11 października 2008

Bebechy miasta

Dużo pisze się ostatnio o warszawskich dworcach kolejowych, głównie w kontekście Euro 2012 i remontów, które się w związku z tym... nie odbędą. Debatuje się o ich urodzie lub jej braku, a także o tym czy je burzyć, czy raczej rewitalizować.

W sporach tych udziału nie bierze Państwo Kurwa w Państwie. Ten antyrynkowy moloch służący głównie do generowania synekur nie jest w stanie stworzyć żadnej spójnej polityki inwestycyjnej, bo porozdrabniał się na pierdyliard mniejszych i większych spółek, z których żadna nie pełni roli koordynującej. A do każdej głupiej decyzji potrzebne są zgody tylu prezesów, że nikt nawet nie jest w stanie zebrać ich w jednym miejscu i czasie. Moja wiara w to, że przed 2012 rokiem na warszawskich dworcach cokolwiek się zmieni jest naprawdę niewielka. Oficjalna wersja, którą przytaczam z obowiązku, jest jednak taka, że do Euro wyremontowane miałyby być dworce Wschodni i Zachodni, zmodernizowana zostanie stacja Stadion, a Centralny zostanie umyty i odświeżony.

Moim zdaniem nic z tego nie będzie. Nie zmienia to jednak faktu, że toczone poza PKP spory obserwuję z zainteresowaniem. Szczególnie te dotyczące architektury, szczególnie dworca Centralnego. A najwięcej poczytać można o nim na warszawskich blogach.

Zdania są jak zawsze podzielone. Jedni dworca nienawidzą i chcieliby go nie tyle zburzyć, co do głębi wyrwać z Warszawy, a na jego miejscu zbudować coś zupełnie nowego. Inni z kolei bronią jego nowoczesnej (tu się zgadzam - nie tylko na owe, ale nawet na dzisiejsze czasy) bryły i dowodzą, że gdyby tylko porządnie ją zrewitalizować, szklana hala mogłaby być prawdziwym symbolem współczesnej Warszawy. Bliżej mi do tego drugiego stanowiska. Nie jestem zwolennikiem chowania dworca w podziemiach wieżowca, bo uważam, że w miejskiej przestrzeni stacje kolejowe pełnią swoją specyficzną rolę (to na nie orientuje się każdy, kto tą drogą dociera do miasta po raz pierwszy) i nie powinny być skrywane.

Wszystko to jednak nic w porównaniu z emocjami, jakie budzi podziemny świat dworca Centralnego. Smród, wiadomo. Wejście do sieci przejść podziemnych, łączników i korytarzy to za każdym razem zderzenie się ze ścianą smrodu, który obuchem wali po głowie. Pierwszy oddech przypomina pierwszy haust powietrza z butli tlenowej pod powierzchnią wody - jest nagły, chaotyczny, desperacki. Dopiero po kilku oddechach mózg zaczyna wierzyć, że w tym wrogim środowisku da się jedna podtrzymać podstawową funkcję życiową. Więc głębiej, powoli, po omacku. Można by tę podwodną analogię snuć dalej, opowiadać o obcych formach życia dryfujących pod powierzchnią miasta: bezdomnych, zagubionych pasażerach najróżniejszego sortu, kilku różnych służbach mundurowych i firmach ochroniarskich, które realizują to swoje formalne i nieformalne zadania. O młodocianych prostytutkach płci obojga, które wyczekują na klientów w salonach z automatami. O babciach klozetowych, które podobno muszą się czołgać pod fotokomórkami zliczającymi klientów, gdy chcą umyć kibel, bo inaczej potrącają im z pensji za każde niezapłacone przez klienta przejście, które zlicza jakaś maszyna. O bieganiu między peronami, po nieczynnych schodach ruchomych. O niepełnosprawnych, dla których Centralny jest światem absolutnie wrogim, budowanym jakby na złość. I przede wszystkim o tłumie innych warszawiaków, którzy przemierzają te kilometry podziemnych korytarzy w drodze do i z pracy, czy też na zakupy do sąsiadujących z dworcem Złotych Tarasów. Te ostatnie poszerzyły jeszcze zasięg podziemnych przejść o kilka kolejnych zakamarków. I przydały kontrastów.

