10 sierpnia 2007

Czekając na nowe odcinki "Losta"

W oczekiwaniu na nowy sezon "Losta", który, o ile mnie pamięć nie myli, ma się pojawić w TV w lutym przyszłego roku i ma mieć niestety tylko 16 odcinków kilka newsów z tajemniczej wyspy i okolic. Muszę przyznać, że mnie to wkręca.

1) Nowe osoby w obsadzie - i podejrzenia who is who. Ale to nic, bo...

2) ... pojawił się "wyciek z planu", czyli po prawdzie trailer czwartego sezonu (spoko, nic nie wyjaśnia, można spokojnie oglądać):


3) Mało? W sieci krąży jeszcze jeden taki "przeciek":


Więcej na ten temat (nadal bez spoilerów, oczywiście - tylko domysły). Trochę to wszystko pachnie "Star Trekiem", co wcale nie musi być przypadkowe, jak się zaraz okaże. Muszę powiedzieć, że popcorner.pl mocno u mnie punktuje takimi smaczkami. A przy okazji prywata, do współoglądaczy - nie mówcie mi z że nie ma sensu robić stopklatek w czasie oglądania i sprawdzać detali ;P Książkę Hawkinga przyuważyłem, gościa na rowerze widać w innym filmie z tajemniczym instruktorem (w jednym z końcowych odcinków trzeciego sezonu), Jacoba w domku też wypatrzyłem na stopklatce ;-)

Maniactwo. W dodatku niezbyt produktywne, ale jakże wciągające.

A swoją drogą czekam, aż Jenkins napisze kolejny rozdział "Kultury konwergencji" o J.J. Abramsie właśnie. On tam znakomicie opisuje podobne historie z tropieniem detali tego reality show, który miał podobną zresztą do "Lost" fabułę - co ludzie potrafili robić, by przed końcem poznać zakończenie. Zdjęcia satelitarne, wyjazdy na koniec świata, podpuszczanie osób z planu, docieranie do list gości hotelowych w okolicy...

Pisze tam też sporo o "Matrixie", np. o tym że ktoś, kto nie oglądał "Animatrixa" i nie grał w grę "Enter the Matrix" miał zupełnie odmienny odbiór dwóch ostatnich części filmu. Po prostu nie znał całości. Nie wszystkim się to podobało i dla tych, którym nie, mam chyba złą wiadomość. Na ComicCon J.J. Abrams pokazał coś takiego:


Obawiam się, że dla maniaków będzie to pozycja obowiązkowa. A skoro o Abramsie mowa, to nie gorzej promuje swój nowy film. Najpierw w kinach pojawił się trailer, potem zaś strona, na której co jakiś czas pojawia się nowa fotka. Internauci już przyuważyli, że na pierwszej między twarzami dwóch (choć podobno jak rozciąć i skleić, to się okazuje, że jednej) kobiet jest... hm... szatanek? Pójdziecie do piekła... Zdjęcia można przesuwać. A spróbujcie nimi potrząsnąć ;-) I tak dalej, i tak dalej - niesamowicie podoba mi się to, że te wszystkie rzeczy nie są podane na tacy, tylko świadomie dozowane, tak by Sieć sama je odkrywała. Moc.

Wiadomo, że będzie o potworach:



Mam nadzieję, że jakoś z tego wybrnie - że nie będzie to kolejny głupawy remake "Godzilli", która jest charming ;-) Dociekliwi mogą zobaczyć jeszcze serię filmów z planu, ale niewiele one wnoszą.

W tej sytuacji coraz bardziej wzrasta moja ciekawość w związku z kolejnym projektem Abramsa, czyli - Ou yes! - jedenastym pełnometrażowym "Star Trekiem", czyli moim ulubionym - sorry, "Lost" - serialem w wersji kinowej. Po słabym "Insurection", nieco lepszym "Nemesis", który zwiastował już w jakim kierunku może iść ten film oraz średnim serialu "Enterprise" jest spora szansa na coś ciekawego. No i gdyby to miało być promowane w ten sposób, to... maniactwo pełną gębą ;-)

Na razie wiadomo tylko, że film będzie sie dział w czasach poprzedzających pierwszy, oryginalny serial, a konkretnie w młodości kapitana Kirka i Spocka. Tego ostatniego zagrać ma aktor z innego obiecującego serialu, "Heroes" (drugi sezon już niebawem!) - Zachary Quinto. Ale nie tylko, bo jak się właśnie okazało pojawi się też...



... Leonard Nimoy, czyli po prostu Spock himself ;-) W rolę kapitana Pike'a, znanego wyłącznie koneserom Treka, wcielić ma się zaś... Tom Cruise. Zapowiada się dobrze.

Poza tym czekam jeszcze z napięciem na dwa filmy - nowego "Indianę Jonesa" (o którym to filmie dziś nie mam już siły niczego szukać) i "Mrocznego rycerza":



Tu też promocja postawiona na głowie - no ale skoro zajmuje się nią sam Joker (tak, to jest oficjalna strona filmu, powiedzmy)...


Pożyjemy zobaczymy - na razie karmimy się popcornerem. I trzeba przyznać, że ta zabawa wkręca - dzięki powiązanym filmom na Youtube i tagom na popcornerze mógłbym ten wpis rozbudowywać do samego rana.

02 sierpnia 2007

Klata na 63. rocznicę

Jan Klata pokazał dziś w Muzeum Powstania Warszawskiego widowisko pod wieloznacznym tytułem "Tryumf Woli". Zapowiedzi (m.in tu i tu) były szumne - z Hali B, gdzie odbyła się premiera, publiczność wychodziła jednak przeważnie zawiedziona. Paradoksalnie może to oznaczać, że reżyser - nie wiem czy w sposób zamierzony - trafił w sedno.

Cała sprawa owiana była od początku aurą tajemnicy. Muzeum nie spieszyło się z informacją o tym, że Klata pracuje nad niewielkim spektaklem na 63. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. W dodatku pokazów będzie jeszcze tylko trzy, wejściówki rozeszły się momentalnie i nawet dobre kontakty przy Grzybowskiej 79 na nic się tu nie zdadzą. Słowem - oczekiwania był ogromne.

Atmosfera dzisiejszego wieczora, poprzedzonego przecież uroczystościami rocznicowymi, tylko te oczekiwania podgrzała. Na długo przed północą na dziedzińcu muzeum zaczął zbierać się tłumek szczęśliwców z wejściówkami w ręku. Wpuszczać do środka zaczęto ich tuż przed północą. W sali, na niezwykle małej przestrzeni zaaranżowano nawet nie scenę, lecz niewielki podest. Na nim usadzono w trupich pozach stażystów przebranych w ciężkie płaszcze, niemieckie hełmy i ryngrafy. Za i nad nimi rozpostarto zaś ekrany, na które z projektorów puszczono nieruchome obrazy. Gdy publiczność się usadziła najpierw kazano się zwinąć ekipie telewizyjnej, a potem wielokrotnie proszono o schowanie aparatów fotograficznych i podkreślano, że zdjęć robić nie wolno. Biedni fotografowie, gdy wrócą do redakcji...

W takiej atmosferze publiczność - czuło się to - oczekiwała czegoś wielkiego. Tymczasem przedstawienie sprowadziło się do tego, że z boku, w niewielkim okienku aktor Piotr Grabowski w niemieckim mundurze czytał fragmenty niemieckich listów z frontu do rodzin, obficie przyprawionych wierszami Goethego. Wcześniej jednak obrazy na ekranach ożyły (nałożono tam na siebie zdjęcia z parafrazowanego "Tryumfu woli" Leni Riefenstahl, sielankowe obrazki z III Rzeszy i widoki płonącej Warszawy), z głośników popłynęła ostra muzyka, a ze zwłok niemieckich żołnierzy - krew. I to był jedyny poruszający moment spektaklu.

Poza tym na dwóch innych ekranach wyświetlono twarz kata Woli, Heinricha Reinefartha, który mówił mniej więcej to, co Klata zapowiadał, że powie. Nic więcej właściwie się nie zdarzyło, poza kilkoma zmianami oświetlenia, w tym tej najbardziej konfudującej, końcowej, po której nastąpiły pojedyncze klapnięcia dłońmi, długa cisza podszyta pytaniem "czy to wszystko?" i wreszcie niemrawe oklaski. Dopiero komunikat "proszę szybko opuścić Halę B, bo aktorzy chcieliby rozprostować kości" dał klarowną odpowiedź; to już koniec.

A więc zawód? Niekoniecznie. Albo raczej - tak, zawód, ale nie porażka. W pierwszej kuluarowej - czy raczej dziedzińcowej - opinii powiedziałem, że Klata nie powiedział o Powstaniu widzianym oczami Niemców nic nowego, nic, czego sam nie umiałbym wyczytać z ich relacji, które na piśmie są nawet bardziej porażające. I dopiero po chwili dotarło do mnie, że być może w tym tkwi prawdziwość płynącego ze sceny komunikatu. O okrucieństwie ówczesnych Niemców, o "geniuszu destrukcji" i fascynacji pięknem dokonanego własnymi rękoma zła nie da się chyba po prostu powiedzieć niczego, co oddałoby je w jakiś nowy sposób. Nie w dzisiejszym, zbrutalizowanym świecie krwawych gier komputerowych i filmów ociekających krwią. Nie ma środków wyrazu - przynajmniej wizualnych - które mogłyby unaocznić bardziej, niż codzienne wiadomości fakt, że człowiek potrafi być potworem.

Klata nie podołał więc wyzwaniu, by powiedzieć o okrucieństwie Niemców coś nowego, ale to nie znaczy, że przegrał całą sprawę - samo podjęcie tej próby jest jakimś rodzajem odpowiedzi na pytanie o zło, które wydarzyło się ponad 60 lat temu.

