Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty

25 grudnia 2008

Kolejne filmowe zaległości

Znów przerzuciłem trochę filmowych nowości i zaległości. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Niestety, częściej z gorszym.

Wanted, reż. Timur Bekmambetov, USA, Niemcy 2008. Scenarzyści musieli chyba grać w "Assassin's Creed" - zbiorowym bohaterem filmu jest organizacja zabójców, którzy od wieków chronią świat przed chaosem mordując tych, których wskażą im sploty tajemniczego krosna. Czyli trochę tak, jak w grze. Tyle, że tu zamiast Ziemi Świętej mamy współczesne Stany Zjednoczone. Ale nie o fabułę miało tu chodzić - trailer zapowiadał widowiskowy film sensacyjny żywcem czerpiący z komiksów, gier i filmowej klasyki choćby w postaci "Matrixa". Co zresztą nie dziwi. - reżyser "Straży Nocnej" i "Straży Dziennej" już nauczył swoich widzów, że lubi powielać takie motywy. Niestety, fantastyczne plenery były generowane komputerowo, a podkręcanie kul wystrzeliwanych z pistoletów to trochę za słaby motyw, by pociągnął film, który właściwie nie ma scenariusza. Znudziłem się.

10,000 BC, reż Roland Emmerich, USA 2008. Kolejny film, który oglądałem, bo trailer zapowiadał ciekawe efekty wizualne. I kolejny, który potwierdził, że nawet kino rozrywkowe musi mieć jednak jakiś scnariusz. Tu mamy prostą jak drut historię dzikusa, który szuka porwanej kobiety i zderza się z faktem, że kawałek drogi od jego wioski mieszkają inni ludzie. Niektórzy w innym kolorze - większość zdecydowanie nieprzyjazna. Emmerich wrzucił w jeden barszcz wszystko - afrykańskie plemiona, Bliski Wschód, starożytny Egipt, tygrysy, dinozaury, mamuty, co tam się nawinęło. A zapomniał o zbudowaniu jakiejkolwiek opowieści. W dodatku film strasznie wolno się rozkręca i nim na ekranie pojawiły się wspaniałe widoki, byłem już strasznie znudzony.

Da Vinci Code, reż Ron Howard, USA 2006. Był skandal, była sensacja, był film - a ja po obejrzeniu zastanawiam się o co tyle hałasu? Fatalnie dobrani katorzy - Gandalf w roli złego, Hanks w roli twardzieala-bohatera, Taitou w roli potomka Jezusa, który popyla po Paryżu Smartem... Odrobinę, kurde, powagi. Tylko Reno, którego postać wychodzi minimalnie poza schemat (jeśli wyjściem poza schemat jest schematyczna wolta ze złego w dobrego, to naprawdę musi być słaby film) i Bettany w roli biczującego się Silasa wypadają jakoś tak mniej blado (w tym drugim przypadku to niezbyt celne określenie, ale nie chce mi się szukać lepszego). Straszna słabizna. A już robią drugą część...

Righteous Kill, reż. Jon Avent, USA 2008. Myślicie, że nie da się spieprzyć filmu z De Niro? Albo z Pacino? A z oboma to już w ogóle musi być hit? No to macie kolejny dowód, że oprócz dobrego pomysłu trzeba mieć jeszcze dobry scenariusz. Dwóch policjantów bliskich emrytury granych przez dwóch starzejących się aktorów - obie pary czasy świetności mają wyraźnie za sobą - po cichu sprzyja mordercy, który uwziął się na różnych innych ciemnych typków. Oficjalnie muszą go jednak tropić z pełną determinacją. I szybko dochodzą do zgodnego wniosku, że zabija policjant. A widz kierowany jest w stronę jednego, by na koniec dowiedzieć się, że to ten drugi. I nic ponadto. Żadnej niezapomnianej sceny, żadnego dobrego dialogu, nic co pierwszy naprawdę wspólny film tych dwóch aktorów kazałoby zapamiętać. Może poza konstatacją, że De Niro starzeje się strasznie brzydko, a Pacino jakoś tak bardziej los oszczędził. Ale lepiej sobie jeszcze raz obejrzeć "Gorączkę" (czekam na edycję na bluray).

Eigh Miles High, reż Achim Bornhak, Niemcy 2008. Lubię tę epokę i lubię filmy o niej, szczególnie te biograficzno-narkotyczne. Z dużą nadzieją dałem więc szansę niemieckiej produkcji o Uschi Obermaier, niemieckiej groupie, modelce, dziewczynie, którą - jak wynika z filmu - miała co najmniej połowa Rolling Stonesów i przynajmniej część liderów słynnej berlińskiej Kommune 1. No a do tego zaintrygowała mnie uroda Natalii Avelon. Barwne czasy, barawne postacie, to i opowieść wyszła dość barwa, ale znów niezbyt porywająca. Długo zstanawiałem się, czego zabrakło, czemu film nie daje się porównać np. z "Velevt Goldmine". Chodzi chyba o znaczie słabszą ścieżkę dźwiękową. Ale trzeba przyznać, że Mick i Keith zagrani bardzo fajnie, a Avelon rzeczywiście fascynująca. I w efekcie film miał w sobie przynajmniej troszeczkę tej magii i atmosfery, która mnie w tamtych czasach fascynuje.

EagleEye, reż. D.J. Caruso, USA, Niemcy 2008. Znów dobry trailer, który zapowiadał ciekawe kino sensacyjne. Bohater wiedzie swój nudny, nędzny szczególnie w dziedzinie stanu konta żywot. W dniu pogrzebu brata bliźniaka znajduje na swoim koncie setki tysięcy dolarów, a w swoim mieszkaniu - materiały wybuchowe i broń. Dostaje telefon z instrukcjami, ale nie idzie za nimi i trafia do aresztu oskarżony o terroryzm. Znów telefon, znów instrukcje, tym razem się stosuje, a osoba, która mu je przekazuje szybko daje do zrozumienia, że ma tylko jeden wybór: wykonywać polecenia. Osoba, dodajmy, wszechpotężna - sterująca telefonami, pociągami, maszynami budowlanymi, kamerami. Osoba czy... No właśnie - szybko okazuje się, że to nie człowiek, lecz sztuczna inteligencja. Film bardzo sprawnie gra na emocjach, jakie budzą coraz potężniejsze systemy gromadzenia informacji lub - zdaniem coraz większej grupy ludzi - wręcz kontroli nad obywatelami. Kamery, telefony, bankomaty - wszystko wpięte w globalną sieć. Na pewno nie brak na świecie ludzi, których kusi, by wykorzystać kryjące się za tym możliwości. W filmie zwycięża człowiek, zakończenie, choć przez moment wydaje się że będzie poważne, okazuje się cukierkowate i patetyczne w najgorszym amerykańskim stylu. Do myślenia to szczególnie nie daje, ale ogląda się dobrze.

Death Race, reż. Paul W.S. Anderson, USA, Niemcy, Anglia 2008. Pewnie bym się nie skusił, gdyby nie Statham w roli głównej. To zapowiadało co najmniej dobre rozrywkowe kino. Film - remake zresztą - jest niezłym przykładem tego, jak można przenosić na ekran gry komputerowe. Utrzymany w takiej właśnie estetyce, nagrany w niesamowitych, industrialnych plenerach, ubrany w komputerowe elementy (wyścig, o który tu chodzi, transmitowany jest na żywo w telewizji, więc ma to swoje uzasadnienie), szybki, dynamiczny, ostry - ma swój urok, mimo absolutnie szczątkowej fabuły. Szybkie, rozrywkowe kino.



