utartego szlaku i trafiłem na taki oto dom (zdjęcia zrobiłem za zgodą rezydujących w ogrodzie właścicieli):

Jestem niemal pewien, że widziałem gdzieś ten budynek - w jakieś gazecie o architekturze albo gdzieś w sieci. Jeśli ktoś go rozpozna - proszę o cynk w komentarzach. Strasznie fajny, położony dosłownie przy wjeździe do parku narodowego, przyjazną architekturą odcinający się od izabelińskiego standardu, na który składają się głównie popeerelowskie dacze, pojedyczne ceglane chałupy oraz coraz większe i coraz bardziej nadęte podmiejskie rezydencje w pseudodworkowym stylu - brzydkie, niezgrabne, projektowane według schematów domy z katalogów. A tu nagle taka perełka. Aż przyhamowałem z wrażenia :)


Zdjęcia mizerne, bo robione telefonem niestety. Zawsze sobie obecuję, że następnym razem wezmę aparat i nigdy nie biorę.

14 kwietnia 2009

Słowa kluczowe

Obserwowanie, z wyników dla jakich zapytań ludzie trafiają na własną stronę www, to fascynujące zajęcie - wie to każdy, kto próbował. Takoż i ja obserwuję to z najwyższą ciekawością.

"Dupa" i "cycki" - jedna notka z właściwym tytułem wystarczyła, by w ciągu kilku tygodni oba te słowa znalazły się w top 10 (mówimy o okresie od sierpnia 2008 do teraz - od kiedy używam Analyticsa). "Dupa i cycki" w duecie (tercecie?) występują na 31 pozycji. Łącznie te trzy zapytania generują za pewne największą ilość wejść z Google. Pozdrawiam zawiedzionych. Tych, którzy szukali "wieloryb w wiśle filmy", a znaleźli mnie - również. Jeszcze trochę mi brakuje :P

Nie inaczej - jeśli chodzi o oczekiwania publiczności - rzecz musi się mieć z przebojem ostatnich dni. Przykro mi, ale nie znajdziecie tu wiele o "odgryzaniu penisa".

Pozdrawiam również czytelników zdeterminowanych. Czyli tych, którzy wpisują do Google "www.pokaz-cycki.blog.pl" i klikają wyniki, aż znajdą mój blog. Ja nie znalazłem. Ale co się przy okazji naoglądałem, to moje.

Hitem w kategorii mam_nadzieję_że_niezawiedzionych jest "jerzy paramonow" w kilku różnych zapisach. Co oznacza, że największą furorę na moim blogu robi notka napisana przez kolegę... (nie bez zasługi linku na Wikipedii).

Przy tej okazji wspomnę o zapytaniu, które mnie rozczuliło: "zjarani vavamuffin wywiad". Radość tym większa, że to pierwszy wynik (dla niezjaranych "vavmuffin wywiad" - drugi, też częste zapytanie skądinąd).

Równie pocieszające, jak wysoka pozycja notki kolegi jest to, że ludzie trafiają do mnie z powodu błędu składniowego. Po tym, jak dziennik.pl zrobił mi reklamę wszelkie zapytania o "warsaw source:life" prowadzą do mnie (podpowiadam ponownie - trzeba szukać w grafice).

Z twórczości własnej dość dobrze sprzedały się w Google recenzje "filmów o wojnie z Irakiem". Zdaje się jednak, że i tu publika odchodzić musi z poczuciem zawodu, bo chyba żadnego nie pochwaliłem.

Na klientów Kupieckich Domów Towarowych też nie czeka tu chyba nic ciekawego. Do "kdt" nie tędy droga.

Cytaty "jeszcze dzień wyjdę stąd" i "zapada zmrok a od piórem ciągle nic" pojawiły się w notkach po jednym razie. A ile błędów można w nich zrobić, to się największym wrogom powszechnej edukacji nie śniło.

Jestem też absolutnie i dozgonnie zobowiązany wobec osób, które wpisując do Google "kapusta kiszona" doklikują się do mnie przechodząc obojętnie nad wróżeniem płci dziecka ze smaku na kwaśne lub słodkie potrawy, babcinych przepisów na cerę, stosownego hasła w mobilnej Wikipedii czy wyniku w domenie salonliteracki.pl, którego nie miałem odwagi otworzyć, podobnie jak tego z wysylkowo.pl. Respect.

W sumie Analytics zliczył ponad 3 tysiące zapytań. Myślę, że jeszcze będę wracał do tej listy :)

PS: W tej notce nie ma linków, żeby nie zakłócały reprezentatywności pomiaru. Gdyby ktoś chciał znaleźć właściwe notki, to najprościej będzie z pomocą wyszukiwarki w dolnej części prawej szpalty.

06 marca 2009

W oczekiwaniu na najważniejszy film roku...

... nieustająco pomaga niezastąpiona strona Dave's Trailer Page (która nawiasem mówiąc dorobiła się wreszcie kanału RSS). Dziś zwróciły się na nią oczy geeków z całej Zjednoczonej Federacji Planet, ponieważ właśnie pojawił się na niej nowy, trzeci już chyba, ale zdecydowanie najlepszy jak do tej pory, trailer nowego "Star Treka". Enjoy!
  • 480p [38,9 mb]
  • 720p [90,6 mb]
  • 1080p [153 mb, but who cares anyway?]