Szwendanie się tymi podziemiami to dość dwuznaczne przeżycie. Wstrętne, przykre, ale na swój sposób fascynujące. Bebechy miasta. Trochę niebezpieczne - choć nie tak jak kiedyś, gdy przejście między jednym z peronów Centralnego, a dworcem Śródmieście nawet za dnia było przygodą tylko dla ludzi o mocnych nerwach i adekwatnej posturze. Underground żyje swoim życiem, trochę obok realnego świata. Tu są inne hierarchie, inne wyznaczniki statusu, niż na powierzchni. Elegancka pani z walizeczką na kółkach, młody biznesmen - tracą rezon, gdy wysiądą z taksówki przed halą główną. W swoich drogich ciuchach wyglądają tu na dziwnie małych, wystraszonych, bo mają świadomość, że nie pasują. Choć nikt nie zwraca na nich uwagi, zachowują się, jak by byli obserwowani. Co innego bezdomni - ci są tutaj panami życia, znają każdy kąt, każdego policjanta, każdą sprzątaczkę i wiedzą jak sobie radzić. Dla nich nieprzekraczalna jest tylko bariera w postaci drzwi do Złotych Tarasów. Zwróciliście na to uwagę? Jest jakaś niepisana - ale z pewnością brutalnie egzekwowana przez ochronę - reguła, która powoduje, że przekroczenie tej granicy ma w sobie coś z przekroczenia żelaznej kurtyny na Checkpoint Charlie. Chyba, bo skłamałbym, gdybym powiedział, że dobrze pamiętam tamto wrażenie, choć załapałem się jeszcze na kontrolę paszportową w wykonaniu Marines. Warszawskiego checkpointu nie pilnuje uzbrojony żołnierz, ale ci, którzy nie powinni i tak się nie zbliżają.

Fascynują mnie te podziemia, uwielbiam nimi chodzić, czasem lubię nawet jeść w tamtejszych kebabach czy w najbardziej śmierdzącym warszawskim makdonaldzie. Lubię kupować tam kawę i obserwować ten przelewający się tłum. Choć oczywiście nie jest to głos przeciwko rewitalizacji dworca...


Inni na ten sam temat:

Zdjęcie pana w szafce - Lulu.

Grób był, grobu nie będzie

Dzisiejsza "Gazeta Stołeczna" przynosi ciąg dalszy sprawy grobu na skwerze Hoovera. Tomek Urzykowski nawiązał kontakt z człowiekiem, którego ojciec był tam pochowany.

Okazuje sie, że sprawa była zgłaszana urzędnikom, a ci nie podtraktowali jej chyba dość poważnie. Choć jeśli faktycznie pan przyszedł do nich bez żadnych dokumentów, to właściwie co mogli zrobić? Z drugiej jednak strony trudno się dziwić jego oburzeniu.

Tak czy inaczej inwestycja zostanie pewnie na jakiś czas zatrzymana, bo takie znalezisko - o czym też można przeczytać w tekście Tomka - to z formalnego punktu widzenia dość poważna sprawa. Mnie natomiast najbardziej zasmuciła wiadomość, że projekt przebudowy skweru zakłada likwidację symbolicznego grobu, o którym pisałem wczoraj. Uważam, że to skandaliczny pomysł i zastanawiam się, co z tym zrobić. Zacznę jednak od ustalenia, co dokładnie przewiduje projekt.

10 października 2008

Trumna to luksus...

Już w czasie remontu Krakowskiego Przedmieścia chciałem napisać o tym miejscu i tym grobie, ale jakoś się do tego nie zabrałem. Teraz warszawska przeszłość przypomniała o sobie w ten najbardziej dosłowny, brutalny i typowy dla siebie sposób.

Dobiega końca remont skweru Hoovera. Warszawskie gazety przypomniały o tym niedawno wypominając przy okazji urzędnikom, że za późno zabrali się za szukanie najemcy powstającego tam pawilonu, w którym architekci z pracowni JEMS przewidzieli restaurację. Wczoraj szukałem wizualizacji projektu, by zilustrować nimi tekst, który powstawał właśnie w redakcji. I właśnie wtedy pojawiła się wiadomość o tym, że na skwerze wykopano trumny.

Prawdopodobnie z połowy lat 40. Prawdopodobnie z Powstania. Bo inaczej skąd miałyby się tam wziąć?