Widać chyba dość dobrze po tym zestawieniu, że ostatnio nie gustuję w zbyt ambitnych produkcjach. Zwróciłem na to uwagę już wcześniej - od kina oczekuję raczej rozluźniającej rozrywki, dlatego oglądam filmy proste, by nie powiedzieć, że prostackie. Nie angażujące emocjonalnie ani intelektualnie. Takie, co pozwolą się po pracy odizolować od otoczenia. To nie znaczy, że nie widzę słabości tych filmów, czy że nie chciałbym czasem między nimi znaleźć czegoś naprawdę ciekawie opowiedzianego, co wyrwałoby mnie nieco z takiej postawy. Ale jakoś się nie trafia - dobry film sensacyjny, mocny kryminał, który nie będzie jednocześnie ociekał krwią i sadyzmem, to naprawdę rzadkość. Zostają albo efektowne fajerwerki, jak te powyżej, albo gry komputerowe.

To ostatnie zdanie to zapowiedź zakupu spóźnionego świątecznego prezentu, za którym chodzę już stanowczo zbyt długo. I, jak sądzę, zapowiedź jeszcze mniejszej aktywności na blogu. Ta ostatnia przegrała jednak nie z kinem, a z pracą - współprowadzę teraz trochę bardziej skomplikowanego w obsłudze bloga pod adresem www.tvnwarszawa.pl ;)

26 listopada 2008

Warszawa odzyskuje dawny blask

Notka będzie branżowa, ironiczna, proszę nie brać jej do siebie. O "Dzienniku" mógłbym opowiadać długo, dziś podam jeden dowód na jego potężny wpływ na język stołecznych mediów

W tej gazecie zawsze dużą wagę przykładano do tytułów. Założenie od początku było takie, że nie zaszywamy w nich żartów, nie umieszczamy świadomych dwuznaczności, lecz redagujemy je w sposób informacyjny. Pisząc na łamach warszawskiego dodatku tejże gazety o zabytkach i planowanych rewitalizacjach dostrzegłem dość szybko, że ta reguła idzie dalej - na niektóre tematy najbezpieczniej pisać jest pod jednym, zawsze podobnym tytułem. Stąd co i raz na naszych łamach jakiś zabytek miał "odzyskać dawny blask".

Sformułowanie to weszło do naszego redakcyjnego języka jako hasło ironicznie komentujące nigdy nie spisany stylebook. Nie było to jedyne wiecznie powracające sformułowanie, ale na pewno jedno z częściej.

Minęło trochę czasu, mnie już w "Dzienniku" nie ma, ale potężny wpływ tej gazety ujawnia się na każdym kroku. Oto bowiem firma Reinhold uzyskała pozwolenie na przebudowę kamienicy Lipińskiego w Alejach Jerozolimskich. Tej samej, o którą wcześniej zacięty bój ze znanym fotografem Tomasze Gudzowatym stoczyli obrońcy zabytków. I czego się dowiadujemy?
Gdyby nie to, że "Życie Warszawy" wyłamało się z trendu, mógłbym popaść w samozachwyt i złożyć się w Sevre pod Paryżem w charakterze ścisłego wzorca pisania o warszawskich kamienicach.

Serdecznie pozdrawiam wszystkich autorów :)

24 listopada 2008

Dwa wieżowce to pomysł ratusza

Potwierdziły się moje podejrzenia. Projekt Porta Varsovia powstał na zlecenie Zarządu Mienia Miasta Stołecznego - instytucji, która wciąż pozostaje dla mnie dość tajemnicza.

Rozmawiałem właśnie z autorem koncepcji, Aleksandrem Mirkiem. Projekt powstał na zlecenie stołecznego ratusza, który chce mieć wpływ na kształt przyszłej zabudowy tej prestiżowej działki. Zamierza zaprezentować go na przyszłorocznych targach nieruchomości w Cannes i szukać inwestora skłonnego zrealizować wizję krakowskich architektów.

- Miejsce jest wyjątkowe. Tuż obok stoi kościół św. Piotra i Pawła o wyjątkowej historii. Był konfiskowany przez władze carskie po powstaniu styczniowym, a potem wysadzony przez Niemców po Powstaniu Warszawskim i to razem z fundamentami. A mimo to odbudowano go tuż po wojnie - podkreśla Mirek.

Z drugiej strony działka po Hoffmanowej graniczyć będzie w przyszłości z trzema wieżowcami - istniejącymi Marriottem i Oxford Tower, oraz planowanym 260-metrowcem zaprojektowanym przez Zahę Hadid. - To prestiżowe sąsiedztwo. Z Zahą Hadid nie zamierzamy się ścigać, a na pewno nie na wysokość. Dlatego nasze budynki planowane są na 230 metrów wysokości. Jeden z nich będzie miał charakterystyczne wcięcie - jego łuk ma podejmować dialog z wieżowcem Hadid - tłumaczy architekt.

Na tym nie koniec oryginalnych pomysłów architektonicznych. Projekt zakłada m.in. wpuszczenie ul. Emilii Plater pod ziemię i połączenie zielonych terenów wokół wieżowców z założeniem parkowym otaczającym kościół.

Wschodnie elewacje obu budynków będą czarnymi murami o grubości około 6 metrów. W ich wnętrzu znajdzie się infrastruktura techniczna. Z zewnątrz obie elewacje mają być podziurawione - architekt chce w ten sposób nawiązać do śladów po kulach, które wciąż można znaleźć na wielu warszawskich budynkach sprzed wojny. - Ogrodzenie kościoła też jest całe podziurawione - podkreśla Mirek.

Niecodziennym rozwiązaniem jest też rozrzedzanie kondygnacji - te najwyższe, przeznaczone na restauracje i kawiarnie oraz ekskluzywne biura lub apartamenty mogą mieć nawet 6 metrów wysokości. Budynki mają połączyć w sobie dwie funkcje - w mniejszym znajdą się mieszkania, a w większym biura.

Pomiędzy budynkami rozciągnięta ma być struktura z włókien węglowych, która ma w przyszłości umożliwiać rozwieszanie elementów związanych np. z wydarzeniami w stolicy. - O tym decydowałoby miasto. Np. w czasie rocznicy Powstania Warszawskiego mógłby to być znak Polski Walczącej. Podobnie teraz, w czasie prezydencji Francji w UE Wieża Eiffla ozdobiona jest unijnymi gwiazdkami - roztacza swoją wizję architekt.

Sam zastrzega jednak od razu, że ta odważna koncepcja daleka jest od realizacji. Nie wiadomo, czy inwestorzy będą chcieli kupić działkę z tak szczegółowym projektem, szczególnie w dobie kryzysu. Nie wiadomo też, czy ratusz naprawdę zdecyduje się na tak szczegółowy zapisy w decyzji o warunkach zabudowy.


Wyświetl większą mapę

Koncepcję krakowskich architektów trzeba traktować z dużą ostrożnością. Nie wiadomo jeszcze ile z oryginalnych pomysłów Aleksandra Mirka i Piotra Ostrowskiego zapisze w swojej decyzji ratusz, ani tym bardziej nie wiadomo, czy znajdzie się inwestor skłonny budować według ich wytycznych. Prawdę mówiąc mam co do tego spore wątpliwości.