Tak czy owak cieszyć się trzeba, że jest zapotrzebowanie na takie poszukiwania i to zarówno ze strony twórców, publiczności, jak i instytucji, które stwarzają pole do podejmowania takich prób.

------------------------{ edit: 03.08.07, 00:58 }------------------------

Zdjęcia są u Julii.


PS: Na koniec drobne wyjaśnienie. Kilka osób pytało mnie , czy już na stałe zająłem się nieruchomościami i dlatego nie ma mnie na rocznicowych uroczystościach. Gdyby ktoś trafił tu w poszukiwaniu odpowiedzi, to dementuję - nieruchomościami, owszem, trochę się zajmowałem, ale cały czas przede wszystkim piszę o Warszawie. A uroczystości - lepiej lub gorzej - ogarniam w tym roku całościowo z poziomu redakcji.

24 lipca 2007

Ryś na miarę naszych możliwości

W ramach nadrabiania kinowych zaległości obejrzałem wreszcie "Rysia". Byłem pewien, że powszechny jęk zawodu po tym filmie był przesadą i da się go w całości zwalić na zasadę, że kontynuacja nigdy nie dorównuje pierwowzorowi. Niestety, nie da się. To po prostu słaby film.

Stanisław Tym porwał się na coś wielkiego - chciał zmierzyć się z kultem "Misia", przenieść ducha Bareji we współczesne realia. I choć żaden film nie stanie się kultowy z dnia na dzień, to "Ryś" "Misiowi" nie dorówna nigdy.

Mniej więcej w połowie - jak sądziłem, bo potem okazało się, że to dopiero 1/3 - filmu zacząłem sobie zadawać pytanie, o co właściwie chodzi? Nie brakowało wprawdzie śmiesznych scenek i fajnych gagów, ale były to tylko pojedyncze strzały. Nic ich ze sobą nie łączyło, a pomiędzy rzeczy lepsze wrzucono sceny kompletnie debilne (jak choćby dialogi sanitariuszy w karetce czy występ Sakrobokserów). W 2/3 filmu miałem już pewność, że lepiej już nie będzie.

Film sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie miał scenariusza, tylko jakiś ogólny zarys. Zawsze wydawało mi się, że chaos w filmach Bareji był wynikiem interwencji cenzury, braku taśmy i możliwości dublowania, słowem totalnej improwizacji, która dziś nie jest już konieczna. Twórcy "Rysia" uparli się chyba, żeby odtworzyć to jednak we współczesnych realiach. Niestety, dziś film tak ewidentnie niedorobiony nie wydaje się prawdziwy. Wydaje się słaby.

Nawet, jak twórcom przytrafiły się jakieś instytucjonalne ograniczenia, nie umieli z nich dobrze wybrnąć. W efekcie kluczowa (chyba, chociaż do końca nie wiadomo) scena przemówienia do pustej sali sejmowej wypada żałośnie, choć miała świetny potencjał. Bije z niej jednak tylko jedna rzecz: "nie dostaliśmy zgody na kręcenie w sejmie, więc zrealizowaliśmy plan B".

A przecież dziś środki filmowe pozwalają umieścić Stanisława Tyma na sejmowej mównicy bez zgody marszałka. Wystarczy komputer. Ale zamiast na jakość produkcji budżet filmu wydano na gaże dla dzikiego tumu aktorów. Gwiazdy (Janda, Rewiński i inni) grają tu nawet epizody (zresztą wszyscy grają tu głównie epizody, bo pojawiają się na ekranie raz i więcej już nie - większość wątków ginie gdzieś po drodze, gogolowskie strzelby - talent kolarski, tatuaż na ręku złodzieja - nie strzelają, nawet jeśli jeszcze gdzieś się pojawią), ale sprawiają wrażenie, jakby same nie bardzo wiedziały, co tak naprawdę grają. "Robię to, co mi ten łysy zza kamery kazał" - tyle mówi ich aktorstwo.

To chaotyczny zbiór, w większości słabych scenek bez spójnej myśli, ogólnej koncepcji i bez puenty. Film sprawia wrażenie, jakby twórcy "Misia", "Rejsu" i ci aktorzy, którzy w tamtych filmach nie zagrali, spotkali się po latach, by się trochę powygłupiać. Może na planie było wesoło, co potwierdzają to filmy, które promowały "Rysia" w internecie. Chwilami są znacznie bardziej przekonujące od finałowego produktu. Kondrat udający Wajdę przykład:



Ryś
Polska, 2007
scenariusz i reżyseria: Stanisław Tym

23 lipca 2007

Demo(L)ka (by Żółć)

Znakomity komentarz do zagadnień okołofutbolowych z ostatnich tygodni:

Najnowszy, siedemnasty numer tygodnik insynuacji i pomówień "Żółć" dostępny jest tu.

Oto Anglia

Anglia, rok 1983. Głupia i niepotrzebna wojna o Falklandy skończyła się rok wcześniej. Pochłonęła 261 ofiar, wśród nich ojca 12-letniego Shauna. Chłopak nie umie się pozbierać - nie pomaga mu w tym ani gapiąca się w telewizor matka (Jo Hartley), ani szkoła, w której wciąż ktoś się z niego naśmiewa. Któregoś dnia na swojej drodze spotyka grupkę skinów.



To właśnie Woody (Joseph Gilgun) i jego kumple okażą Shaunowi (rewelacyjny 15-latek, Thomas Turgoose, którego zmarłej w 2006 roku mamie dedykowany jest cały film) odrobinę zainteresowania i i sympatii. Zorganizują wspólną demolkę w starych magazynach, zabiorą na imprezę, w końcu ogolą na łyso i ubiorą po swojemu. No i pojawi się dziewczyna. Przez chwilę będzie familijnie. Sielankową atmosferę zakłóci jednak pojawienie się Combo (znany m.in. z "Przekrętu" Stephen Graham), starszego kumpla Woody'ego, skina co się zowie, rasisty i brutala, który właśnie wyszedł z paki. Nie spodoba mu się to, że paczce jest miejsce dla Milky'ego (Andrew Shim), czarnego skinheada w starym stylu. Za to od razu zapała sympatią do Shauna, który będzie miał odwagę mu się postawić, gdy ten zacznie gadać o wojnie na Falklandach i jej ofiarach.

Paczka się podzieli, Shaun będzie musiał wybrać między Woodym, który wyciągnął do niego rękę i Combo, który mu imponuje. Będą z tego kłopoty, ktoś oberwie w twarz, ale koniec będzie raczej happy. Wbrew pozorom to jednak nie ciepłe familijne kino - reżyser i scenarzysta "This is England", Shane Meadows, sam należał do skinheadowskiej grupy i dobrze wie, o czym opowiada. W Polsce, gdzie wciąż powszechnie utożsamia się skinów z faszystami, film może być odebrany opacznie, jako gloryfikacja rasizmu (i pewnie dlatego, choć ma rok i w Europie zdobył już kilka nagród, u nas wciąż nie ma dystrybutora). Tymczasem - co dla widza w Anglii jest pewnie nieco bardziej zrozumiałe - ruch skinheadowski miał bardziej skomplikowaną historię i dopiero w czasach, o których mówi "This is England" zaczął się mieszać z faszyzmem. Wplatając wątki polityczne Meadows sugeruje oczywiście, że to rządząca partia konserwatywna ponosi odpowiedzialność za biedę i frustrację, która do tego mieszania doprowadziła. Oskarżenie nie brzmi jednak zbyt mocno, bo w tym dużo mocniej czuje się tęsknotę za czasami trudnej, brudnej, huligańskiej, ale jednak młodości.

Początkowo trochę zawiodła mnie ścieżka dźwiękowa, na której niewiele jest reggae, w ogóle nie ma ska, są za to hiciory z lat 80 (ale np. tytułowej piosenki The Clash nie ma!). Ale trzeba przyznać, że świetnie uzupełniają one klimat filmu. Klimat jest tu zaś sprawą kluczową, bo bez niego byłoby to drętwe kino społeczne z wątkiem familijnym - a jest dobre kino społeczne, które dobrze wprowadza w realia czasów, o których opowiada. Spora w tym zasługa świetnego aktorstwa i genialnie dobramnych typów ludzkich.

This is England
Anglia, 2006
scenariusz i reżyseria: Shane Meadows

21 lipca 2007

Znów jej się udało!

Na placu Grzybowskim powstał "Dotleniacz" - staw rozpylający wokół pozytywną mgiełkę. To kolejny raz, gdy Joanna Rajkowska mierzy się z warszawską biurokracją, bu w przestrzeni publicznej zrobić coś zaskakującego. Wcześniej była oczywiście palma na rondzie de Gaulle'a.

I znów się udało - mimo trudności, mimo kosztów - staw powstał. Po co? Joanna Rajkowska tłumaczy, że plac Grzybowski jest miejscem, gdzie przecinają się drogi bardzo różnych ludzi. Przecinają, ale nie łączą - między żydowskimi wycieczkami, które pod ochroną agentów przechodzą spod synagogi na ulicę Próżną, narodowcami szukającymi potwierdzenia swojej wizji świata w publikacjach sprzedawanych (już nie, ale gdy projekt powstawał jeszcze tak) w księgarni, w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych, między kręcącymi się po placu parkingowymi menelikami i paniami wyprowadzające na kupę pieski ze swoich mieszkanek w osiedlu Za Żelazną Bramą oraz białymi kołnierzykami, pędzącymi do pobliskich biurowców ze szkła i klientami sklepów z narzędziami, śrubami i inną armaturą - między nimi wszystkimi nie ma żadnego kontaktu. Mijają się.