Na zaniedbanym skwerze Hoovera "od zawsze" był powstańczy grób. Taki sam, jak na Powązkach, obmurowany, z płytą przykrytą warstwą ziemi, krzyżem i tabliczką z nazwiskiem Powstańca, o którym niewiele wiadomo: Jerzy Oleksiak, pseudonim Żubr. Zginął 29 sierpnia. Dla warszawiaków rzecz oczywista, albo - pewnie częściej - niezauważalna. Na co dzień nikt nie zwraca na Jerzego Oleksiaka uwagi. Czasem ze zdziwieniem przystają przy nim zagraniczni turyści. Krążą wokół grobu i stojącej obok figury Matki Boskiej Passawskiej w poszukiwaniu jakiejkolwiek tabliczki, która by wyjaśniała, dlaczego w centrum miasta jest grób.

W październiku 1944 roku w Warszawie niemal każdy większy trawnik był cmentarzem. Żołnierzy i cywilów grzebano w ziemi, w najlepszym razie ciała owijano w jakieś szmaty, a trumna to luksus. Po wojnie groby ekshumowano. Ten jeden został. Jako symbol. Nie wiadomo było nawet, czy zwłoki Powstańca w ogóle tam są - raczej mówiło się, że to tylko symboliczna mogiła.

Tak czy owak grób wygląda jak prawdziwy. Często powtarzam, że do zrozumienia Warszawy i jej historii, do zrozumienia mojego stosunku do Powstania potrzebny jest - gdyby ktoś chciał - pewien zabieg. Trzeba się mianowicie udać na spacer po mieście, najlepiej jakąś znaną sobie trasą, taką, którą pokonuje się niemal codziennie i zwrócić uwagę na tablice upamiętniające miejsca, gdzie mordowano warszawiaków. Na daty - także te przed 1944 rokiem, może nawet na nie bardziej. Ale przede wszystkim na liczby. a na koniec je dodać. Od tego zabiegu większe wrażenie robi chyba tylko ten grób.

Któregoś dnia, idąc przez Krakowskie Przedmieście, na którym właśnie w najlepsze trwał remont zwróciłem na niego większą uwagę, niż zwykle. W pyle ciętych płyt chodnikowych, między wywrotkami, koparkami i betoniarkami leży Powstaniec, tak samo jak leżał, gdy ulicą codziennie przewijał się tłum ludzi i będzie leżał, gdy remont się zakończy, a ruchliwe jak nigdy od czasów wojny Krakowskie wraz z nową knajpą na skwerze będzie się bawić.

"Stare Miasto, Stare Miasto
wiernie Ciebie będziem strzec
Mamy rozkaz Cię utrzymać
albo w gruzach Twoich lec"



Fifa 09 wie coś, czego nie wie jeszcze nawet PZPN ;)

Warszawska Polonia - bądź co bądź lider Ekstraklasy - w grze Fifa 09 występuje. wciąż jako Groclin. Twórcy, zdaje się, nie zdążyli wprowadzić do gry zmian po połączeniu klubów. Życie Warszawy informuje, że kibice protestują, klub z Konwiktorskiej też nie jest ukontentowany.

A trzeba się cieszyć.
W następnej Fifie w ogóle nie będzie polskich drużyn.

07 października 2008

Praska jesień

Determinacja służb odpowiedzialnych za sprzątanie mojej ulicy nie jest tak tajemnicza, jak się początkowo wydawało. Oto wyniki dziennikarskiego śledztwa :)

Okazuje się, że obsesyjne czyszczenie ulicy Karol Szymanowskiego na Pradze ma swoje uzasadnienie. Ale po kolei.

Tak, jak zapowiedziałem, dzień po opublikowaniu wstrząsającego materiału o polewaczce kursującej przez całą noc jedną ulicą poprosiłem o wyjaśnienia Zarząd Oczyszczania Miasta. I dowiedziałem się, że w mojej okolicy na zlecenie miasta sprząta firma Remondis. ZOM jedynie sprawdza efekty.

- Wykonanie prac kontrolowane jest po zamiataniu w nocy z poniedziałku na wtorek oraz po zmywaniu jeden raz na dwa tygodnie z wtorku na środę - poinformowała mnie Iwona Fryczyńska, rzecznik ZOM.