Z całego założenia najbardziej podoba mi się pomysł ukrycia ulicy Emilii Plater w tunelu i oddania w ten sposób kawałka przestrzeni pieszym. Jeśli teren wokół dwóch budynków byłby otwarty i zagospodarowany w przyjazny sposób, miasto zyskałoby kawałek parku w środku najbardziej zurbanizowanej części Śródmieścia. To niezły pomysł.

Na podstawie przygotowanych przez architektów wizualizacji i dostępnych zdjęć makiety trudno ocenić, jak dwie nowe wieże wkomponowałyby się w warszawski skajlajn. Martwi mnie brak przyziemia - obawiam się, że przy stosunkowo małym obrysie w parterach nie znalazłoby się miejsce na nic, poza recepcjami. A to z kolei może powodować, że w praktyce całe parkowe założenie będzie martwe po południu i wieczorem.

Najwięcej wątpliwości budzą jednak elementy symboliczno-zdobnicze. Wschodnie elewacje z podniesionymi do potęgi dziurami po kulach są w warstwie symbolicznej dość infantylne, a skalą przekraczają granicę między monumentalnością, a jej karykaturą. Mam wrażenie, że Warszawa nie potrzebuje takiego pomnika łączącego martyrologię z komercją. Tym bardziej, że nad miastem górują już dwa symbole Polski Walczącej - ten na budynku PAST-y i ten na czerniakowskim kopcu. Potęgowanie tej symboliki może zostać odebrane jako karykatura.

Liny rozwieszone między dwoma wieżowcami przypominają mi z kolei kable i sznury na pranie rozwieszone między pierzejami wąskiej, ciemnej uliczki. Obawiam się zresztą, że w praktyce ktoś w końcu zaoferowałby takie pieniądze za rozwieszenie na nich reklamy podpasek, że miasto szukające np. środków na łatanie luki w budżecie ugięłoby się pod finansową presją.


Tekst powstał we współpracy z TVN Warszawa.

23 listopada 2008

Rezygnuję z soup.io

Rezygnuję z zupki. Zabawka fajna, ale mam bloga, blipuję (ostatnio rzadziej), udostępniam różne rzeczy w Google Readerze, co można czytać na prawej szpalcie lub śledzić w postaci osobnego kanału RSS. W dodatku Reader ma dokładnie taką samą możliwość dodawania do udostępnionych rzeczy linków spoza śledzonych RSS-ów. Zupka smaczna, ale niepotrzebna.

W ogóle muszę trochę okiełznać swoją sieciową aktywność. Nowa praca ma jednak taką specyfikę, że nie nadążam z czytaniem wszystkiego, co mam w Readerze, o posyłaniu tego dalej nie mówiąc. Dlatego rezygnuję z zupki też od drugiej strony - wywalam RSS-y znajomych. Z lekkim żalem, ale bez przesady - zgodnie z regułą, którą jakiś czas temu opisała Marta Klimowicz zakładam, że podobnie jak newsy, trafią do mnie tak czy owak te śmieszne rzeczy, które naprawdę są tego warte (ba, jak znam życie, to spora część tych nie wartych i tak też trafi).

Poza tym z zupką jest trochę tak, jak na załączonym obrazku - ostatni mógłby być podpisany soup.io. To jest tylko multiplikowanie internetowych dupereli. Ja zaczynam mieć dość.

Wszystko to po części w związku z piątkowym zamieszaniem wokół zdjęć z magazynu "Life" (trzeba mieć większą kontrolę nad tym co i gdzie się firmuje swoja ksywką, jak widać), a po części z faktem, że dopiero dziś udało mi się wygrzebać z oznaczonych gwiazdką tekstów z poprzednich tygodni i prawdę mówiąc nie czuję, że bez nich byłbym uboższy.

No, może film o skoku spadochronowym z Burj Dubai był wart uwagi:


Na mnie samo wejście po schodach na 160 piętro robi wrażenie ;)

22 listopada 2008

Dwa wieżowce w miejscu Hoffmanowej?

O sprawie sprzedaży działki, na której dziś stoi liceum im. Klementyny Hoffmanowej warszawskie media piszą już od dłuższego czasu. Cała historia zaczyna się mniej więcej wtedy, gdy historia wieżowca zaprojektowanego przez Zahę Hadid dla spółki Lilium.

Inwestor mówił już wtedy, że chętnie wszedłby z miastem we współpracę, która miałaby na celu budowę kolejnego wieżowca w miejscu liceum. Gdy Zaha Hadid odwiedziła Warszawę, pokazano nawet, że mógłby on wyglądać jak młodszy klon właściwego wieżowca (dwa kolejne klony miałyby stanąć w miejscu dworca Centralnego). Lilium twierdziło nawet, że w dolnej części tego budynku nadal mogłaby działać szkoła.

Miasto nigdy nie odniosło się do tej propozycji wprost, ale sam pomysł wyraźnie trafił w gusta urzędników Hanny Gronkiewicz-Waltz, bo sprawa sprzedaży Hoffmanowej wciąż jest aktualna. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży atrakcyjnej działki mają pomóc załatać miejski budżet. Kilka tygodni temu wiceprezydent Jacek Wojciechowicz potwierdził to w rozmowie ze mną.

Nawiasem mówiąc w tej samej rozmowie potwierdził też, że spółka Lilium dostała decyzję o warunkach zabudowy dla narożnika Alei Jerozolimskich i ul. Chałubińskiego - wieżowiec Zahy Hadid, o ile rzeczywiście powstanie, będzie miał nie 250, jak proponowała architektka, nie 235 jak pierwotnie zapowiadało miasto, lecz 260 metrów.

Plan ratusza zakłada, że liceum Hoffmanowej przeniesie się do pobliskiego budynku szkoły samochodowej przy ul. Hożej, a ta z kolei placówka zacznie działać na Szczęśliwicach. Przeciwko temu rozwiązaniu protestowali ostatnio uczniowie samochodówki, choć z moich informacji wynika, że akurat dyrekcja tej placówki jest zadowolona z tego pomysłu, bo w budynku przy Hożej nie sposób zbudować nowoczesnego garażu, który takiej szkole jest po prostu niezbędny.

Co innego Hoffmanowa - tam oficjalnie nikt o sprawie nie wie, a o tym, że być może jeszcze w tym roku trzeba będzie się wynieść uczniowie i pracownicy dowiadują się z mediów. Urzędnicy tłumaczą się zawiłością procedur przygotowawczych. O całej sprawie dość obszernie pisze autor serwisu HGW-watch.pl. I to właśnie tam można było trafić na link do strony, z wizualizacjami dwóch wieżowców, które miałyby stanąć w miejscu Hoffmanowej. Autorzy projektu piszą, że miałby mieć po 230 metrów wysokości i jednocześnie byłyby najwyższe w Polsce, co jest dość śmieszne - Pałac Kultury ma 231 metrów.

Koncepcję i widoczną na pozostałych zdjęciach makietę przygotowało krakowskie biuro inwestycyjno-projektowe Kontrapunkt V-projekt. Na czyje zlecenie - nie wiadomo. By złożyć wniosek o wydanie warunków zabudowy, nie trzeba mieć prawa do działki - może to zrobić właściwie każdy. Intrygujące jest jednak, że koncepcja nazywa się "Porta Varsovia", a taka nazwa pojawia się w miejskich dokumentach. Czy projekt powstał na zlecenie miasta? Spróbuję dowiedzieć się tego w poniedziałek. Na stronie można przeczytać, że wstępną zgodę (cokolwiek to znaczy w sensie formalnym) wydał już Zarząd Mienia Stołecznego Miasta Warszawy - tajemnicza instytucja, o której istnieniu dowiedziałem się dopiero niedawno. Tak czy inaczej to pierwsze wizualizacje tego, co ewentualnie mogłoby powstać na miejscu liceum.

