Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Plac Defilad. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Plac Defilad. Pokaż wszystkie posty

08 września 2008

Szwajcar w Warszawie

Gazeta Stołeczna - piórem Doroty Jareckiej - pogrzebała dziś projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej autorstwa Christiana Kereza. Miejmy nadzieję, że jednak przedwcześnie.


Nim wzburzy się w Was, nieliczni czytelnicy, krew na wieść o tym, że jestem entuzjastą minimalistycznego projektu Szwajcara, zechciejcie dać wyjaśnić, w czym rzecz. Co dziś opisał "Stołek", śledzący sprawę muzeum dziennikarze wiedzieli już od pewnego czasu. Władze Warszawy zdają się nie chcieć tego gmachu i nie czuć wagi tej inwestycji. I to - a nie kształt ścian czy dachu - jest prawdziwym przekleństwem Kereza.

O problemach z rozstrzygnięciem konkursu na koncepcję budynku już swego czasu pisałem - dość więc przypomnieć, że już wtedy doszło do skandalu związanego z muzeum, który odbił się zresztą echem wśród architektów na świecie. Do pracy w Warszawie nie zachęcają ich też raczej wiadomości o tym, że od ogłoszenia werdyktu jury - co przecież też nie odbyło się bez kolejnego skandalu - do podpisania umowy z architektem minęło kilkanaście miesięcy, a efektu końcowego o mały włos nie przekreślił fakt, że między czasie odbyły się w Polsce wybory, które zmieniły układ sił na linii władze Warszawy - ministerstwo kultury.

W końcu się jednak udało i Christian Kerez przystąpił do pracy nad projektem. Warto może wyjaśnić raz jeszcze - przedmiotem konkursu była koncepcja budynku, nie jego projekt. Na to - wedle owej umowy - by go przygotować autor ma bodaj dwa lata! Tymczasem zdaniem urzędników nie wolno mu już właściwie nic zmienić. No chyba, że pod ich dyktando - wtedy nie zasłaniają się prawem zamówień publicznych.

Specem od owego prawa nie jestem, ale zasięgałem opinii na ten temat i przyglądałem się rozwiązaniom zagranicznym - w Londynie jakoś nikogo nie dziwi, że projekt nowego elementu kompleksu Tate Modern zmienił się dość znacznie. Nie chce mi się wierzyć, że polskie prawo wyklucza inwencję architektów. Tym bardziej, że sami urzędnicy są w swoich deklaracjach zadziwiająco niekonsekwentni i odmiawiając prawa do jednych zmian sami sugerują inne, wcale nie mniej znaczące.

Symptomatyczna dla urzędniczego toku rozumowania wydaje się wypowiedź rzecznik Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, Julii Matuszewskiej: - Skoro miasto wykłada pieniądze na budynek, powinno coś z tego mieć. W tym przypadku będzie to 10 tysięcy metrów powierzchni do wykorzystania przez miasto. Na teatr (oby!) albo na coś innego; jak w ratuszu powstanie nowe biuro - można będzie je tam zmieścić. Przedszkoli brakuje - coś się wysupła przy pl. Defilad. W najgorszym razie puści się w lizing lub podnajmie handlarzom gaci i skarpet.

W ratuszu nikt chyba nie rozumie, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest dla stolicy 40-milionowego kraju (który od dwóch dekad jawi się światu jako ikona modernizacji i transformacji) wartością samą w sobie. Że taka instytucja otworzy Polskę dla zupełnie nowej grupy ludzi, którzy dziś nie mają tu po co przyjeżdżać. Że będzie to miejsce ważne w skali regionu, a może i kontynentu. Że biznes lubi się dziś lokować w sąsiedztwie takich instytucji (co zresztą najlepiej widać właśnie w Szwajcarii, skąd pochodzi Kerez). Że sam ten budynek - o czym też już kiedyś wspominałem - może z pewnością stać się symbolem Warszawy, a nawet gdyby nie, już samo to, że zastąpi nieszczęsną blaszaną budę na pl. Defilad będzie dla miasto tym czymś, czego nie dostrzega pani Matuszewska.

Tego miasto nie widzi - widzi tylko kłopotliwą inwestycję, której nie rozumie i metry powierzchni użytkowej do ewentualnego wykorzystania. Urzędnicy nie rozumieją, że wpychanie do tego samego budynku innych instytucji utrudni muzeum jego działalność, skomplikuje politykę wizerunkową, która przecież jest niezwykle ważna przy budowaniu pozycji Warszawy, jako ośrodka kultury. I to wszystko dzieje się w chwili, gdy stolica ubiega się o tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016!