Po dalsze wyjaśnienia udałem się więc do wskazanej firmy. I rzeczywiście: - Ulica ta wymaga szczególnego traktowania z uwagi na parkujące tam w tym czasie samochody, ale również na notoryczne zanieczyszczanie przez opadające liście oraz wyrzucane śmieci przez właścicieli parkujących samochodów - napisał właśnie pan Paweł Sobótka z firmy Remondis.

Co prawda, to prawda - ulica Szymanowskiego może nawet aspirować do miana niewielkiej alei. Zarówno po bokach, jak i na środkowym pasie zieleni (pełniącym rolę lokalnego parku, if You know what I mean) rosną całkiem solidne drzewa. Liści tam nie brakuje, szczególnie teraz. Tymczasem ZOM wymaga, by ulica była czysta także pod parkującymi samochodami. Co mają robić - jeżdżą w tę i wew tę, do skutku.

Nie jestem do końca przekonany, czy rzeczywiście wymaga to aż tylu przejazdów, albo może raczej czy efekt rzeczywiście jest zgodny z zamierzonym, ale protestować nie będę. Tym bardziej, że pan Sobótka wyraził nadzieję, że porządki nie przeszkadzają bardziej, niż ruch uliczny, a nawet zadeklarował, że ilość kursów ograniczy do minimum.

Na koniec zaś uraczył mnie taką informacją, że w ogóle powiało grozą: - Nadmieniamy jednak, że mieszkańcy tej ulicy nie ułatwiają nam sprzątania, ponieważ często dochodzi do rzucania z okien w naszych pracowników i sprzęt różnego rodzaju przedmiotami takimi jak: butelki, doniczki, jajka itp.

Panie Pawle, cóż mi pozostaje? Chyba tylko zastrzec, że mieszkam w podwórku i słyszę Was tylko, jak mijacie prześwit na ulicę. Nawet, jak bym miał tyle fantazji, co moi sąsiedzi, to bym nie dorzucił :/

Szczerze współczuję.


A że tematem XII akcji GTWb jest jesienny deszcz, to ja praski deszcz dziwnych przedmiotów zgłaszam awansem jako swój współudział :)

04 października 2008

Jak stracić Euro 2012 i wyjść z tego z twarzą?

To nie jest blog piłkarski, dlatego posty o tej tematyce nie pojawiają się tu zbyt regularnie. Są jednak takie wydarzenia - a wprowadzenie kuratora do PZPN do nich należy - o których trzeba wspomnieć.

Podzielę się z Państwem dwoma spostrzeżeniami. Pierwsze nie będzie odkrywcze, a drugie nie będzie własne.

Lech Poznań, jak na złość, awansował do kolejnej fazy Pucharu UEFA i skomplikował sytuację ministra sportu, który kuratora do PZPN wprowadził. Dziwna to była decyzja, jakaś taka nazbyt spontaniczna, podjęta w przededniu dwóch pucharowych meczów naszych klubów i na krótko przed dwoma meczami naszej reprezentacji. Może trzeba było poczekać? Z drugiej jednak strony na co czekać? Może rację ma Tusk, gdy mówi:
- Wiem, że szczególnie wśród tej kibicowskiej części opinii publicznej pojawia się pytanie: a co, jeśli będziemy zmuszeni do wycofania z rozgrywek jakichś drużyn? Nie wierzę w czarny scenariusz, ale znam życie i wiem, że jeśli potrzebne jest twarde stanowisko, to czasami musi to kosztować. Co nam po eliminacjach, które będziemy przegrywali, po klubach, które będą masowo odpadały, co nam po piłce, gdzie strach wejść na trybuny? Tak nie może być, dlatego uważam, że lepiej podjąć twarde i radykalne decyzje w tej kwestii, bo inaczej będziemy w półmroku, udając zadowolonych. Czasami Lech pokona Austrię Wiedeń albo wejdziemy do finałów mistrzostw Europy - mówił Tusk do dziennikarzy w Sejmie.
Źródło: sport.pl

Gdybym wierzył, że jest realna szansa na uzdrowienie sytuacji w PZPN, podpisałbym się pod tym obiema rękami, zaryzykował nawet Euro 2012 i poszedł na wojnę. Ale chyba nie wierzę i w związku z tym nie wiem, co myśleć. Tyle spostrzeżeń nieoryginalnych - chyba większość zainteresowanych choć trochę tematem ludzi myśli podobnie.