Wszystko wraca do normy


Za promocję dziękuję "Dziennikowi", dziennikowi.pl i, dwukrotnie, Wirtualnej Polsce. Jak widać na załączonym obrazku, sytuacja powoli wraca do normy - moje pięć minut w roli "znanego warszawskiego blogera" mija bezpowrotnie. Zagaszamy ;)

21 listopada 2008

Problemy source:Dziennik

Na przecięciu nowych i tradycyjnych mediów dochodzi czasem do zgrzytów. Środowa notka o tym, że archiwum zdjęć magazynu "Life" trafiło do internetu i zostało zindeksowane przez Google odbiła się echem, którego nie przewidziałem. Skutki są niestety głównie uboczne.

Na moje "odkrycie" powołuje się dziś dodatek warszawski "Dziennika", a od wczoraj także portal dziennik.pl. Każde na swój sposób. Portal informuje, że wśród opublikowanych w sieci zdjęć można też znaleźć spory zbiór nad wyraz ciekawych zdjęć z okupowanej Warszawy. Wśród nich są i te najbardziej zaskakujące - kolorowe zdjęcia Hugo Jaegera wykonane w Warszawie w październiku 1939 roku. Papierowe wydanie "Dziennika" ogłasza natomiast sensację i twierdzi, że zdjęcia te nie były wcześniej znane w Polsce. Tezę tę - co kompletnie mnie zaskakuje - popiera swoim autorytetem Zygmunt Walkowski, varsavianista specjalizujący się właśnie w fotografii z czasów okupacji.

Tymczasem jest to wierutna bzdura. Zdjęcia są znane co najmniej od kilku lat - o ile nie myli mnie pamięć, pierwszy pokazał je tygodnik "Przekrój". Pobieżny risercz w internecie dowodzi zaś, że znaczna część z nich krąży w sieci od dawna i jest co jakiś czas linkowana na forach poświęconych Warszawie. Znalezisko, które przypisał mi "Dziennik" nie jest więc żadną sensacją - jest nią natomiast to, że magazyn "Life" zdecydował się opublikować swoje archiwum w sieci, w wysokiej rozdzielczości i w porozumieniu z Google, co pozwala przeszukiwać je w niezwykle prosty sposób.

Tyle, że to też nie jest moje odkrycie - w swojej notce zaznaczyłem zresztą, że wiadomość ta błyskawicznie obiegła internet. Jako pierwszy w Polsce napisał o tym bodaj Grzegorz Marczak na stronie AntyWeb. To on zasugerował zresztą, by do wyszukiwarki wpisać zapytanie "poland source:life", które ja zamieniłem tylko na "warsaw source:life". Ot i cała moja zasługa. Zdecydowanie zbyt mała, by informować o niej na jedynce portalu i pierwszej stronie papierowej gazety, choć oczywiście trudno mieć za złe taką promocję.

Cała sprawa ma jeszcze drugie, zawodowo-osobiste dno. Stali czytelnicy bloga pewnie o tym wiedzą - ci, którzy trafili tu dzięki tej promocji na pewno nie. Otóż do sierpnia tego roku byłem... dziennikarzem działu warszawskiego "Dziennika". A autor tej publikacji to mój kolega, który, niestety, zaliczył przy tej okazji zawodową wpadkę - powołał się na źródło, którego nie zweryfikował. Smutna prawda jest bowiem taka, że redakcja "Dziennika" w ogóle nie próbowała się ze mną wczoraj skontaktować. Gdyby to zrobiła, nie popełniła by w papierowym wydaniu takiego błędu (mam wrażenie, że w portalu nad tekstem pracował ktoś, kto po prostu znał te zdjęcia i błąd wyłapał). A wystarczyło tylko wykręcić numer telefonu, który koledzy - miałem cichą nadzieję - wciąż wszyscy mają w komórkach.

Zwykła koleżeńska przyzwoitość nakazywała dać znać, że taki tekst powstaje, a zawodowa - wspomnieć na łamach o tym, że "znany warszawski bloger" był do niedawna "naszym współpracownikiem". Tym bardziej, że publikacja "Dziennika" stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji względem obecnego pracodawcy, czyli redakcji informacyjnej kanału telewizyjnego i strony internetowej TVN Warszawa (uprzedzając pytania: nie wiem, kiedy ruszamy). To, że nie ma nas jeszcze w eterze nie oznacza przecież, że taki sensacyjny temat by nas nie zainteresował. Tymczasem moi koledzy i przełożeni dowiedzą się o "moim odkryciu" z dzisiejszego "Dziennika". Kłopotliwe tym bardziej, że mam dziś wolny dzień i nie będzie mnie na miejscu, by od razu odkręcić całe zamieszanie i wyjaśnić, że nie ma żadnej sensacji.

Innym ubocznym skutkiem publikacji "Dziennika" jest to, że z poprzedniej notki usunąłem kolorowe zdjęcie wojsk niemieckich na Krakowskim Przedmieściu. Obawiam się, że link na głównej stronie portalu może skierować w moje skromne progi przedstawiciela agencji fotograficznej, która dysponuje prawami do zdjęć magazynu "Life" w Polsce. Z moich informacji wynika, że jest to agencja Flash Press Media reprezentuje archiwalną część Getty Images, w tym Time&Life Pictures, którą przy okazji przepraszam za spowodowane zamieszanie. Chciałem tylko pochwalić genialny pomysł Google i "Life", który pozwala na długie godziny utonąć w historycznych zdjęciach nie tylko Warszawy, czy Polski, ale też z wielu innych miejsc na świecie. Mimo wszystko - serdecznie polecam.

A swoją drogą nie sądziłem, że kiedyś jeszcze wrócę na jedynkę "Dziennika".

18 listopada 2008

Rzecznik metra o defibrylatorze

Ucięliśmy sobie z rzecznikiem metra krótką wymianę maili na temat defibrylatora z pl. Wilsona.

Dowiedziałem się, że urządzenie z placu Wilsona zostało skradzione we wrześniu. Policja prowadzi w tej sprawie dochodzenie, a metro zamierza kupić nowy defibrylator. Nie była to zresztą jedna kradzież takiego urządzenia ze stacji metra. Jednego złodzieja złapano na stacji Centrum na gorącym uczynku. W sumie w metrze jest teraz osiem defibrylatorów, każdy wart około 10 tysięcy złotych. Część zakupiło metro, część to dary.

Co ciekawe, żaden nie został do tej pory użyty do ratowania życia. Kilka razy były już zdejmowane ze ściany, ale za każdym razem pogotowie przybywało na miejsce wystarczająco szybko, by użyć własnego sprzętu.

To oczywiście bardzo dobra wiadomość, ale zawodowy odruch każe mi szukać dziury w całym. Czy aby na pewno warto instalować na stacjach metra takie urządzenia, skoro są one - jak widać - atrakcyjne dla złodziei, a nie są pomocne?