O dyrektor muzeum Joannie Mytkowskiej mówi się w ratuszu, że nie jest stroną w całym sporze (bo istotnie z formalnego punktu widzenia nie jest), a jej rolę sprowadza się do tego, że w stosownym momencie odbierze klucze do gotowego budynku. A raczej do tego jego części, którą miasto zdecyduje się przeznaczyć dla muzeum.

Smutne to. Jeżdżą ci urzędnicy po świecie na nasz koszt, widzą więcej niż niejeden z nas w życiu zobaczy, a zrozumieć im się nie udaje. Nie raz słyszałem sugestie, że cała ta inwestycja potrzeba jest do szczęścia tylko grupce artystów. Wskazywano mi nawet konkretną grupkę, ale to przez litość pominę, podobnie jak sugestie pełne różnorakich podtekstów, których nie chcę tu nawet przywoływać, bo byłoby to już naprawdę zbyt żenujące.

I to wszystko pada z ust urzędnków związnych z liberalną ponoć formacją polityczną, która rządzi krajem. Trudno w to uwierzyć, ale pomysł budowy muzeum nabrał realnych kształtów za rządów formacji, której sztuka nowoczesna kojarzy się pewnie wyłącznie z genitaliami na krzyżach. A jednak nawet tamta ekipa rozumiała, że dla pozycji Warszawy na świecie taka instytucja jest potrzebna.

W tym wszystkim wciąż zadziwiająca jest dobra mina, jaką do tej gry robi Kerez. Ktoś powie - dobrze opłacona mina. Prawda, tyle że on wciąż nie dostał ani grosza z wynegocjowanego honorarium. A po Warszawie nie od dziś krąży plotka, że jeden z zagranicznych architektów projektujących ważny gmach na zlecenie miasta został przez negocjacje z polskimi urzędnikami doprowadzony na skraj depresji i bankructwa przy okazji. Oficjalnie i on robi dobrą minę. A Kerez w duchu wcale nie jest pewnie taki spokojny, ale zależy mu na tym zleceniu, więc chowa nerwy w kieszeń i konsekwentnie deklaruje gotowość do współpracy.

Czytam teraz w "Stołku", że gotów jest nawet machnąć ręką, na poprawioną - lepszą bez dwóch zdań - wersję projektu, która nie zyskała akceptacji miasta i projektować w ramach pierwotnej, słabszej koncepcji. Czytam, że gotów jest wbudować w ten projekt teatr (choć te dwa zlecenia są w oczywisty sposób sprzeczne, o czym także pisze "Stołek"). I zastanawiam się, czy rzeczywiście użyte przez Dorotę Jarecką słowo "klątwa" nie jest faktycznie zasadne. Coś musi być w placu Defilad, jakiś czakram emanujący fatalną energią zakopany pod trybuną honorową przed PKiN, że kto by się nie przymierzył do jego zabudowy, to w ten czy inny sposób zostanie powstrzymany. Zwykle z pomocą dłubiących tam nieustannie i bez efektu urzędników ratusza.

Mimo wszystko wciąż wierzę, że - choćby ze strachu przed kolejnym skandalem - ratusz dogada się w końcu ze Szwajcarem, zaakceptuje projekt i zacznie budować muzeum; że przełamie klątwę.

Wizualizacje pochodzą z materiałów Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

----{ edit }-----

Za ciosem poszło Życie Warszawy, które donosi, że w ratuszu są już tacy, którzy sugerują, że muzeum nie opłaca się budować. Spotkałem się wcześniej z opinią, że wszystkie te opóźnienia i zawirowania, to celowe działanie mające na celu uwalenie tego projektu. Do wczoraj nie do końca wierzyłem, że władze stolicy mogłyby celowo prowadzić do takiego finału, ale teraz to naprawdę zaczyna się łączyć w spójną całość. I nawet widmo skandalu ich nie powstrzymuje?

Pogratulować.

09 maja 2008

Andrzej Wajda naczelnym architektem miasta!

Z listu Andrzeja Wajdy do "Gazety Stołecznej"


Niska zabudowa wsi Warszawa i potężna świątynia Józefa Stalina raz na zawsze świadcząca o tym, komu zawdzięczamy wyzwolenie, była celem twórców tej budowli. Przecież wysokość Pałacu została wyznaczona przez ówczesnych sekretarzy partii, którzy obserwowali ze wszystkich wjazdowych do Warszawy dróg kukuruźnik wznoszący się dokładnie na wysokości iglicy przyszłego Pałacu, wołając do radiotelefonu: "Wyżej! Wyżej!".

Jak pisał Gałczyński w "Zielonej Gęsi" w "Przekroju": "Wszyscy krzyknęli: racja, racja, tu odpowiednia ilustracja...".