Ale moje wątpliwości pogłębiły się, gdy wczoraj rozmawiałem z kolegą występującym czasem na blogu jak Dyżurny Satyryk Miasta. Wspólnie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie po co PO idzie na wojnę z PZPN? Odtworzyliśmy taki tok rozumowania:
  • Stadionów nie ma i nie będzie. Jedynie Narodowy się zaczął budować. A właściwie rozbierać. Ale reszta inwestycji leży; metro w Warszawie, kolej i drogi w kraju - tego się nie da zrobić na czas,
  • A skoro się nie da, to będzie porażka. I opozycja nas przed wyborami zniszczy. Jak się tego gorącego kartofla pozbyć?
  • Może uderzmy w PZPN i liczmy, że FIFA z UEFA przyjdą nam na polityczną odsiecz - wyrzucą nas z rozgrywek i zabiorą Euro.
  • My powiemy: no tak, stało się, taka jest cena za walkę z korupcją w polskiej piłce. Moralna racja będzie po naszej stronie.
  • A jak kurz opadnie, to nasz człowiek w stolicy doda: skoro jest gotowy stadion Legii na 33 tysiące kibiców, a mistrzostw nie ma, to po co nam budować Narodowy? Zostawmy to.
  • No to zostawimy.
  • A wtedy nasz człowiek w stolicy doda: skoro już rozebraliśmy stary Stadion X-lecia, skoro nie ma tam już bazaru - i chyba nie chcemy, żeby tam wrócił - to może... sprzedajmy ten atrakcyjny teren deweloperom.
  • No to sprzedamy.
  • Hej!
Obaj mamy nadzieję, że to tylko koszmarny wytwór naszej wyobraźni. Postanowiłem go jednak utrwalić - raz, jako ostrzeżenie, a dwa, żeby w razie czego móc potem powiedzieć "a nie mówiliśmy?".

-----{ edit }-----

Tytułem skojarzenia :)




Pocztówka z ulicy Chłodnej 25

Na blogu klubu Chłodna 25 pojawiła się właśnie taka oto fotka. Wiceprezydent Jacek Wojciechowicz zapisał się linkowanym i komentowanym przez mnie wywiadem w świadomości środowiska, które potraktował tak, a nie inaczej. I przeszedł do klasyki. Jaką ksywkę nadał sam sobie w środowisku, które nie umie panować nad emocjami - można się domyślić.

Ja odpuściłem sobie relacjonowanie całej sprawy dzień po dniu i link po linku. W między czasie mieliśmy na łamach "Stołka" sprostowanie do tekstu o niezgodzie wokół projektu i wyjaśnienie autora. Kto się interesuje, ten za pewne czytał. Pewne jest to, że za kulisami całej sprawy toczy się teraz rozgrywka, w której nie chodzi już o samo muzeum, teatr, projekt czy pieniądze. Teraz chodzi o urażonych samorządowców, którzy mają żal - także do mediów - że są osoby, które do wielkiego modernizacyjnego przedsięwzięcia, jakim jest realizacja muzeum podchodzą z emocjami i żywym zainteresowaniem. Zainteresowaniem, które utrudni im normalną pracę.

Cóż, tacy jesteśmy - rozemocjonowani, jak podpisali się na blogu autorzy tego zdjęcia. I to jest w całej tej sytuacji jakiś plus; są ludzie, których to interesuje, których słowa prezydenta zbulwersowały i dotknęły, którym cała ta historia nie jest obojętna.

PS: Wczoraj na łamach warszawskiego dodatku "Dziennika" ukazał się wywiad Bartosza Batora z ministrem Zdrojewskim. Tematem było nie tylko MSN - choć i ten wątek się pojawił - ale w ogóle warszawskie muzea. Polecam uwadze. Oczywiście jeśli ktoś ma dostęp do papierowej wersji - w sieci go nie ma :(

02 października 2008

Powtórzyć efekt Bilbao

Katowicki dodatek Gazety Wyborczej opublikował tydzień temu bardzo ciekawą rozmowę z Ibonem Areso Mendigurenem, wiceprezydentem Bilbao. W drodze wyjątku wklejam całość.