I drugie pytanie; kto tak naprawdę miałby ich użyć? Na skrzynce napisane jest wyraźnie, że może to robić tylko przeszkolony człowiek, a nie przypadkowy przechodzień, choć same urządzenia zrobione są tak, że głosowo instruują, co trzeba robić. Tyle, że ja na ten przykład nie odważyłbym się tego użyć - nie umiałbym ocenić, czy ofiara potrzebuje właśnie takiej pomocy.

- Nasz personel jest przeszkolony - podkreśla rzecznik Malawko. I odwołuje się do wiedzy z lekcji przysposobienia obronnego (które, nawiasem mówiąc, ma być zastąpione jakimś bardziej sensownym modelem edukacji). Ja niestety nie miałem szczęścia do tego przedmiotu - nie umiem rozpoznać zatrzymania krążenia. Od razu rodzi się więc pytanie, co grozi osobie, która zaryzykuje i - zamiast pomóc - zaszkodzi, i śmiertelnie porazi kogoś prądem?

Oczywiście można liczyć na to, że do pomocy rzuci się ktoś z odpowiednim przeszkoleniem - ratownik lub wracając z pracy lekarz. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy cały ten program został porządnie przemyślany i wyceniony, skoro w praktyce i tak pogotowie jest na miejscu szybciej.

Rzecznik Malawko odpowiada pytaniem na pytanie: - Złodzieje kradną wszystko. Czy z faktu, że w metrze nie było pożaru i gaśnice są kradzione wynika, że są one zbędne? Niechby ich tylko zabrakło - jestem pewien, że zaraz będą potrzebne - pisze. I dodaje: - Jeśli choćby jeden raz taki defibrylator pomoże uratować życie - to już warto było je kupić.

I z tym ostatnim argumentem rzeczywiście nie zamierzam polemizować.

16 listopada 2008

Metro bez serca

Pojawiły się w zeszłym roku na wszystkich - lub na większości - stacjach warszawskiego metra. Nowoczesne defibrylatory, które wydają polecenia głosowe. W ekstremalnej sytuacji może je obsługiwać nawet laik. Niestety, nie wszędzie.

Na pewno nie na stacji pl. Wilsona, gdzie zrobiłem to zdjęcie. W skrzynce po urządzeniu jest wprawdzie fotokomórka, więc kradzież z pozoru trudna. Ktoś się jednak nie bał i... defibrylator znikł. Nie sprawdzałem, jak jest na innych stacjach, ale zdjęcie zamierzam wysłać do Metra Warszawskiego z pytaniem, czemu wprowadza w błąd osoby, które mogłyby kiedyś chcieć udzielić komuś pomocy. Jeśli na innych stacjach jest podobnie, - proszę o sygnał w komentarzach.

13 listopada 2008

CEDET rozbłyśnie na nowo

Budynek Smyka odzyska swój historyczny wygląd i wróci do dawnej nazwy. CEDET zmieni się w ekskluzywny dom handlowy. Jego tylne skrzydło zostanie zastąpione nowym budynkiem autorstwa Andrzeja Chołdzyńskiego i Wojciecha Grabianowskiego.

- Kończymy proces rewitalizacji, który tak naprawdę zaczął się w 1975 roku, gdy oryginalny CEDET spłonął w pożarze - tłumaczy Andrzej Chołdzyński, który kieruje zespołem pracującym nad projektem. Na efekt tych prac składają się dwa budynki. Pierwszy to znany wszystkim "Smyk" - perła powojennej architektury kojarząca się z największym warszawskim sklepem z zabawkami. Drugim będzie połączony z nim szklany gmach na planie trójkąta, który wypełni przestrzeń u zbiegu ulic Brackiej i Kruczej. - Naszym zamiarem było wydobycie historycznej skali i przebiegu Brackiej, jednej z najpiękniejszych warszawskich ulic, która ukośnie przecina Śródmieście. To układ podobny do nowojorskiego Brodwayu, tylko że wytyczony w czasach, gdy wyspę Manhattan tamtejsi Indianie dopiero sprzedawali Holendrom - podkreśla Chołdzyński.

Projekt został wstępnie uzgodniony ze stołecznym konserwatorem zabytków, ale inwestor - firma CDI, właściciel Warsa, Sawy i Juniora, nie uzyskał jeszcze warunków zabudowy. Liczy jednak, że do końca przyszłego roku dostanie pozwolenie na budowę. - Inwestycja będzie realizowana w jednym etapie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie gotowa na 2012 rok - zapowiada Tomasz Chenczke z CDI.

Po przebudowie, której koszt szacowany jest na ponad 100 milionów euro, budynek ma mieć łącznie około 35 tys. mkw. powierzchni. Na parterze i niższych piętrach obu części powstaną sklepy i kawiarnie, a wyżej - biura. Bryła nowego budynku ściśle wypełnia trójkątną działkę przy ulicy Brackiej, a jej agresywny narożnik będzie charakterystycznym domknięciem perspektywy ulicy Szpitalnej. Elewacje są niemal w całości szklane. - Chcieliśmy w ten sposób nawiązać do tego, czym pierwotnie był CEDET - lampionu świecącego w morzu ruin powojennej Warszawy. Ale nie mogliśmy kopiować oryginalnego pomysłu, więc staraliśmy się tę ideę wyrazić współczesnymi środkami - tłumaczą architekci.

Znakiem charakterystycznym nowego budynku stanie się z pewnością zieleń w elewacji. W kilku miejscach zaplanowano gigantyczne donice, w których wyrosną drzewa. Będą rozlokowane na różnych poziomach, a każde wypełni co najmniej trzy kondygnacje. Jak tłumaczą autorzy projektu, ma to dać złudzenie, że ludzie wciąż znajdują się w przestrzeni miejskiej, choć krążą po piętrach budynku. Podobny efekt mamy odczuwać wychodząc na tarasy, które znajdą się na dachu nowego budynku. To także nawiązanie do oryginalnego Cedetu, który na ostatnim pietrze ma ogromny taras i nieczynną od dawna restaurację, w której w latach 60. odbywały się nawet pokazy mody. To miejsce ma znów tętnić życiem.

Projekt powstał we współpracy z Grzegorzem Ihnatowiczem, architektem i synem Zbigniewa Ihnatowicza, projektanta oryginalnego CEDET-u. Budynek, choć zaprojektowany już w PRL-u, nawiązywał do najlepszych europejskich tradycji. Został zresztą doceniony przez światową prasę architektoniczą, co szybko okazało się przekleństwem autorów. Władza ludowa oskrażyła ich o kosmopolityczne odchylenie i odebrała projekt. Ihantowicz spędził nawet kilka miesięcy w areszcie, a budowę dokończono według rysunków innej ekipy. I właśnie dlatego tylne skrzydło gmachu nie zostało wpisane do rejestru zabytków. Znalazła się w nim tylko główna część CEDET-u i to nie w dzisiejszej formie, lecz jako oryginalny zamysł.

Rzeczą właściwie niespotykaną w Warszawie jest fakt, że o wpis zabiegał sam deweloper. Firma CDI znana jest zresztą z modernizacji innych obiektów o wielkiej wartości architektonicznej - wrocławskiej Renomy i poznańskiego Okrąglaka. Inwestor zapewnia, że warszawski budynek szybko odzyska wielkomkiejski blask i stanie się na nowo miejscem znanym i żywym. Zapowiada też, że zadba o detale - na elewację powróci charakterystyczny niebieski neon, który firma już wykorzystuje w materiałach promujących inwestycję. A w podcieniach zaobaczymy mozaiki zaprojektowane przez Wojciecha Fangora. 86-letniemu artyście, który karierę zrobił poza krajem, władza ludowa także nie pozwoliła na realizację pierwotnego projektu. Teraz te wszystkie detale mają odzyskać należne im miejsce.