W dodatku sam plac - smutny, nieuporządkowany - jest miejscem wyrwanym z czasu i przestrzeni. Z jednej strony wielki kościół, z drugiej synagoga, z trzeciej żydowska ulica, jedyna ocalała w tym mieście. Stara, nieczynna pętla tramwajowa, bloki z czasów PRL i korona wieżowców w tle - jeśli ktoś chce, to dostrzeże w tym miejscu historię warszawy w pigułce, ze wszystkimi jej mrokami. No i jeszcze te pomysły, co mogłoby na placu stanąć.

Staw miał to zmienić:
Nie liczę na to, że zaczną ze sobą rozmawiać, ale może usiądą tu po prostu razem i popatrzą sobie w oczy - mówi Joanna Rajkowska, autorka "Dotleniacza". Podczas budowy rozmawiała z ludźmi i doszła do wniosku, że najbardziej obawiają się planowanych tu pomników - pomordowanych na Wołyniu i proboszcza Godlewskiego, który ratował Żydów w czasie drugiej wojny światowej. - Oba są dość koszmarne - przyznaje Rajkowska. - Mieszkańcy ich nie chcą, dlatego pytają, czy staw może zostać tu dłużej niż do 20 września. To już zależy od nich. Mam nadzieję, że ten projekt wyzwoli w ludziach wiarę, że mogą decydować o otaczającej ich przestrzeni. Że niekoniecznie musi tu stanąć pomnik z brązu, może też coś tak ulotnego i nieobciążonego znaczeniami jak staw.
Źródło: Gazeta Stołeczna

Czy to możliwe, zobaczymy za kilka dni, ale już dziś, dzień po uruchomieniu Dotleniacza, widać było efekty. W okół oczka wodnego - tłum ludzi. Na pobliskich ławkach i na usypanych z ziemi, trawiastych pagórkach, młodych i starych, głównie, jak mi się wydaje, z najbliższej okolicy. Między nimi kręciła się uśmiechnięta autorka - kolejny raz jej się udało :)

Osobiście kibicuję projektom Rajkowskiej nie tylko dlatego, że podobają mi się same w sobie, ale też dlatego, że pomagają w walce z myślowymi schematami wśród warszawiaków i wśród stołecznych urzędników, ciepriących na syndrom "nie da się". Rajkowska udowadnia, że wszystko się da.

17 lipca 2007

Materiały prasowe


Na pytanie "co to jest?" użytkownik tego biurka odrzekł ze stoickim spokojem:
- Materiały do następnego artykułu.

Ja mam go redagować ;)

16 lipca 2007

Lament i Strach

Koniec świata nadchodzi - wskazują na to wszelkie znaki na niebie, ziemi i w Polsce. Oto w Warszawie narodził się dziś LiS z dwoma członkami. Jeden jest mały, gruby i czerwony, a drugi chudy, ale za to długi. LiS i PiS - rymuje się, mylić się może i za pewnie będzie. Chytry ten LiS - jeszcze nas wszystkich wy...
Nie uwłaczając, oczywiście.

------------------------{ edit: 16.07.07, 15:29 }------------------------

TRYPTYK O LISIE
co na razie chodzi koło drogi
ale w każdej chwili może stanąć w poprzek
i wtedy nie ma chuja we wsi - wszyscy na blokadzie.

I.
Kiedy chłopcy od CeBeA
raźno wzięli się do dzieła,
z afer poszły w świat odpryski:
piski, spiski i zapiski.
Ślepnąc jak z kopalni Łysek,
wśród szaf, trumien i kołysek,
PiS po ciemku węszył spisek
czego skutkiem jest kryzysek.
Bo z kryzysku wyszedł lisek.
Lis dwugłowy z mroków wylazł,
zajebisty jest nad wyraz:

II.
Oto polski LiS dwugłowy
do połowy giertychowy,
od połowy lepperowy.
Do połowy narodowy,
od połowy wiochmenowy
do połowy pięćpiwowy
od połowy blokadowy
Feromonem jedzie boskim:
trochę gnojem, trochę Dmowskim.

III.
Jak pokażą nam wybory,
gdy do urny wpadnie kartka:
albo pożre LiS kaczory,
albo się przebierze miarka.
LiS ofiarą będzie PiS-a...
Zmasakrują ssaka kaczki:
Dla Kaczyńskiej - kołnierz z LiS-a
A kot Jarka zeżre flaczki.

Dyżurny Satyryk Miasta, mp

------------------------{ edit: 16.07.07, 17:37 }------------------------

  • Lecimy i Spadamy
  • Lizusy i Sprzedawczyki
  • Lemiesz i Swastyka (nasz faworyt!)
  • Lejem i Siejem
  • Lumpy i Spółka
  • Love & Sex
  • Lama i Skunks
  • Leniwi i Spolegliwi
  • Lenin i Stalin
  • Lesbijki i Sataniści
  • Lucyfer i Szatani
  • Lubimy Intratne Stołki
  • Liżmy Im Stopy
  • Lamusy i Sieroty
  • Leżymy i Skamlemy
Oraz the one and only - choć nie na temat:
  • Żwirek i Muchomorek

11 lipca 2007

Polityka, polityka...

Minęły dwa dni od chwili, gdy niesiony lawina politycznych wydarzeń skusiłem się do tego, by posnuć na blogu dywagacje na ich temat. Niecałe dwie doby mówiąc dokładnie. A wszystko co napisałem jest już nieistotne. Za tydzień będzie śmieszne, a za dwa niezrozumiałe w swej nieaktualności. Wniosek? Szkoda czasu. To, co się w tej chwili wyprawia w rodzimej polityce nie zasługuje ani na tyle uwagi, ani na tyle zaangażowania ze strony obserwatorów. Dlatego nie kontynuuję tematyki kryzysu rządowego. Powiem tylko, że skłaniam się ku następującej ocenie: to nie żaden przełom, to tylko zagrywka mająca na celu przykryć słowa Rydzyka. W tym celu wykorzystano CBA, być może sprokurowano całą sprawę Leppera i stworzono widowisko: medialny spektakl z udziałem policji politycznej w państwie rządzonym z tylnego fotela przez chorego na głowę księdza-radioamatora, któremu każdy boi się podskoczyć - tak to teraz widzę.

10 lipca 2007

Taka różnica mnie nie zachwyca

W toku mojej dzisiejszej blogerskiej nadaktywności uświadomiłem sobie z pewnym niepokojem jedną rzecz: na myśl o tym, że do władzy wrócić mieliby ludzie z SLD, SdPL czy - dla mnie nieakceptowalnej w chwili poczęcia - koalicji LiD telepie mnie bardziej, niż na widok Kaczyńskiego. Nie żebym im życzył sukcesów, ale powrotu tamtych nie zniese... Czy ten kraj wyrwie się wreszcie z tego zaklętego kręgu? Będzie wreszcie jakaś alternatywa? Liczyłem, że niechęć do Kaczyńskich zrodzi wreszcie jakąś młodszą partię, jakąś formację liberalno-demokratyczną, bez lewackich odjazdów, ale też nie narodowo-katolicką, nastawioną na sprawy gospodarcze... I nic - krytyka Kaczyńskich, owszem, gumowe kaczuszki, parady równości, wolności i innych ości - to tak. Ale żeby było wreszcie na kogo głosować? To nie.I znów zobaczymy w sejmie te same gęby.

"I tak kurwa do zajebiania".

Paris Hilton - i oglądalność rośnie (bloga, oczywiście)

W całym tym rodzimym burdelu jakoś umknęła mi ciekawa informacja sprzed paru dni - ta o amerykańskiej dziennikarce, która podarła wiadomość o Paris Hilton.

Było tak:


Reakcje? Setki maili z wyrazami poparcia i... własny program w nagrodę za odwagę. Cóż, chyba wszyscy przyznają, że Mika Brzezinski (zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa - to córka Zbigniewa Brzezińskiego) miała rację i telewizja strzeliłaby sobie w stopę potępiając swoją dziennikarkę. Smutne jest tylko to, że jej gest niczego nie zmienił. Ale tu odzywa się we mnie idealista, który podziwia takie gesty, szanuje je i... Oj, jak ja bym chciał zobaczyć kiedyś na żywo dziennikarza, który daje w pysk chamskiemu politykowi... Albo chociaż mówi mu w twarz, żeby przestał pieprzyć ;-)

09 lipca 2007

Polska AD 2007: kokaina, kibole, czarownica i inni szatani...

Jeszcze dobrze nie ochłonąłem po wydarzeniach niedzieli i poniedziałkowego poranka, a tu już wieczór w iście hitchcockowskim stylu przyniósł trzęsienie politycznej ziemi w postaci dymisji Andrzeja Leppera i - co niemniej ważne dla toku mojego gorącego rozumowania - Tomasza Lipca. I choć z założenia nie miał to być blog polityczny, to jednak nie mogę się powstrzymać przed napisaniem gorącego komentarza inaugurującego tag "polityka".

Dymisja wicepremiera zamiast eutanazji czarownicy

I bardzo dobrze, bo choć doświadczenie uczy, że do rządu wrócić może nawet warchoł jeśli będzie taka potrzeba, to jednak... Zobaczyć wyraz twarzy Leppera dowiadującego się o dymisji - bezcenne. Za wszystko inne premier zapłaci, oczywiście, gotówką, bo przecież nie ma konta w banku ani, co za tym idzie, wiadomekj karty.

Marzeniem Jarosława Kaczyńskiego jest od dawna spolaryzowanie sceny politycznej, jej podział na dwie formacje, na amerykańską modłę. Koalicja z PO zawsze szła w poprzek tych planów - koalicja z Samoobroną i LPR zawsze była zaś przedstawiana, jako środek do wyższego celu. Środek, który w razie potrzeby można szybko i łatwo wyeliminować. Do tej eliminacji służyć miało CBA, które od samego początku miał kontrolować przede wszystkim zaplecze rządu (i, wbrew obawom opozycji i "Gazety Wyborczej", tak się stało!).