Nie wystarczy muzeum, by uzyskać efekt Bilbao
Rozmawiał Tomasz Malkowski
2008-09-24, ostatnia aktualizacja 2008-09-24 12:05

Hiszpańskie Bilbao od 10 lat w miejscu nieczynnych stoczni i hut buduje nowoczesne gmachy muzealne, kongresowe i teatralne. Dzięki inwestycjom w kulturę stało się rozpoznawalne w świecie. - Katowice mogą powtórzyć ten sukces - twierdzi Ibon Areso Mendiguren, wiceprezydent Bilbao

Tomasz Malkowski: Jest Pan wiceprezydentem miasta do niedawna zapomnianego, przemysłowego, a które jednak odniosło sukces. Katowice są dopiero na początku podobnych zmian.
Ibon Areso Mendiguren: Katowice mają wiele wspólnego z Bilbao. Oba miasta rozwijały się w oparciu o górnictwo i hutnictwo. Mamy też wspólne doświadczenie z upadkiem przemysłu ciężkiego. Zamknięcie hut i stoczni spowodowało wzrost bezrobocia nawet do 30 proc. Szukaliśmy sposobu wyjścia z tej zapaści, chcieliśmy z miasta przemysłowego stworzyć poprzemysłowe, które opiera się na usługach.

Jak bezboleśnie przeprowadzić takie zmiany?
- Przede wszystkim wszyscy doszliśmy do wniosku, że sytuacja jest fatalna i trzeba coś zrobić. Zawiązaliśmy w mieście przymierze ponad podziałami i postawiliśmy jasne priorytety. Interesował nas przede wszystkim człowiek. Chcieliśmy najpierw pomóc ludziom, a później sprzątać miasto zniszczone przez przemysł.

Postawiliście też na kulturę.
- To naturalne, bo we wszelkich zmianach kultura musi zajmować ważne miejsce. Dotychczas życie kulturalne miasta traktowano jako kolejny koszt, wydatek. Utrzymanie biblioteki, muzeum czy domu kultury sporo przecież kosztuje. Musieliśmy zmienić sposób myślenia, by kultura nie była już kosztem, ale inwestycją, która ma się zwrócić.

I zbudowaliście muzeum według projektu gwiazdy światowej architektury Franka Gehry'ego. Jak Wam udało się do budynku przyciągnąć Fundację Guggenheima?
- Wykorzystaliśmy przekorność Amerykanów. Cała Europa odradzała im Bilbao, powszechnie uznawane za najbrzydsze miasto w Hiszpanii. Potrafiliśmy ich przekonać, bo Fundacja Guggenheima nie wydała ani jednego eurocenta na budowę muzeum. Powstało z naszego budżetu.

Czy mieszkańcy uczestniczyli w tych zmianach?
- Na początku lat 90. byli przeciwni budowaniu kosztownego muzeum z ich podatków. Uważali, że pieniądze można przeznaczyć na inne cele. Można ich zrozumieć, bo budowa kosztowała 133 mln euro, które można by np. rozdać bezrobotnym. Ale my wierzyliśmy, że inwestycja w kulturę się opłaci. I mieliśmy rację. Już w pierwszym roku po otwarciu muzeum miasto zarobiło o 148 mln euro więcej. Ludzie z całego świata chcieli oglądać muzeum. W czasie krótszym niż rok zwróciły się nam koszty budowy. Co więcej, dochody miasta wciąż rosną. W 2007 roku zarobiliśmy 247 mln euro, m.in. z podatków od nowych hoteli, firm, restauracji, siedzib korporacji, które wyrosły w mieście jak grzyby po deszczu.

Jakie jeszcze korzyści przyniosło miastu muzeum?
- Wcześniej ciążyły na nas stereotypy, że jesteśmy regionem terrorystów, osławionej ETA. Gdybyśmy chcieli zrobić pozytywną kampanię wizerunkową na całym świecie, 133 mln euro, które wydaliśmy na budowę muzeum, nie wystarczyłyby. Dzięki muzeum zmniejszyło się bezrobocie. Tylko w nowych hotelach i restauracjach pracę znalazło 4 tys. ludzi. Bezcenna jest duma mieszkańców z muzeum. Napływ turystów zmusił nas do rozbudowy metra i dróg. Przywróciliśmy miastu rzekę. W dawnych portach powstały parki, nabrzeża zamieniliśmy w bulwary.

Czyli wystarczy wybudować niezwykłe muzeum, by uzyskać "efekt Bilbao"?
- Nie. Wiele miast chciało nas naśladować i nie osiągały sukcesu. My wprowadziliśmy zmiany błyskawicznie, i w dużej skali. Nie mieliśmy wyjścia, bo miasto umierało.