Renowacja i rozbudowa CEDET-u to nie jedyna inwestycja handlowa w tym rejnonie. Tuż obok swój dom towarowy rozbudowują bracia Jabłkowscy, a po drugiej stronie al. Jerozolimskich bracia Likusowie stawiają kolejny ekskluzywny dom handlowy, Wolf Bracka, zaprojektowany przez Stefana Kuryłowicza. Bracka staje się więc na powrót wielkomiejską handlową promenadą łączącą plac Trzech Krzyży ze ścisłym centrum. Do pełni szczęścia - podkreśla Andrzej Chołdzyński - konieczne jest jednak uporządkowanie placu u zbiegu Brackiej, Kruczej, Szpitalnej i Chmielnej. Architekt liczy, że komercyjne inwestycje w tym rejonie skłonią władze Warszawy do uporządkowania tej okolicy.

- A w przyszłości, gdy Warszawa doczeka się obwodnicy, Aleje Jerozolimskie z autostrady zmienią się w prawdziwą wielkomiejską aleję. Wtedy możliwe byłoby połączenie obu części ulicy Brackiej - snuje plany Chołdzyński.

Nie wiadomo tylko, czy w nowym CEDEC-ie nadal będzie działał Smyk. Sieć sklepów z zabawkami narodziła się wprawdzie właśnie tutaj, ale inwestor nastawia sie raczej na sklepy odzieżowe. Nie wyklucza jednak, że i dla zabawek znajdzie się trochę miejsca.





Rewitalizacja Cedetu, to produkt typu "dwa w jednym" - przywrócenie pierwotnej świetności budynkowi Ihnatowicza wiąże się nieuchronnie z zabudową działki na jego tyłach. A ta wiąże się z kolei z rozbiórką tylnego skrzydła budynku. O to, że jest to rzecz o znacznie mniejszej wartości niż część frontowa nie ma sporu - zastanawiać się można najwyżej nad tym, czy istotnie wpis do rejestru zabytków powinien chronić nasze wyobrażenia i wspomnienia o danym budynku, czy też jego materialną substancję. Nie jestem pewien, czy pod taką postacią nie jest precedensem, który w przyszłości wykorzystają inwestorzy i architekci o znacznie gorszych intencjach.

W intencję CDI nie wątpię. A w każdym razie chcę w nie wierzyć, bo marzy mi się, by w Warszawie inwestowali deweloperzy z taktem, klasą i szacunkiem dla architektury. Tym bardziej dla tej, która metrykalnie jest na pograniczu zabytkowości, a której co krok nam ubywa (przypominania Supersamu i pawilonu Chemii, który po drugiej stronie ulicy ustąpił właśnie miejsca wspominanemu domu towarowemu Wolf Bracka nigdy dość). Za CDI przemawiają ich projekty z innych miast.

Największy problem mam z nowym skrzydłem Cedetu. Muszę chyba przywyknąć do myśli, że w tym miejscu powstać tak duża i tak silna kubatura. Ale patrząc na wizualizacje i na makietę, którą pokazano dziś w kolejnym z wymienionych domów towarowych przy Brackiej, czyli u braci Jabłkowskich czułem, że ona tam pasuje. Że wypełni przestrzeń, która jest dziś zdegenerowana - coś między rampą rozładunkową, śmietnikiem, a peronem kolejowym - i nada jej wielkomiejski charakter. Że ożywi ten zakątek miasta - zakątek z największym, wydawałoby się potencjałem, a wciąż podupadły. Stanie się przy tym interesującym tłem dla Cedetu, który stanowi w Warszawie klasę sam dla siebie. Cieszę się, że skalę tej bryły, jej rytmikę, tektonikę i podziały uzgodniono z konserwatorami w toku rozmów, a nie awantur.

Marzy mi się przy tym, by na wysokości zadania stanęło jeszcze miasto, które od lat zapowiada rewitalizację ledwie odczuwalnego w miejskiej przestrzeni pasażu, jakim jest Bracka. I od lat nie remontuje tam nawet chodników. Jest po temu okazja, bo nie wątpię, że Andrzej Chołdzyński ma w zanadrzu plan dla całej tej okolicy z placem u zbiegu z Chmielną włącznie, a CDI - wtedy jeszcze pod inną nazwą - już raz - w pasażu Wiecha udowodniło, że chce wchodzić we współpracę z samorządem. Idealnie nie było, ale zawsze to jakiś początek.


Tekst powstał we współpracy z TVN Warszawa, wizualizacje i zdjęcia: CDI

30 września 2008

Rewitalizacja fortu Sokolnickiego

Po latach debat i mglistych zapowiedzi mamy wreszcie projekt centrum kultury w żoliborskim Forcie Sokolnickiego - dowiedział się TVN Warszawa. To pierwsza z licznych warszawskich fortyfikacji, która doczeka się kompleksowego remontu za publiczne pieniądze.

Projekt powstał na deskach kreślarskich pracowni Barysz Point Line z Tychów. Zakłada kompleksową rewitalizację obiektu, który na tle innych stołecznych fortów i tak trzyma się nieźle - jest ciągle użytkowany i wciąż nadaje się do remontu, a nie do rozbiórki. Inwestycja nie będzie jednak tania - rewitalizacja i przekrycie dziedzińca dachem pochłoną kwotę 18 milionów złotych. Stołeczny Zarząd Rozbudowy Miasta czeka z ogłoszeniem przetargu na wykonanie inwestycji tylko na pozwolenie na budowę. Projekt zyskał właśnie aprobatę stołecznego konserwatora zabytków.

Fort Michała Sokolnickiego (pierwotnie Siergieja) powstał w połowie XIX w. i był elementem pierwszego pierścienia fortyfikacji wokół carskiej Cytadeli. W czasie Powstania Warszawskiego działał w nim szpital polowy, po wojnie zaś stał się wojskowym magazynem. Część pomieszczeń wynajmowano, ale całość powoli popadała w ruinę.

Położony w parku Żeromskiego, w samym sercu Żoliborza budynek zmieni się teraz w centrum kulturalne z prawdziwego zdarzenia. Spora w tym zasługa władz dzielnicy, które konsekwentnie walczyły o to, by miasto kupiło obiekt od Agencji Mienia Wojskowego, co nastąpiło w 2003 roku. Miejsce jest zresztą od lat związane z kulturą - działa tu m.in. fundacja prowadząca zajęcia plastyczne dla dzieci.

Co znajdzie się w forcie po remoncie? Wnętrze zachowa podział na 15 części. W jednej z nich wygospodarowane zostanie miejsce na węzeł sanitarny, a w kolejnych m.in. na niewielką salę koncertową i trochę większą - teatralną oraz kawiarnie, pracownie artystyczne i moduły, których funkcja będzie się zmieniać w zależności od potrzeb. Przy okazji wyremontowane - i przerobione na lokale użytkowe - zostaną dwie sąsiadujące z fortem prochownie.