Krytyczne komentarze będą kasowane :P

21 stycznia 2009

Bugtrack

Błędy, problemy, niedoróbki - to wszystko, co jest solą życia pracowników młodego portalu internetowego zgłaszane powinno być tym, których w każdej firmie kocha się najszczerszą miłością, taką, która gardzi kluskami w brodzie, skarpetami do sandałów i podobnymi drobiazgami - informatykom. Służy do tego specjalistyczna aplikacja, zwana bugtrackiem.

Już po czterech miesiącach udało się Naszym Ukochanym ustalić, dlaczego nie mogę się do niej zalogować - nie ten slash w loginie zrobili. I uparcie kazali mi logować się tym drugim. Biorąc pod uwagę to tempo, ilość błędów, które zamierzam im zgłosić zapewni im pracę do 7 pokolenia wprzód. Tym bardziej, że przed chwilą okazało się, że nie znają adresu naszej strony.

Ale...
- parafrazując klasyka -
...duży R. nie poddaje się ;)

03 stycznia 2009

Geek ogląda kreskówkę

Rzecz o tym, jak ładnego macbooka połączyć z brzydkim pecetem. I dlaczego jednego można łatwo zepsuć, a drugiego łatwo naprawić. O tym tak naprawdę był ten film. Tylko nie wiem, co w tej interpretacji reprezentował karaluch?

Linuksa?

27 listopada 2008

Internet nie zwalnia, ja trochę tak

Pisałem kilka dni temu o tym, że muszę trochę ograniczyć sieciową aktywność. Robiłem to m.in. po to, żeby zrobić miejsce na last.fm. A dwudniowe zwolnienie pozwoliło mi to miejsce wykorzystać.

Pierwsze kroki były trudne. Od czasu, gdy pojawiły się serwisy tego typu (ja np. kilka lat temu testowałem Pandorę) cała idea obrosła wieloma nowymi rozwiązaniami. Musiałem zasięgnąć języka na blipie i wśród znajomych. Efekty są zadowalające. Strasznego smaku narobiła mi myśl o synchronizacji statystyk z przenośnym odtwarzaczem, ale ta radość będzie musiała jeszcze zaczekać. Szkoda o tyle, że muzyki słucham głównie w drodze i bez tego cała statystyka jest trochę niereprezentatywna. No ale nie tylko o to w tym wszystkim chodzi - mi zależy przede wszystkim na wyszukaniu nowych wykonawców. Tak czy owak po prawej stronie można obserwować moje poczynania.

Natomiast ogarnięcie tego, do czego służy ściągnięty ze strony soft i jak się ma to, czego słucham z dysku do tego, co się pokazuje w moim profilu - to zajęło mi dłuższą chwilę. W pierwszej czułem się zagubiony. Podobnie, jak cały czas czuję się na fejsbuku, który jest dla mnie potokiem nieuporządkowanych komunikatów oraz zestawem dziwnych aplikacji, do których co i raz ktoś mnie zaprasza. Umiem odczytać tam wiadomości, które do mnie trafiają, ale pomimo przyjaznego, oszczędnego dizajnu całość mnie raczej zniechęca. Nie ogarniam.

Co z kolei uświadomiło mi, że cała ta internetowo-webdwazerowa rzeczywistość zmienia się cholernie szybko. Pierwszy raz poczułem, że za nią nie nadążam. Nie to, żebym z tego powodu cierpiał - i tak muszę się ograniczyć. Ale to uczucie jest niepokojące. I mocno kojarzy mi się z toczącą się właśnie na łamach Gazety Wyborczej debatą o starości. Poczułem się trochę jak pan Mirek ;)

23 listopada 2008

Rezygnuję z soup.io

Rezygnuję z zupki. Zabawka fajna, ale mam bloga, blipuję (ostatnio rzadziej), udostępniam różne rzeczy w Google Readerze, co można czytać na prawej szpalcie lub śledzić w postaci osobnego kanału RSS. W dodatku Reader ma dokładnie taką samą możliwość dodawania do udostępnionych rzeczy linków spoza śledzonych RSS-ów. Zupka smaczna, ale niepotrzebna.

W ogóle muszę trochę okiełznać swoją sieciową aktywność. Nowa praca ma jednak taką specyfikę, że nie nadążam z czytaniem wszystkiego, co mam w Readerze, o posyłaniu tego dalej nie mówiąc. Dlatego rezygnuję z zupki też od drugiej strony - wywalam RSS-y znajomych. Z lekkim żalem, ale bez przesady - zgodnie z regułą, którą jakiś czas temu opisała Marta Klimowicz zakładam, że podobnie jak newsy, trafią do mnie tak czy owak te śmieszne rzeczy, które naprawdę są tego warte (ba, jak znam życie, to spora część tych nie wartych i tak też trafi).

Poza tym z zupką jest trochę tak, jak na załączonym obrazku - ostatni mógłby być podpisany soup.io. To jest tylko multiplikowanie internetowych dupereli. Ja zaczynam mieć dość.

Wszystko to po części w związku z piątkowym zamieszaniem wokół zdjęć z magazynu "Life" (trzeba mieć większą kontrolę nad tym co i gdzie się firmuje swoja ksywką, jak widać), a po części z faktem, że dopiero dziś udało mi się wygrzebać z oznaczonych gwiazdką tekstów z poprzednich tygodni i prawdę mówiąc nie czuję, że bez nich byłbym uboższy.

No, może film o skoku spadochronowym z Burj Dubai był wart uwagi:


Na mnie samo wejście po schodach na 160 piętro robi wrażenie ;)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.