Katowice szykują się do budowy gmachu Muzeum Śląskiego. Jest dla nas nadzieja?
- Budując Muzeum Śląskie, nie patrzcie tylko na architekturę. Pamiętajcie, że najważniejszy jest interes publiczny, a nie prywatne biznesy deweloperów. Zapraszajcie ich, ale stawiajcie im wymagania. Nie bójcie się zmian i odważnych pomysłów, bo tylko takie odnoszą największy sukces.

A my mamy małego ptaszka.

30 września 2008

Rewitalizacja fortu Sokolnickiego

Po latach debat i mglistych zapowiedzi mamy wreszcie projekt centrum kultury w żoliborskim Forcie Sokolnickiego - dowiedział się TVN Warszawa. To pierwsza z licznych warszawskich fortyfikacji, która doczeka się kompleksowego remontu za publiczne pieniądze.

Projekt powstał na deskach kreślarskich pracowni Barysz Point Line z Tychów. Zakłada kompleksową rewitalizację obiektu, który na tle innych stołecznych fortów i tak trzyma się nieźle - jest ciągle użytkowany i wciąż nadaje się do remontu, a nie do rozbiórki. Inwestycja nie będzie jednak tania - rewitalizacja i przekrycie dziedzińca dachem pochłoną kwotę 18 milionów złotych. Stołeczny Zarząd Rozbudowy Miasta czeka z ogłoszeniem przetargu na wykonanie inwestycji tylko na pozwolenie na budowę. Projekt zyskał właśnie aprobatę stołecznego konserwatora zabytków.

Fort Michała Sokolnickiego (pierwotnie Siergieja) powstał w połowie XIX w. i był elementem pierwszego pierścienia fortyfikacji wokół carskiej Cytadeli. W czasie Powstania Warszawskiego działał w nim szpital polowy, po wojnie zaś stał się wojskowym magazynem. Część pomieszczeń wynajmowano, ale całość powoli popadała w ruinę.

Położony w parku Żeromskiego, w samym sercu Żoliborza budynek zmieni się teraz w centrum kulturalne z prawdziwego zdarzenia. Spora w tym zasługa władz dzielnicy, które konsekwentnie walczyły o to, by miasto kupiło obiekt od Agencji Mienia Wojskowego, co nastąpiło w 2003 roku. Miejsce jest zresztą od lat związane z kulturą - działa tu m.in. fundacja prowadząca zajęcia plastyczne dla dzieci.

Co znajdzie się w forcie po remoncie? Wnętrze zachowa podział na 15 części. W jednej z nich wygospodarowane zostanie miejsce na węzeł sanitarny, a w kolejnych m.in. na niewielką salę koncertową i trochę większą - teatralną oraz kawiarnie, pracownie artystyczne i moduły, których funkcja będzie się zmieniać w zależności od potrzeb. Przy okazji wyremontowane - i przerobione na lokale użytkowe - zostaną dwie sąsiadujące z fortem prochownie.

Projekt zakłada przywrócenie świetności ceglanym murom bez ingerowania i wprowadzania nowej substancji. Jedyną wyraźną nowością będzie lekki dach nad okrągłym dziedzińcem, oparty na stalowej konstrukcji. Z dachu fortu nie zniknie warstwa ziemi. Po zewnętrznej stronie murów, od strony parku Żeromskiego, odsłonięta zostanie natomiast kaponiera znajdująca się na osi budynku. W prochowniach nowością będą jedynie przeszklenia otworów okiennych.

W sumie da to bez mała dwa tysiące metrów kwadratowych powierzchni, nie licząc dwóch stumetrowych prochowni - wszystko w klimatycznych, starych murach, kilkaset metrów od stacji metra Plac Wilsona. Powierzchnia restauracyjna, wystawiennicza i sale widowiskowe - słowem infrastruktura, na jaką Żoliborz czeka od wielu lat.

-----{ edit 01.10.2008, 13:42 }-----

Poprawka: prace mają kosztować 16,5 miliona złotych, a zakończenie planowane jest w połowie 2010 roku.

mwap / roody


wizualizacje: Barysz Point Line / dzielnica Żoliborz,
artykuł powstał we współpracy ze stacją i portalem TVN Warszawa

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.