Projekt zakłada przywrócenie świetności ceglanym murom bez ingerowania i wprowadzania nowej substancji. Jedyną wyraźną nowością będzie lekki dach nad okrągłym dziedzińcem, oparty na stalowej konstrukcji. Z dachu fortu nie zniknie warstwa ziemi. Po zewnętrznej stronie murów, od strony parku Żeromskiego, odsłonięta zostanie natomiast kaponiera znajdująca się na osi budynku. W prochowniach nowością będą jedynie przeszklenia otworów okiennych.

W sumie da to bez mała dwa tysiące metrów kwadratowych powierzchni, nie licząc dwóch stumetrowych prochowni - wszystko w klimatycznych, starych murach, kilkaset metrów od stacji metra Plac Wilsona. Powierzchnia restauracyjna, wystawiennicza i sale widowiskowe - słowem infrastruktura, na jaką Żoliborz czeka od wielu lat.

-----{ edit 01.10.2008, 13:42 }-----

Poprawka: prace mają kosztować 16,5 miliona złotych, a zakończenie planowane jest w połowie 2010 roku.

mwap / roody


wizualizacje: Barysz Point Line / dzielnica Żoliborz,
artykuł powstał we współpracy ze stacją i portalem TVN Warszawa

18 września 2008

Nowa walcownia warszawskiej huty

Lech Wałęsa najadł się strachu, a arcybiskup Gocłowski przeszedł próbę ognia. ArcelorMittal z rozmachem otworzył nową walcownię na terenie warszawskiej huty.

O inwestycji światowego potentata na warszawskich Bielanach wspominałem kilka dni temu, gdy Ewa Karpińska, rzecznik polskiego oddziału ArcelorMittal zapowiedziała, że firma będzie protestować przeciwko proponowanym przez miasto zmianom w studium zagospodarowania.

Chodzi o zmianę przeznaczenia terenów huty i działek w jej bezpośrednim otoczeniu z przemysłowych na mieszkaniowo-usługowe. Miejskie biuro architektury chce je wprowadzić na wiosek firmy Pirelli Pekao Real Estate, polskiego oddziału włoskiej firmy deweloperskiej Pirelli RE. Na wczorajszym posiedzeniu miejskiej komisji ładu przestrzennego okazało się jednak, że sprawa budzi spore kontrowersje.

Hutniczy koncern jest tym pomysłom przeciwny ze zrozumiałych względów - usunięcie przemysłu ze studium w praktyce uniemożliwiłoby jakiekolwiek inwestycje na terenie huty. Tymczasem firma zapowiada, że obchodząca właśnie swoje półwiecze huta jeszcze długo będzie dominować w krajobrazie Bielan. Rynek deweloperski interesuję zaś koncern o tyle, o ile odbiera od niego zamówione pręty zbrojeniowe, których nowa linia produkcyjna może wyprodukować 650 tysięcy ton rocznie.

- Jesteśmy producentami stali, a nie deweloperami. Nieruchomości nas nie interesują, zamierzamy dalej robić swoje w tym miejscu - zapewnił Gonzalo Urquijo z zarządu grupy ArcelorMittal. - Bliskość miasta to zawsze wyzwanie dla zakładu takiego jak nasz, ale to dla nas nie nowość. Mamy doświadczenia w takich sytuacjach i zawsze staramy się być partnerami dla lokalnej społeczności - dodał.

A prezes polskiego oddziału ArcelorMittal Henryk Hulin uzupełnił: - Oczywiście docierają do nas wiadomości o planach miasta. Jesteśmy zdziwieni, że władze stolicy słuchają głosów jednej firmy, a z nami nie chcą się nawet spotkać, ale mamy nadzieję, że to się zmieni.

Całe wydarzenie rozpoczęło się w miejscu symbolicznym. Tam, gdzie w 1980 roku, na prośbę strajkującej załogi Huty Warszawa, ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawiał msze. Poświęcono krzyż upamiętniający to wydarzenie, a zaraz potem arcybiskup Gocłowski poświęcił także walcownię. Potem, w ustawionym przy bramie huty namiocie, odbyła się konferencja prasowa. Gościem honorowym był Lech Wałęsa. Na telebimie puszczono film z jego przemówieniem ze strajków. - Było się kiedyś młodym, kurcze… - zaczął prezydent. Podkreślił, że cieszą go zmiany w polskich zakładach i to, że ich udziałem jest postęp techniczny, dodał jednak, że nie wolno zapominać o robotniku, którego technika zastępuje i wypiera. - Znów przychodzi mi powiedzieć, że jestem za a nawet przeciw. Myślałem, że huta i wiele innych zakładów, będzie nie do uratowania. Na szczęście się pomyliłem. I dobrze, bo to dowodzi, że warto było zrobić te zmiany, których dokonaliśmy - ocenił Wałęsa.

Chwilę później właśnie prezydent wraz z szefami koncernu nacisnęli symboliczny przycisk uruchamiający nową walcownię. Rozległa się głośna muzyka, prezydent podskoczył wyraźnie wystraszony, a za jego plecami rozsunęła się ściana. Odsłoniło się przejście wyłożone diodowymi ekranami, których migotanie przypominało ogień w hutniczym piecu. - Zapraszam na próbę ognia - zachęcał konferansjer. Cóż było robić - nawet przedstawiciele kościoła poddali się oczyszczającej mocy płomieni, a fotoreporterzy mieli swoją szansę na coś więcej, niż zwykła fotka z konferencji.

Spore wrażenie zrobiła też sama walcownia. Przede wszystkim skalą i tym, że zupełnie nowa hala, gdzie nic nie zdążyło się jeszcze zabrudzić, wygląda bardziej jak wielka, kolorowa diorama z kolejki piko. Wyposażeni w odblaskowe kamizelki - które na sutannach księży wyglądały dość śmiesznie; czyżby nowa kolorystyka szat liturgicznych? - kaski, gogle i zatyczki w uszach mogliśmy wcześniej przez chwilę się jej przyjrzeć. Do właściwiej wycieczki po całej linii produkcyjnej w końcu nie dotrwałem, ale i bez tego muszę powiedzieć, że instalacja jest imponująca.

Dla mnie była to dodatkowa atrakcja - cztery lata temu byłem świadkiem spektakularnego wysadzenia kominów starej części huty, która została rozebrana właśnie pod otwartą wczoraj walcownię. Opisywałem to na łamach "Gazety Stołecznej", która niedawno wygrzebała nawet z archiwum jedno zdjęcie z tamtego materiału z moim podpisem, zupełnie dziś niejasnym :) Mogę więc powiedzieć, że śledziłem inwestycję od początku do końca.

Przebieg uroczystości niósł ze sobą czytelny komunikat - był demonstracją siły i mocnych związków metalurgicznego giganta z polskim establishmentem. W tłumie gości można było spotkać zarówno przedstawicieli administracji rządowej, jak i samorządu. Ci ostatni w kuluarach nieoficjalnie potwierdzali, że jeszcze kilka miesięcy temu ArcelorMittal nie wykluczał likwidacji warszawskiej w huty w przeciągu dekady. Dziś koncern zapowiada, że wspólnie z nim huta dobije do setnych urodzin.

Włoski deweloper wie jednak swoje: - Prowadzimy rozmowy z urzędem miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini. Uważamy, że zakupione tereny doskonale nadają się, jako lokalizacja projektowanej dzielnicy mieszkaniowej. Bogate doświadczenie Pirelli Real Estate w zakresie tworzenia tego typu inwestycji wskazuje, że prawidłowe zidentyfikowanie i zaprojektowanie stref buforowych pozwala na koegzystowanie i rozwój terenów nieprzemysłowych i przemysłowych - czytamy w kolejnym komunikacie prasowym przysłanym przez Pirelli RE.