Nie ulega wątpliwości, że hak na Leppera nie wypłynął dziś - był to pocisk od dawna gotowy do użycia. Trzeba przyznać, że moment jest idealny: sondaże wciąż wysokie, strajk lekarzy zachwiał nimi na krótko, ale widać już że strajkujący przelicytowali. Do tego idą polityczne wakacje, które można poświęcić na negocjacje z potencjalnymi koalicjantami i przygotowania do kampanii wyborczej. Jest czas na przegrupowania. Czy wybory będą, to się oczywiście dopiero okaże, ale na pewno dzięki wakacjom można je dłużej odwlekać. Nawet do wiosny, jak się uprą.

Co się więc stało, że pocisk eksplodował dziś? Odpalił go Tadeusz Rydzyk, a raczej jeden z jego studentów wespół z tygodnikiem "Wprost". Jeszcze wczoraj Jarosław Kaczyński mówił do wyznawców proroka z Torunia, że "tu jest Polska", ale słowa tego ostatniego pod adresem brata nie mogły pozostać bez reakcji. Rozpoczęto więc polityczne przesilenie, które pozwoli przykryć tę aferę lawiną innych wydarzeń. A potem rozegrać ją na dwa sposoby - albo się będzie dalej kłaść uszy po sobie i liczyć na poparcie Radia Maryja, albo się z tym środowiskiem radykalnie zerwie przy okazji w trudnej sytuacji stawiając LPR, który mimo subtelnych różnic między Giertychem a Rydzykiem wciąż jest z Toruniem kojarzony. A wszystko w ręku Ziobry, który w każdej chwili może z urzędu wszcząć postępowanie przeciwko Rydzykowi, który obraził głowę państwa.

Jarosław zagrał pokerowo: przejął inicjatywę, wybił przeciwnikom z rąk wszystkie asy i może wszystko. Nawet, jeśli PiS przegra wybory z PO, marzenie i cel - polaryzacja - się przybliży i w dłuższej perspektywie będzie to działało na korzyść PiS.

Być może przeceniam Kaczyńskiego, lecz jeśli tak kombinował, to wykonał dziś zabieg graniczący z majstersztykiem. Czy polska polityka jest na tyle przewidywalna, by takie kalkulacje się opłaciły, to się dopiero okaże.

Oczywiście możliwy jest też inny scenariusz: Kaczyńskiemu wszystko wysypało się z rąk i dni tego rządu są już policzone, bo dalej będzie tylko gorzej. Osobiście nie miałbym nic przeciwko, ale do tej pory Kaczyńskiemu raczej się udawało - czas pokaże, czy i tym razem trzeba będzie docenić jego pokerową zagrywkę.

Za tym wszystkim czai się oczywiście coraz bardziej prawdopodobna kompromitacja w sprawie Euro 2012 (dodałem i taki tag, bo coś czuję, że notek na ten temat nie zabraknie), które prędzej czy później zostanie nam odebrane, jeśli rząd nie weźmie się do roboty. Ale i to może być elementem kalkulacji, bo przecież po całym tym zamieszaniu wystarczy powiedzieć tak: "oczyściliśmy politykę, CBA oczyściło COS, minister Lipiec odsunięty od strategicznego resortu. Teraz w atmosferze Zgody Narodowej pod nasze dyktando wspólnie przystąpimy do budowy dróg i stadionów, a kto się ośmieli krytykować, temu los polskiej piłki na sercu nie leży".

I zawsze można postraszyć opozycję kibicami. A jak nam Euro odbiorą, to można ich wysłać na Berlin.
W Wilnie już byli.

------------------------{ edit: 09.07.07, 23:43 }------------------------

Inni na ten sam temat:
Czekam na Mleczkę i Raczkowskiego ;-)

Polska na koksie

Teoretycznie ta notka powinna być oznaczona tagiem "moja Warszawa", ale ze zrozumiałych względów nie będzie. Młodzi warszawiacy pojechali na wycieczkę do Wilna - czym to się zakończyło można zobaczyć na zdjęciach i na video:


[link z bloga Piłka zza klawiatury]

Ktoś na bashu skomentował, że próbowali przyłączyć Litwę do Polski. Ale jakoś nie śmieszy mnie ten żart. Jak to jest możliwe, że nasze silne, rządzone twardymi rękoma państwo nie jest w stanie wziąć za twarz tej garstki hołoty? Gdzie zdecydowana reakcja? Czemu nie wyłapują ich na granicy? Chociaż konferencja prasowa, panie Ziobro, prosimy. A poważnie: międzynarodowa kompromitacja już jest (dobrze się przed Euro 2012 naszemu wizerunkowi nie przysłuży, ale na szczęście drogi się budują, stadiony pną w górę, więc może UEFA nie zauważy), zagraniczna policja w celach szkoleniowych wykorzystuje filmy z Polski. Czy musi dojść do tragedii? Czy ta hołota musi zabić kogoś na "zagranicznym występie", żeby ktoś wreszcie zobaczył, że to jest realny problem?

Kibole swoje zrobili: Legia zostanie pewnie wykluczona z pucharów. Szczerze? Nic mnie to nie obchodzi - jestem w stanie kibicować klubom z Anglii czy Hiszpanii natomiast los polskich mnie nie interesuje. Nie chcę mieć z tym bydłem nic wspólnego, nawet tyle, że śledzę polską ligę.

A czemu władze nie reagują? Wiadomo czemu - i bez tego mają swoje problemy. Dała się we znaki dualność Kaczyńskich - gdy jeden chwalił ojca Rydzyka, tam gdzie jest Polska, drugi z przerażeniem czytał, co Rydzyk mówi o nim na wykładach. Jeden widzi szatanów, inny czarownice... Do dziś pytanie co oni ćpają? wydawało się tylko żartem, ale okazuje się, że to wcale nie musi być zły trop, skoro doradca prezydenta przez cztery lata przejadł kilogram kokainy. Może w tym tkwi tajemnica tego faktu, że w poniedziałek o godzinie 9 rano za nami już kilka skandali, z których każdy w normalnym kraju zakończyłby się dymisjami na wysokich stanowiskach. A u nas? "Alleluja i do przodu!".

------------------------{ edit: 09.07.07, 15:05 }------------------------

Emocje nie stygną. Zczuba pisze do kiboli "idźcie w cholerę". I bardzo słusznie, nie ma co przebierać w słowach. A politycy żyją niestety słowami Rydzyka i nikt nie ma czasu odnieść się do afery, jaką jest występ warszawskiej hołoty w Wilnie. Z urzędników tylko Listkiewicz odniósł się do sprawy, ale też bez szczególnego zdecydowania.

Nie wierzę w zakazy stadionowe (nie ma podstaw prawnych), w zdecydowaną reakcję (skoro ci, którzy mają reagować piją wódkę z tymi, którzy demolują stadiony). Ale brak reakcji ze strony władz jest dla mnie najbardziej wymowny. To doskonale pokazuje, jak dalece nie interesują ich prawdziwe problemy tego kraju i jak kompletnie nie interesuje ich to, czy uda się zorganizować Euro 2012 w Polsce.

A w sieci? Tradycyjne komentarze: to tylko garstka chuliganów, która nie ma nic wspólnego z prawdziwym kibicowaniem, gdyby na stadiony przychodziły białe kołnierzyki, to na stadionach nie byłoby żadnej oprawy, jesteśmy ostatnim krajem w Europie, który umie kibicować, co pokazaliśmy na mundialu w Niemczech. Piszą to ludzie, którzy czują się na stadionach w miarę bezpiecznie. I pewnie jest w tym ziarno prawdy, bo kibice w czasie mundialu zachowywali się wspaniale, a oprawy robią wrażenie.

Tylko że ja tego nigdy na żywo nie zobaczę - nikt mnie nie przekona, że mecze polskich klubów to rozrywka dla mnie. I nie chodzi nawet o to, że bałbym się pójść na mecz - znacznie bardziej chodzi mi o to, że dziś kibicowanie jest synonimem bandytyzmu. Ja wiem, że ze środka to tak nie wygląda. Że z perspektywy osoby, która kibicuje z sercem i bez przemocy to uproszczenie jest krzywdzące - ale tak właśnie wygląda to z boku: szalik oznacza bandytę.

Widziałem, jak bawią się ci straszni włoscy kibice (tam jest ponoć gorzej, niż u nas) w Mediolanie po ligowym meczu na San Siro, jechałem z nimi nocnym autobusem. Nikt nie był pijany, agresywny, nikt nikogo nie zaczepiał. Gdy w Warszawie jest mecz wysokiego ryzyka - ustawiam sobie podróże po mieście tak, by się wyrobić między początkiem a końcem. Może przesadzam, może jestem niesprawiedliwy dla Was, spokojnych kibiców, ale gdy idziecie z szalikami na szyi nie zastanawiam się, do której grupy należycie, tylko spierdalam.

Nie Wasza wina? Wasza też. Wasza, władz klubów, PZPN, polityków - wszystkich tych, którzy przez lata bagatelizują sprawę, podkreślają, że to tylko margines i w ten sposób przykładają się do tego, że nie zmienia się nic. A potem mają pretensję, że ten stereotyp ich obciążą. Nie podoba Wam się - zróbcie coś wreszcie. Nie wmawiajcie mi, że to tylko garstka chuliganów, że nie ma się czego bać, tylko zróbcie coś, żebym za kilka lat mógł kibicować warszawskim klubom, w szaliku, bez nerwów.

Bo na razie bardziej prawdopodobne jest, że pojadę na Wembley, niż na Legię.

------------------------{ edit: 09.07.07, 23:05 }------------------------

A jednak jest reakcja Ziobry.

------------------------{ edit: 10.07.07, 00:02 }------------------------

Inni na ten temat:

08 lipca 2007

Biznes park - to brzmi dumnie

Zwłaszcza na Mokotowie "biznes park" brzmi dumnie. Brzmi, bo nie wygląda. W taką jesienną pogodę, jaką obdarzył nas tegoroczny lipiec wygląda to mniej więcej tak, jak na załączonym obrazku: brukowana ulica Domaniewska, brak chodników, syf, błoto i jeden wielki korek w godzinach biurowego szczytu. Samochody parkują po krzakach i zaroślach, tak że nigdy nie wiadomo, czy uda im się wyjechać z błotnistej mazi, jaką cała okolica jest uraczona. Do tego dochodzi kilka kolejnych inwestycji w fazie budowy, czyli betoniarek, wywrotek, kolejnych porcji ziemi i błota na ulicach, butach i ubraniach. Po prostu koszmar.

A oficjalnie to jest prężnie rozwijająca się dzielnica biznesu.

05 lipca 2007

Audiobook

Jakoś początkowo nie zapałałem entuzjazmem do wydawanych przez Gazetę Wyborczą audiobooków, ale wpadła mi w oko informacja, że Marek Kondrat nagrał dla nich "Złego" Tyrmanda. A że od dawna brakowało mi czasu, by odświeżyć sobie tę książkę, postanowiłem jej posłuchać. Tym bardziej, że jako dzieciak lubiłem słuchać książek w radiu, choć nigdy nie regularnie.

W domu szło mi to bardzo opornie, bo trudno jednocześnie słuchać książki i czytać coś na komputerze. Ale w autobusie audiobook sprawdza się znakomicie! Pierwszy raz od dawna nie przespałem całej podróży.

No i sam "Zły"... Wszystko już o tym napisano, więc nie będę powtarzał. Jedno jest dla mnie niepojęte – jak to się stało, że tej prawdziwie warszawskiej, miejskiej i sensacyjnej historii rodem z amerykańskiego komiksu nikt jeszcze nie przeniósł na ekran?! Przecież to się samo prosi, a w dodatku wciąż jeszcze są w Warszawie miejsca, gdzie można to nakręcić. Coraz mniej, ale są. Wyobrażam to sobie w estetyce "Sin City".

W pewnym momencie wydało mi się, jakby z tego błotnistego, burego półmroku, z deszczu, mgły, śniegu, z tej kotłowaniny szarych postaci wpiły się we mnie jakieś oczy. Teraz przypominam je sobie dokładniej, były przeraźliwie jasne, jarzące się jakby same białka bez źrenic, a tak intensywnie, aż do bólu wbite we mnie, prześwietlone jakąś nieludzką mocą i pasją, straszne!
Leopold Tyrmand - Zły

Obawiam się tylko usilnego uwspółcześniania tej powieści, odzierania ze smaczków, takich jak nazwiska bohaterów (Kalodont, Szuwar, Kolanko, Śmigło czy Kompot) albo nazwy firm (Woreczek!). Nie bez wpływu na mój zachwyt są też obrazki z pracy miejskich reporterów robiących ćwiartkę w bramie w ramach obowiązków służbowych. Tylko jak tu pokazać Milicję Obywatelską, w jakim świetle? Trudno z niej zrobić sojusznika tajemniczego bohatera - porucznik Dziarski z legitymacją MO to jednak nie komisarz Gordon z Gotham City. A porównanie z Batmanem wcale zasadne, jak się wczuć w nastrój. I głos Marka Konrada bez wątpienia w tym pomaga.

A z drugiej strony rozkręca się moda na PRL-owską estetykę, więc kto wie, może obroniłaby się dosłowna, wierna ekranizacja? Na razie znam jeden film próbujący tę modę zdyskontować, z takim sobie skutkiem - to "Segment '76". Wolałbym, by "Zły" nie powtarzał popełnionych tam błędów a ze schematów myślowych na temat PRL korzystał umiejętniej. No i żeby nie wyszła z tego kolejna komedia o i dla dresiarzy. No ale na razie nikt się do tego nawet nie przymierza.

A w kolekcji Gazety jest jeszcze kilka ciekawych książek, w tym "Ferdydurke" w wykonaniu Fronczewskiego. Chyba mam nową zajawkę.

------------------------{ edit: 07.07.07, 20:16 }------------------------

Entuzjazm jednak znacznie opadł, gdy odkryłem, że audiobook to jednak nie książka w całości, lecz w znacznych skrótach. I o ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że pewnie fragmenty muszą wypaść, bo po prostu byłyby nudne w słuchaniu, o tyle czemu "Zły" nie ma zakończenia, nie rozumiem...

04 lipca 2007

USS Vinyl

Na - jak się pisuje w trendowych gazetach - klubowej mapie stolicy pojawił się nowy lokal: klub Vinyl. Z dobrym sprzętem, smacznym jedzeniem i sympatycznym kierownictwem, które po koleżeńskich układach wprowadzało nas ostatnio w zakamarki tak lokalu, jak i obszernej zawartości kilku barów. Było wiele radości, a potem bolała mnie głowa. Więcej grzechów nie pamiętam.

Pamiętam natomiast logo, które jakimś sposobem znalazło się na chwilę na tapecie mojego telefonu. Obawiam się jednak, że jako pracownik firmy z kapitałem niemieckim i bez obnoszenia się z takimi znaczkami sporo ryzykuję w obecnej sytuacji politycznej, tak więc powróciłem do jedynie słusznego zdjęcia Ukochanej. A całym zajściu zdecydowałem się napisać nie po to, by odwalać kryptoreklamę (bo też kto na moim blogu szuka informacji o stołecznych klubach?!), lecz dlatego, że dolna część Vinylu zaskakuje czymś lepszym od logo - fragmentem statku kosmicznego USS Enterprise we własnej osobie:


Gdyby, dajmy na to, jakaś ekipa chciała nakręcić fanowski film SF - plan zdjęciowy jest niemal gotowy. To wszystko świeci i mruga, a po kilku przejściach w tę i z powrotem teleportowaliśmy się wszyscy do wymiaru delta, zakrzywiliśmy czasoprzestrzeń (rano okazało sie, że to wcale nie było "jeszcze tylko pół godzinki") i grawitację (przy wejściu w nadświetlną trochę bujało).

02 lipca 2007

Polska wygrała z Brazylią!

Z założenia nie jest to blog o piłce nożnej - są inni, którzy znają się na niej lepiej ode mnie i sprawniej wyszukują bramki w YouTube. Ale coś takiego nie zdarza się często - Polacy pokonali Brazylię w piłce nożnej w finałach mistrzostw świata! I wcale nie umniejsza tego sukcesu fakt, że zrobiła to reprezentacja do lat 20. I to po jakim golu!



Cieszę się podwójnie, bo kilka dni temu pisałem w mailu do kolegów o tym, że młodzi Polacy trenujący w takich klubach, jak Real Madryt, niechby i w rezerwach drugiej drużyny, nauczą się tam więcej, niż gdziekolwiek indziej i za parę lat, kto wie, może będą umieć biegać po boisku widząc jednocześnie, co się na nim dzieje? Może na Euro 2012?

A propos Euro - "Życie Warszawy" donosi dziś, że coraz mniej Polaków wierzy, że uda się zorganizować tę imprezę, NIK w raporcie twierdzi, że inwestycje sportowe w Polsce są realizowane w sposób urągający wszelkim normom, a w piątek CBA aresztowało szefa Centralnego Ośrodka Sportu w Warszawie. Jeszcze nie napiszę "a nie mówiłem?", bo naprawdę żadna to satysfakcja, ale widzę, że koniec marzeń jest coraz bliżej.

PS: Teraz czekamy na to, żeby siatkarze dali pretekst do napisania notki pod taki samym tytułem :)

01 lipca 2007

Bestie Boys na Sołdku czyli veni, vidi, zmokli...

... i relacjonować nie mają siły (ani za bardzo czego). Powiem tylko, że dzięki pogodzie Sołdek stał się największą - i najbardziej udaną - atrakcją kilkudziesięciogodzinnej wycieczki do Trójmiasta. Jako jedyny nie zawiódł - w przeciwieństwie do pogody (po stokroć), muzyków (w każdym razie tych nielicznych, których, do których udało nam się dopłynąć, pogody, drogowców oraz pogody.

Symbolem festiwalu stało się obuwie z niebieskich worków na śmieci i taśmy:

Last but not least zawiodła pogoda. I BB, którzy zagrali słabo. A może to my byliśmy już tak zmarznięci i mieliśmy tak dość, że nie bardzo mieliśmy siłę słuchać? Nie zastanawialiśmy się nad tym odkopując samochód z błota po kolana...

PS: Czy wspominałem już, że padało?

30 czerwca 2007

Bohater na miarę epoki web 2.0

Jest godzina 3 nad ranem, a ja jutro o tej porze mam zamiar wychodzić z Openera, więc wiele na ten temat nie napiszę. Niemniej chciałem wspomnieć, że historia tego kolesia jawi mi się jako pretekst do dywagacji o tym, jak strasznie sztucznym, rozdmuchanym i przyziemnym zjawiskiem może być cała ta webdwazerowa bańka, która od jakiegoś czasu pęcznieje na naszych oczach... Ma hasło w Wikipedii, jest od paru dni swoistą ikoną premiery nowego produktu spod znaku jabłuszka, a tak naprawdę to zwykły cwaniak.

Może po powrocie rozwinę tę myśl. A może nie :P

PS: Nocujemy na Sołdku - słabo? :)

28 czerwca 2007

LEGO

Jestem tak zmiażdżony, że nie mam pomysłu na bardziej oryginalny tytuł. Gazeta.pl we współpracy z blogiem Klocki ogłosiła dziś konkurs, ale mniejsza o to - dzięki temu odkryłem rzeczonego bloga i wszystko to, co się za nim kryje.