Inni na ten sam temat:

Zdjęcie walcowni autorstwa Jędrzeja Sokołowskiego pochodzi z materiałów prasowych ArcelorMittal. Pozostałe, robione komórką, to moje nędzne próby.

10 września 2008

Bój w hucie

Lada dzień Bielany staną się areną międzynarodowego konfliktu interesów. Właściciel warszawskiej huty nie chce, by w sąsiedztwie powstały mieszkania. Zamierza blokować zmiany w studium zagospodarowania przestrzennego planowane przez ratusz. Tymczasem działki są już w rękach dewelopera, który chce tu zbudować domy dla 100 tysięcy ludzi.

Stronami w sporze są dwa międzynarodowe koncerny. Włosi z Pirelli Real Estate kupili w czerwcu tego roku 93,5 hektara terenów w sąsiedztwie huty i zapowiedzieli kolejne transakcje; łącznie nawet 300 ha. W ciągu 15 lat chcą zbudować nową dzielnicę mieszkaniową, porównywalną z Miasteczkiem Wilanów. Tylko w pierwszym etapie powstać ma 8400 mieszkań. Pomysł nie podoba się jednak właścicielowi zakładu, światowemu potentatowi metalurgicznemu, firmie ArcelorMittal.

Początkowo wszystko wskazywało, że to właśnie ArcelorMittal dogadywał się z Pirelli. Dopiero, gdy transakcja stała się faktem, wyszło na jaw, że ziemię kupiono od rodziny i firmy Lucchini. Byli właściciele warszawskiej huty sprzedali ją w 2005 roku, ale zachowali grunty sąsiedztwie. Bardzo sprytnie, biorąc pod uwagę fakt, że chodzi o setki hektarów położonych dwa kroki od końcowej stacji pierwszej linii metra. Drugiej takiej rezerwy w Warszawie nie ma.

Na zlecenie Pirelli wstępny projekt zagospodarowania tego terenu opracował prof. Stefan Kuryłowicz z zespołem. Deweloper złożył go w ratuszu w formie projektu planu miejscowego. Nie jest to nowa praktyka - w ten sam sposób postąpił Prokom, dla którego Guy Perry zaplanował Miasteczko Wilanów. Wspominam o tym głównie dlatego, by przypomnieć, co może się stać między planowaniem a realizacją. Sam Perry ma na ten temat dość ostrą opinię. Tym razem sytuacja jest jednak trochę inna - plany Pirelli są niezgodne ze studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego Warszawy, które przewiduje na tym terenie tylko działalność usługowo-przemysłową. Zmian w tym dokumencie dokonać może Rada Warszawy, na wniosek władz miasta.

Taki wniosek trafił do rady z miejskiego biura architektury pod koniec sierpnia, ale został wycofany do poprawy. Wiadomo, że zawiera listę około 30 poprawek, wśród nich także te sugerowane przez włoskiego dewelopera. Osobiście zgadzam się z urbanistami, którzy mówią, że ciężki przemysł w granicach Warszawy nie ma przyszłości i prędzej czy później huta musi ustąpić normalnej miejskiej tkance. Zdawało się, że i władze Warszawy podzielają ten tok myślenia.

Teraz wszystko staje pod znakiem zapytania - dowiedziałem się właśnie, że ArcelorMittal zamierza oprotestować zmianę w studium.

- Złożyliśmy wniosek do planu. Domagamy się utrzymania obecnego przeznaczenia terenu Huty oraz terenów z nią sąsiadujących na działalność produkcyjno usługową - poinformowała TVN Warszawa Ewa Karpińska, rzecznik ArcelorMittal Warszawa. Jej zdaniem pomysł budowy osiedla w sąsiedztwie zakładu jest absurdalny. - Huta ograniczyła w ostatnich latach oddziaływanie na środowisko. Zakład zmniejszył emisję pyłów o 89,3%, a emisję gazów o 63,4% - zachwala, ale od razu dodaje: - Wielki zakład przemysłu ciężkiego nie jest wymarzonym sąsiadem "przez ścianę". Chociażby dlatego, że trzeba do niego dostarczyć drogą kolejową i za pomocą ciężarówek przynajmniej 700 tysięcy ton złomu rocznie i wywieźć - głównie TIR-ami - 600 tysięcy ton wyrobów gotowych.

Liczby robią wrażenie, a mogą jeszcze wzrosnąć, bo zakład uruchomił właśnie nową walcownię, która może dostarczyć nawet 650 tysięcy ton stali rocznie. Nie oszukujmy się jednak - to nie z troski o warszawiaków koncern zamierza bawić się w prawną przepychankę z deweloperem i miastem. Dla właścicieli huty sąsiedztwo dzielnicy zamieszkiwanej nawet przez sto tysięcy ludzi to potencjalne zarzewie konfliktów, a zmiana w studium to pierwszy krok ku likwidacji zakładu. Nic więc dziwnego, że próbują powstrzymać inwestycję i przychylnych jej urzędników (ratusz nie wykluczył nawet przedłużenia pierwszej linii metra do terenów zabudowanych przez Pirelli).

Co na to deweloper? - Pirelli Pekao Real Estate nie ma w zwyczaju odnosić się do nieoficjalnych informacji bądź spekulacji. Firma prowadzi obecnie rozmowy z Urzędem Miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini - czytamy w komunikacie przysłanym do redakcji TVN Warszawa.

Warto dodać, że usunięcie strefy przemysłowej ze studium nie oznacza jeszcze likwidacji huty. Oznacza jednak, że nie będzie jej można rozbudować ani zmodernizować. Dla zakładu to wyrok powolnej śmierci. Z perspektywy większości warszawiaków, którzy nie pracują w przemyśle hutniczym, to żadna strata.

Ale dla miasta to ogromne wyzwanie - jak znaleźć równowagę między interesem mieszkańców, dewelopera i zakładu przemysłowego? To, że ten problem się pojawi było jasne, gdy tylko Pirelli potwierdziło, zakup działki. Także dla urzędników, którzy o zamiarach Włochów wiedzieli znacznie wcześniej. Już wtedy ArcelorMittal zapowiadał, że huty zamykać nie zamierza, a mimo to inni zaangażowani w sprawę między wierszami sugerowali, że prowadzą rozmowy z właścicielem huty, które wskazują, że to jednak jest możliwe. Decyzja o oprotestowaniu propozycji zmian w studium sugeruje, że albo nie było żadnych rozmów, albo też do niczego nie doprowadziły.

Zdjęcie satelitarne pochodzi z Google Maps, pozostałe ilustracje z materiałów prasowych Pirelli Pekao Real Estate.

Zwykle nie zamieszczam na blogu materiałów newsowych - to moja praca. Mam jednak dwa powody, by zrobić wyjątek. Po pierwsze, chwilowo nie mam gdzie opublikować newsa. A po drugie chodzi o temat, którego pilnuję od samego początku, tj. od maja 2007 roku, kiedy wspólnie z Radkiem Góreckim z dziennikowych "Nieruchomości" dowiedzieliśmy się o planach włoskiego koncernu.


Co do tytułu... sorry... musiałem ;)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.