A kryje się ogromne zjawisko AFOL-i (od Adult Fan Of Lego). Kto się klockami nigdy nie bawił, nie zrozumie. A kto, tak jak ja, budował z nich godzinami i dziś zerka czasem tęsknym wzrokiem na stojące na szafie pudło, którego nie pozwolił wyrzucić czy oddać młodszym krewnym, i ciągle obiecuje sobie, że kiedyś je zdejmie i zbuduje wielki statek kosmiczny, temu wystarczy kilka obrazków, które pozwolę sobie przekopiować z klocki.blox.pl:

Girlsy i giwery:

Scenki rodzajowe:

Coś dla fanów „Lost” (pod linkiem kilka innych zdjęć z tej serii) też się znajdzie (o innych filmach nie mówiąc):

I dla miłośników kolei, także rodzimej:

Oraz szybkich fur:
i niebezpiecznych zabawek:

Przepraszam, że nie podpisuję autorów tych prac - wrzucam po prostu kilka zdjęć, by pokazać różnorodność skal, pomysłów i poziomów abstrakcji. Kto złapie klimat, obejrzy dokładnie na blogu Klocki. Znajdzie tam też informacje, gdzie możne kupić stare zestawy i dowie się nawet, że AFOL-e mają swoją gazetę. Zachęcam, bo to naprawdę niewielka próbka możliwości klocków Lego.

Nie wierzycie? To obejrzyjcie automat do napojów w całości zbudowany z klocków lub film pokazujący możliwości karabinu maszynowego:

27 czerwca 2007

Idzie nowe...

... a stare odchodzi. Trwa rozbiórka pierwszej eleganckiej (na owe czasy) galerii handlowej w stolicy, która i tak wyglądałaby dziś jak ubogi kuzyn Złotych Tarasów. Na jej miejscu stanie za to wielki brat - szklany żagiel Daniela Libeskinda. Albo i nie stanie, bo ciasno tam strasznie i nie bez pewnej racji mieszkańcy okolicy są przerażeni tą wizją. Wystarczy połazić między tymi biurowcami, hotelami i blokami z czasów PRL, by się o tym przekonać. Choć wieżowce robią wrażenie, jest tam klaustrofobicznie.

Latem zeszłego roku szedłem pod tymi wykuszami i żałowałem, że nie mam aparatu, bo fajnie się w nich odbijało miasto i słońce. Teraz miałem, ale nie było słońca, a i z budynku zostało sporo mniej. No i podejść się już nie da. Ale geometryczne odbicia wciąż mi się podobają.

26 czerwca 2007

Spamer szlachcicem?

Sir Norman Foster napisał do mnie maila. Przysłał fragment z Anakreonta i jakiegoś gifka. Ale Google uznało, że Foster spamuje:


;)

21 czerwca 2007

Nowe blogi na horyzoncie

Krążąc po sieci trafiłem na kilka nowych blogów, które na razie dodałem do RSS-Tickera, a jak się przyjmą, to pewnie trafią i tu, do zakładek (choć w praktyce to jednak ticker jest ważniejszy, bo przeca nie stąd wchodzę na swoje ulubione blogi). Niniejsza prezentacja rozpoczyna okres próbny.

Na blogu Andrzeja Andrysiaka, zastępcy redaktora naczelnego Życia Warszawy, trafiłem na wielce zachęcającą do śledzenia bloga analizę sytuacji politycznej z perspektywy obojętniejącego wykształciucha. Bardzo celne.

Nim podam adres drugiego bloga, dwa słowa o tym, jak na niego trafiłem. Wszystko przez Janusza A. Majcherka, który opublikował w weekendowej GW artykuł o homoseksualistach. Początkowo nawet nie wydawał mi się taki głupi, ale miażdżąca krytyka Orlińskiego przekonała mnie dużo bardziej. A osobiście u Majcherka najbardziej zirytował mnie ten fragment:
Oczywiście, w systemie liberalno-demokratycznym każdy ma prawo publicznie (także w formie manifestacji ulicznych) domagać się zmiany różnych obowiązujących regulacji - np. obniżenia granicy wieku, poniżej której czynności seksualne uważane są za pedofilskie, albo zmiany klasyfikacji stopni pokrewieństwa, stanowiących podstawę do uznania stosunków seksualnych za kazirodcze. Ale to nie znaczy, że można publicznie uprawiać lub propagować seks z czternastolatkami lub własną siostrą. Podobnie, podczas manifestacji na rzecz legalizacji marihuany nie wolno jej palić. Można się domagać ochrony czy formalizacji prawnej związków homoseksualnych, ale to nie powód, aby się z nimi obnosić publicznie.
Gazeta Wyborcza, 16.06.2007

Nie sądzę, by była to świadoma manipulacja - podejrzewam raczej, że autor sam nie zauważył, iż w jednym zdaniu zestawia zachowania karalne z czymś co jest legalne, ale nieakceptowane. I niejako sam podkopuje swój tekst. Ale mniejsza o Majcherka. W komentarzach pod krytyką WO są dwa linki - genialne zestawienie.

Otóż "Rzeczpospolita" odkryła ostatnio, jak cynicznie manipulują nami od dwóch dekad środowiska gejowskie (link pewno niebawem wygaśnie, więc radzę się spieszyć)! Czytając to nie mogłem się oprzeć jednej konstatacji - bardziej od cynizmu gejów sprzed dwudziestu lat przeraża mnie świadomość, że tak samo wygląda dziś scenariusz większości kampanii marketingowych jogurtów i past do zębów. O czym zgrabnie pisał Frédéric Beigbeder w książce, którą swego czasu zjebałem ;)

Najlepsze - i tu przechodzimy do sedna sprawy, czy do odkrytego właśnie bloga - są jednak wyniki bloggerskiego śledztwa Barta, który po paru minutach googlowania wykazał, jak głupio wtopiła Rzepa.

Nie ma jednak tego złego, bym nie poznał bloga Barta, gdyby nie owa wtopa, więc generalnie dzień blogowania zaliczam do udanych i na sam koniec polecam uwadze taga "referral fun" u tegoż Barta. Niech żyją widgety - bez nich blokowanie było nudne, jak na blog.pl.

---------------------------------{ edit }---------------------------------

Zapomniałem o jeszcze jednym blogu, z którym się oswajam. Ale właśnie RSS podesłał nową, jakże mądrą notkę.

17 czerwca 2007

Cmentarze

65 kilometrów obfitujących w drobne wydarzenia wczoraj zrobiliśmy. Pierwszy raz na tym rowerze przeleciałem przez kierownicę na ten przykład. Brat z kolei... zasnął za kierownicą ze zmęczenia i zaliczył glebę pod domem :)

Trafiliśmy na dwa cmentarze. Jeden pod Zaborowem. Widać go ze szlaku, jakieś 200 metrów w bok, w lesie stoi kilkadziesiąt krzyży. Pochowano tu kilkunastu ułanów, którzy zginęli w 1939 roku i zabitych przez gestapo mieszkańców okolicy.


Do Zaborowa dotarliśmy niebieskim szlakiem, który na pewnym odcinku jest po prostu wąską ścieżką przez bagna, pełną dziur, zwalonych drzew i błota. Polecam z całą mocą, choć to kawał drogi.

Mieliśmy też powód, by zajrzeć na cmentarz Północny. Zawsze, gdy tam jestem, w tej stosunkowo nowej części, gdzie nie ma wysokich drzew, zadziwia mnie, jak tam jest kolorowo. Nie udało mi się zrobić zdjęcia, które dobrze by to oddawało, nie było słońca. Ale ilość kolorowych kwiatów poraża. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że tam... jest wesoło.

13 czerwca 2007

O Muzeum Sztuki Nowoczesnej raz jeszcze

W najnowszym, czerwcowym numerze magazynu „Architektura & Biznes” pojawił się interesujący artykuł Sylwii Ratajczyk „Kerez kontra reszta świata”, na temat sporu o projekt gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Całość można przeczytać na Forum Polskich Wieżowców. Jako dziennikarz, który pisał o aferze wokół projektu Christiana Kereza czuję się wywołany do tablicy.

Na początek dwa słowa o tym, jak cała sprawa wyglądała z mojej perspektywy. Z wieczoru 18 lutego najlepiej zapamiętałem dziwny szum, który dało się słyszeć w przestronnym lobby biurowca Focus, gdy tylko na ekranie pokazała się wizualizacja zwycięskiego projektu. Nic więc dziwnego, że już w pierwszym tekście dałem wyraz temu, jakie były reakcje – zawodowi i zdziwieniu. Przyznam, że i mnie w pierwszej chwili wydawało się, że wybrany projekt jest znacznie poniżej oczekiwań.

Z tym większym zainteresowaniem słuchałem opinii członków jury i rady programowej: Michała Borowskiego, Andy Rottneberg i Adama Szymczyka. Wszyscy oni zgodnie bronili werdyktu tłumacząc, że wygrał projekt spokojny, stonowany, oddający pole samej sztuce, a nie starający się wyjść przed nią swą wybujałą formą. W ich ocenie były to atuty.

Gdy napisaliśmy, że projekt nie wzbudził entuzjazmu – usłyszeliśmy, że to my, dziennikarze, podważamy sens konkursu. Kilka dni później stało się już jasne, że wokół pracy Kereza będzie wielki spór. I wtedy większość z nas pytała tych samych ludzi – którzy nagle stali się przeciwnikami projektu – dlaczego podpisali protokół konkursowy i nie zgłosili votum separatum? Nie chcieli skandalu – tak się tłumaczyli. I zaraz potem rozpoczęli publiczną nagonkę na własny werdykt. Nagonkę wzmocnioną wynikami badań, które w trakcie samej prezentacji wzbudziły wśród nas spore wątpliwości co do ich rzetelności metodologicznej (a które to wątpliwości, jako socjolog z wykształcenia, jestem skłonny podtrzymać).

Pytaliśmy więc wielokrotnie, co takiego jest w tym projekcie, że nie spełnia on warunków konkursu? Staraliśmy się dociec, jakie są możliwości wybrnięcia z patowej sytuacji. Paradoksalnie odpowiedział na to pytanie sam Kerez. To on stwierdził, że nie jest niczym dziwnym sytuacja, w której zwycięska praca w toku dalszych negocjacji odpada i zostaje zastąpiona pracą drugą, trzecią lub wyróżnioną, wybraną z wolnej ręki. On zresztą zachował w całym sporze najwięcej klasy i spokoju – głos podniósł tylko raz (a był moment, że rozmawiałem z nim niemal codziennie, relacjonując co dzieje się w Warszawie). Stało się to wtedy, gdy rada programowa muzeum zaproponowała mu spotkanie w Zurychu, na którym miał zostać omówione „warunki kapitulacji”.

Kerez czekał, aż ktoś z dyrekcji muzeum powie mu, o co chodzi. Tymczasem ówczesny dyrektor Tadeusz Zielniewicz zamiast rozmawiać i tłumaczyć swoje obawy, zaczął publicznie nakłaniać władze miasta i rząd do rezygnacji z tego projektu. To wtedy nasz – dziennikarzy – stosunek do sprawy zaczął się zmieniać na przychylny Kerezowi. Ani jemu, ani nam nikt nie chciał tak rzeczowo, jak w zeskanowany tu artykule wyłożyć, co jest nie tak w projekcie. Nikt nie próbował dać klarownej odpowiedzi na to, czy jest pole do negocjacji.

Być może go nie ma, być może projekt nie daje się do tego, by zrealizować w nim muzeum według założonego programu. Nawet jeśli tak jest, to członkowie jury podpisując protokół wzięli na siebie zobowiązanie do wyjaśnienia tego w kulturalny sposób. Tego zabrakło – zamiast tego Kereza wplątano w polskie piekiełko, które my, dziennikarze (a pozwalam sobie pisać także w imieniu kolegów, bo z toczonych wtedy rozmów wiem, że odczucia mieliśmy podobne) obserwowaliśmy z mieszaniną wstydu i zażenowania.

Potem nastąpiła blokada informacyjna – zamilkły komórki, zespół muzeum zaczął się rozsypywać, a minister Ujazdowski uciszył Tadeusza Zielniewicza i też kazał nam czekać na decyzje. Mam wrażenie, że odchodzący z rady muzeum ludzie potraktowali dziennikarzy jako przeciwników i nie chcieli już tłumaczyć, czemu nie zgadzają się z (własnym!) werdyktem.

Teraz dowiadujemy się, że ponosimy lwią część odpowiedzialności za zamieszanie. Cóż, przyznam szczerze, że się nie poczuwam. Byłem na kilku dyskusjach o projekcie, dwóch publicznych spotkaniach z Kerezem, robiłem z nim wywiad, byłem na konferencji odchodzącego dyrektora, dzwoniłem do członków rady – żaden z przeciwników projektu nie chciał o tym rzeczowo rozmawiać, unikali mnie. Bardziej rozmowni byli Kerez i jego zwolennicy, nic więc dziwnego że druga strona ma dziś poczucie, że spór nie był relacjonowany obiektywnie. Ale to oni sami do tego doprowadzili – nic nie stało na przeszkodzie, by o całym zamieszaniu opowiedzieć równie rzeczowo już w pierwszym dniu po uroczystości w Focusie. Wystarczyło tylko od razu zasygnalizować, że jest jakiś problem, a nie czekać, aż sami go wyczujemy i ocenimy na podstawie tego, co już wiemy.

Tyle o zarzutach do dziennikarzy.

Ale te żale są już dziś nieaktualne i nieistotne. Muzeum ma nowego szefa, panią Joannę Mytkowską, która nie krytykowała projektu Kereza, ale też nie kryje, że trzeba w nim wiele zmienić. Na szczęście nie wyklucza też możliwości, by zmienić program funkcjonalny muzeum, tak by pogodzić jedno z drugim. Chce zacząć od rozmowy z Kerezem, ale też spotkać się z wszystkimi, którzy jego projekt skrytykowali.

Można nadal dyskutować o tym, czy projekt ma szansę stać się symbolem Warszawy i o tym, czy opinia wyrażona przez warszawiaków w sondażu powinna być brana pod uwagę przy takiej decyzji.

Można wreszcie dojść do wniosku, że projekt Kereza nie da się dostosować do potrzeb i zrezygnować z niego w spokojnej, rzeczowej dyskusji z autorem na korzyść jednej z wyróżnionych prac (tym bardziej, że miasto przymierza się do zmiany planu miejscowego dla placu Defilad i da się poluźnić kryteria wyboru).

Sam Kerez – co nie powinno być odbierane jako nonszalancja, tylko jako świadomość, czym są konkursy i jak złożony procesem jest wybór ostatecznego projektu – deklaruje przecież, że na zwycięstwo nie liczył i dziwi się, że jego luźna interpretacja oczekiwań zamawiającego projekt została wybrana. Ale to nie jego wina.

Wszystko to jednak nie przekreśli faktu, że już i tak mamy na koncie skandal i – tu zgadzam się z autorem w pełni – kolejny raz konkurs architektoniczny w Polsce okazał się porażką. Wszystkie zawarte w tekście opinie na ten temat podzielam, zresztą z ogromnym smutkiem. Niepokoją mnie zarzuty pani Monkiewicz, bo jeśli są prawdziwe (a niestety wydają się prawdopodobne), skandal jest tym większy.

Szkoda, że nie udało się z tego wyjść z twarzą, choć bez wątpienia byłoby to łatwiejsze, gdyby nie nieczytelna, niezrozumiała reakcja osób, którym projekt od początku nie pasował, a które dopiero teraz mówią o tym w tak rzeczowy sposób.

12 czerwca 2007

02 czerwca 2007

Zmiany i nowości

Blogger uruchomił właśnie nową funkcję, która pozwala łatwo zastąpić nieusuwalne (w każdym razie nie bez dłubania w kodzie) dotąd obrazki z layoutu czymś własnym. To zainspirowało mnie do wprowadzenia kilku jeszcze zmian - powiększyłem czcionkę, a tu i ówdzie zmieniłem kolory. Uporządkowałem i zaktualizowałem linki, dodając nową kategorię oglądam z linkami do foto- i obrazko- nie_tylko_blogów oraz parę innych adresów:
  • blog Wojciecha Orlińskiego z GW, chyba jedyny który ma kolorystykę bardziej uciążliwą od mojego ;)
  • mundialowo czyli kolejny blog o piłce,
w dziale fun m.in.:
a w dziale media w sieci:
  • bardzo pomysłowy blog kolegi z ŻW.
Nad kolorystyką jeszcze się zastanawiam. Ta wyszła spontanicznie i nawiązywała do klasyki. Jak wpadnie mi w oko jakiś fajny obrazek, to może znów wyżyję się artystycznie. Ogranicza mnie jednak słaba znajomość programów graficznych.

24 maja 2007

O równości

Dziennik.pl nagłaśnia dziś swoje - tzn. pewnie papierowego Dziennika, albo Faktu - odkrycie. A mianowicie to, że w reklamie zachęcającej do zatrudniania niepełnosprawnych chłopaka na wózku zagrał sprawny aktor.

Jako że przez pewien czas zajmowałem się w "Stołku" problemami osób niepełnosprawnych, wciąż jestem dość wrażliwy na te sprawy. Tym razem nie jestem jednak w stanie zrozumieć oburzenia. Kryje się bowiem u jego podstaw dość poważny błąd logiczny.

Jeśli bowiem niepełnosprawni oczekują, że będą traktowani na równi ze sprawnymi, a przynajmniej że do ideału równego traktowania będzie się dążyć i to nie tylko na rynku pracy, to chyba powinni zakładać, że jest to - do pewnego stopnia, oczywiście - relacja wzajemna. Co w tym konkretnie przypadku oznaczać powinno chyba, że o wyborze aktora do reklamówki powinno decydować nie to, czy istotnie jest niepełnosprawny, ale to co decyduje o wyborze, gdy chodzi o sprawnych - umiejętności i to, czy człowiek ten pasuje do roli. Akurat ten atak na PFRON uważam więc za chybiony - tym bardziej, że jest wiele powodów, by poważnie zabrać się za to, co dzieje się w tej instytucji.

22 maja 2007

Makabra

Z dużym zainteresowaniem śledzę publikację "Stołka" na temat planowanego pomnika, który ma upamiętnić ofiary UPA. Potworny, głupi pomnik ma stanąć na placu Grzybowskim.

Przez wzgląd na drastyczne obrazki tekst nie będzie ilustrowany. Kto jednak chce poznać szczegóły, kliknąć powinien w link do pierwszego tekstu o tej chorej historii i przeczytać rozmowę z autorem tego wiekopomnego dzieła.

Dzisiejszy "Stołek" przynosi kolejny tekst o pomniku - okazało się bowiem, że zdjęcie, które zainspirowało autora w ogóle nie ma związku ze sprawą. Dla zwolenników pomnika nie ma to szczególnego znaczenia i prawdę powiedziawszy dla warszawiaków, którzy będą musili oglądać o dzieło też chyba nie. Muszę jednak przyznać, że na dzisiejszy tekst nie byłem w stanie zareagować inaczej, niż histerycznym śmiechem. Może to zawodowa znieczulica, może biurowa głupawka, ale chwilami mam wrażenie, że to jakiś skecz Monty Pythona w polskich realiach. Najpierw portfolio autora pomnika:
prof. Marian Konieczny (autor m.in. pomników: Nike w Warszawie, Włodzimierza Lenina w Nowej Hucie, Jana Pawła II w Licheniu)
Rzeźbiarz na każde czasy. - Kochani, ja wam wszystko wyrzeźbię - chciałoby się sparafrazować piosenkarza z Misia. O stanie umysłów autorów tego pomysły dobrze świadczy ta wypowiedź:
Jan Niewiński, szef komitetu kresowiaków, broni makabrycznego projektu. - Pomnik nie jest dokumentem. To artystyczna wizja prof. Koniecznego pokazująca martyrologię najbardziej niewinnych. Miał przedstawić dzieci wbite na sztachety czy wykrojone nożem OUN-owca z łona matek? Wybrał wizję mniej drastyczną, ale poruszającą - mówi Niewiński.
Gazeta Stołeczna, 22.05.2007
A mógł zabić... Nie sposób się zresztą nie dopatrzyć zawoalowanej groźby - jak nie ten, to wyrzeźbię Wam jeszcze gorszy. To chyba jakiś nieuleczalny przypadek nienawiści, ale nie Polaków do Ukraińców, tylko raczej Krakowa do Warszawy.

W stolicy najwyższy czas ogłosić pokoleniowe moratorium na budowę pomników i zmienianie nazw ulic. Tylko to może nas uchronić przed kolejnym wariactwem tego typu.

13 maja 2007

Jaki kraj, takie wino

MMM pokazał ostatnio na swoim blogu coś, co nie mogło ujść mojej uwadze: prawdziwie niemieckie wino. Tymczasem ja przywiozłem z Turynu włoską odpowiedź na tę niecną prowokację - wino, które po rocznej degradacji pewnie zmierza właśnie ku pierwszej lidze ;)

Jeszcze go nie piłem, więc notkę trzeba będzie potem uzupełnić o dwa zdania recenzji. Ale skojarzenie domagało się szybkiego upublicznienia. Nawiasem mówiąc w sklepie były jeszcze wina Fiat, Alfa Romeo i chyba Lancia.

A w zanadrzu mam jeszcze kilka obrazków z Włoch, które z czasem postaram się tu pokazać. Szczególną galerię chciałbym zatytułować "nie da się" i zadedykować warszawskim urzędnikom. Będzie to seria zdjęć z dziedziny miejskich inwestycji, takich jak tunele w skałach, dworce kolejowe w tychże tunelach i autostrady na estakadach po 80 metrów wysokości. A także nieco skromniejsze, jak ścieżki rowerowe wygrodzone z pasa drogi na wąskich uliczkach starówek. Słowem wszystko to, czego zdaniem włodarzy Warszawy zrobić się nie da.

27 kwietnia 2007

Miłego weekendu

Nie mogę w to uwierzyć, ale to prawda - jadę na urlop. Tak się z tego powodu wzruszyłem, że zacząłem oglądać zdjęcia z zeszłorocznego wypadu do Pragi (m.in. tu i tu, jeśli ktoś jest zainteresowany). I znalazłem jeszcze jedno - naprawdę - zrobiłem je rok temu:


No to do zobaczenia za kilka dni :)

24 kwietnia 2007

Bomba z opóźnionym zapłonem

Społeczna bomba z opóźnionym zapłonem weszła w ostatnią fazę odliczania. 30 czerwca "Jarmark Europa" musi zostać zamknięty - ogłosił wczoraj przedstawiciel Centralnego Ośrodka Sportu zaskakując tym zarówno kupców, jak i władze Warszawy.

Na początek wyjaśnienie - w przeciwieństwie do wielu internautów i niektórych dziennikarzy używam w stosunku do pracowników Jarmarku Europa określenia kupcy a nie handlarze. Nie dlatego, że się z nimi utożsamiam czy solidaryzuję z ich sprawą - po prostu nie widzę powodów, by używać określenia pejoratywnego.

Jestem oczywiście za tym, by bazar zlikwidować i cieszę się, że Euro jest pretekstem do rozwiązania tej sprawy. Sprawy, którą przez lata hodowały wspólnie władze Warszawy i rząd, do którego należy ten teren.

W kampanii wyborczej kandydaci na prezydenta stolicy zapowiadali, że zajmą się kupcami. I bardzo dobrze - większość kupców to mieszkańcy stolicy, którzy tu pracują, mieszkają i last but not least płacą tu podatki. Mówię oczywiście nie o tych, którzy handlują pirackimi płytami i kradzionymi komórkami. A tych zjawisk od stadionu - wbrew temu, co mówią uczciwi kupcy - oddzielić się nie da. To właśnie kumulacja handlu bazarowego w jednym miejscu doprowadziła do tego, że swoją oazę znalazły tam także zjawiska patologiczne.

Kupcy mówią: tu powinien zostać handel, nigdzie w Europie nie buduje się stadionów w centrum. To prawda - stadion Olimpijski w Berlinie czy londyńskie Wembley nie stoją w City, tylko dobrych kilka stacji metra czy kolei od ścisłego centrum. Ale też nie stoją na obrzeżach, takich jak warszawska Białołęka, gdzie stadion widzieliby kupcy. Poza tym to, że tak robi się na świecie, nie oznacza że w realiach warszawskiej Pragi nie warto zrobić inaczej - ja uważam, że właśnie bliska Praga jest odpowiednikiem lokalizacji takich, jak w Londynie czy Berlinie. Tylko tu można mówić o sensownej infrastrukturze, tylko tu da się ją szybko stworzyć. Nie ma się co spierać o to, gdzie stadion mógłby powstać - nie ma na to czasu.

Dziki handel w blaszanych budach musi zniknąć z tego miejsca i z tym kupcy będą się musieli pogodzić, ale bez awantur się nie obejdzie. To, że pracują tam przez 17 lat nie oznacza wprawdzie, że coś im się należy. Ale to miasto i rząd przez cały ten czas tolerowały półdziki, szemrany bazar w tym miejscu cały czas nic z nim nie robiąc. Dzisiejsze roszczenia kupców to efekt tolerancji dla tego półanarchistycznego tworu.

Kupcy chcą więc ugrać coś dla siebie. 30-letnią dzierżawę atrakcyjnej działki lub wręcz jej własność. To nierealne - analogiczna umowa z kupcami z placu Defilad właśnie została podważona i pewnie nigdy nie zostanie zrealizowana. Przykład tureckiego centrum Maximus jest nieadekwatny, bo tam działkę po prostu kupiono. Skoro więc kupcy - jak sami twierdzą - są drugim po Orlenie przedsiębiorstwem w Polsce, powinni kupić działkę i zbudować tam sensowny obiekt. I to jest zadanie dla miasta i rządu - znaleźć taką działkę i od razu przygotować dla niej warunki zabudowy, które umożliwią budowę, ale zapobiegną powstaniu kolejnej rodzącej patologię prowizorce. A nie proponować puste pole.

To będzie pierwszy i najtrudniejszy sprawdzian dla komitetu organizującego Euro 2012 w Polsce. Jeśli to się uda - uwierzę, że uda się wszystko inne.

Ale trzeba to powiedzieć wprost: kupcy ze stadionu będą musieli opuścić bazar i zainwestować w nowe miejsca pracy. I nikt - ani rząd, ani miasto - nie może im tego finansować czy dotować. Muszą sobie poradzić sami i na pewno im się uda, skoro przez tyle lat borykali się z realiami wolnego rynku na najbardziej elementarnym poziomie. Dlaczego nie mieliby sobie poradzić z poważniejszym wyzwaniem? Muszą to potraktować jako szansę. Kategorycznie sprzeciwiam się jednak temu, by wspierać ich z publicznych środków. Bo idąc tym tropem każdemu warszawiakowi powinno się sfinansować zakup mieszkania tylko dlatego, że mieszka tu i płaci podatki od dawna. Bez komuny, bez populizmu bardzo proszę!

Kto będzie miał odwagę powiedzieć to kupcom? Na razie COS powiedział im tylko pierwsze zdanie - na polecenie rządu, jak sądzę, z dnia na dzień uciął spekulacje o tym, czy można przedłużać handel w tym miejscu. Rząd chciał pewnie pokazać, że zdecydowanie zajął się Euro. Ale teraz nie może zostawić miasta z problemem kupców, bo nie samo miasto ten problem wytworzyło.

A decyzję COS popieram - wyobrażam sobie, że im wcześniej zacznie się kupców stawiać wobec pewnych faktów, tym szybciej uda się wyegzekwować to, co nieuchronne. Handel do ostatniej chwili, gdy pod stadionem staną maszyny budowlane oznaczałby jedno - w tej ostatniej chwili kupcy powiedzieli by no pasaran i zaszantażowali cały kraj groźbą zablokowania Euro jako takiego. A tak dojdzie do tego rok wcześniej. I, jak znam życie, i tak do samego końca będzie walka, bijatyki z policją i przykuwanie się do blaszanych budek. Nie zazdroszczę rządzącym, którzy będą musieli połączyć determinację z dużym wyczuciem - przecież nie wyślą na stadion wojska, bo, pomijając wszystko inne, UEFA od razu odbierze nam Euro.

Popieram więc COS i rząd, rozumiem, że miasto jest w trudnej sytuacji i mówię: odpowiedzią jest szybka, zdecydowana decyzja - prawo pierwokupu (tyle miasto może kupcom dać, nie więcej) do działki takiej, jak ta przy dworcu wschodnim (w gestii PKP, ale i to pod pretekstem Euro da się załatwić, jak sądzę). Na to, by pod pretekstem starań o Euro coś komuś dawać w prezencie się po prostu nie godzę.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.