Warto dodać, że miejsce to w jakiś sposób przeznaczone było w przedwojennych projektach na Świątynię Opatrzności Bożej, która przeniesiona do dołka w Wilanowie straciła dziś, ze względu na panoramę Warszawy, pierwotne znaczenie, a jej budowa budzi małe zainteresowanie - jak na kościół parafialny jest zbyt okazała, a na symbol Opatrzności za mało zauważalna, gdyż Józef Stalin zajął już dawno to miejsce w Warszawie.

Dlatego, kiedy patrzę na niską zabudowę istniejących hal handlowych oraz projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej, widzę groźny cień pałacu Stalina, który kładzie się na placu Defilad i nie dopuszcza myśli, że może być przez kogokolwiek i cokolwiek przesłonięty. A ostatni obrazek, dzieło miejskich służb architektonicznych stolicy pokazane w "Gazecie", z ustawionymi grzecznie wysokościowymi budowlami za Pałacem potwierdza dostatecznie przekonująco moją tezę.

Dlatego wzywam do większej odwagi. Pałac Stalina musi zniknąć pomiędzy innymi wysokościowcami, aby otoczony nimi nie był już symbolem tamtych ponurych czasów, ale przykładem sowieckiej architektury lat 50. zabłąkanym nad Wisłą.

Wówczas nasi kolejni politycy, zbliżając się do stolicy od Krakowa, Lublina czy Łodzi, zobaczą Manhattan, co prawda na naszą miarę, ale nie wiochę Warszawa z kościołem Józefa Stalina.

Czego życzy sobie i mieszkańcom stolicy
Wasz Andrzej Wajda, Warszawa, 6 maja 2008 r.


Stołeczne wydanie „Gazety Wyborczej” – a w ślad z nim portal gazeta.pl – przedrukowało list Andrzeja Wajdy, który w kilku mocnych słowach i jednym słabym rysunku mierzy się z problemem Pałacu Kultury, bardziej szkodząc niż pomagając w jego rozwiązaniu.

Pałac boli. Starszych ode mnie Polaków, w szczególności warszawiaków, najbardziej zaś tych, którzy pamiętają atmosferę czasów, w których powstawał – ich boli najbardziej. Nie zamierzam z tym dyskutować ani odbierać nikomu prawa do tego, by czuć obrzydzenie i wstręt na wieść, że ten „ruski but w sercu Polski” został w zeszłym roku wpisany do rejestru zabytków.

Nie zamierzam też dyskutować z decyzją służb konserwatorskich, wychodzę bowiem z założenia, że ma ona charakter czysto techniczny – nie wartościuje samego pałacu, lecz chroni jego formę jako znak czasów. Okrutnych, ale na szczęście minionych. Świat zna wiele zabytków, które symbolizują straszne czasy. Nie jeden spłynął potokami krwi, a jednak nikt nie próbuje ich burzyć.

Andrzej Wajda też nie jest tak radykalny jak minister Sikorski, który rzucił pomysł, by w miejscu PKiN zrobić jezioro – on chce pałac „tylko” zasłonić. A gazeta.pl uczyniła z tego pomysłu jedną z wiadomości dnia, polecając uwadze swoich czytelników z całej Polski. Jeden list i jedno kliknięcie – a dla debaty o centrum Warszawy szkoda niepowetowana. Andrzej Wajda cofnął nas w czasie.

Internetowy portal to nie lokalne wydanie. Czytają go ludzie w całym kraju, nie mając pojęcia o tym, co naprawdę dzieje się wokół Pałacu i to nie tyle w warstwie fizycznej zabudowy miasta, lecz przede wszystkim w kulturowej, społecznej oraz – co nie jest bez znaczenia – administracyjnej. By wyjaśnić, na czym polega szkoda, tę ostatnią trzeba choć pokrótce opisać.

Dyskusja o otoczeniu PKiN toczy się od dwóch bez mała dekad i wciąż pozostaje nierozstrzygnięta. Nie skończyła się, mimo że w poprzedniej kadencji władzom stolicy udało się uchwalić plan zagospodarowania tego obszaru. Nowe władze – skądinąd krytykowane za tę decyzję m.in. piórem redaktora naczelnego „Stołka”, Seweryna Blumsztajna, który określił ją mianem ponurego żartu – postanowiły plan zmienić. W tej chwili nie wiadomo jaki efekt to przyniesie. Deliberacje trwają.

Dla Andrzeja Wajdy sprawa jest prosta jak rysunek, który załączył do listu – budować wysoko, byle zasłonić pałac. Rzecz całkiem realna – w ciągu ostatniego roku deweloperzy złożyli w stołecznym ratuszu wnioski o zgodę na budowę kilkunastu wieżowców, pośród nich są i propozycje znacznie przewyższające PKiN. Można więc zakładać, że gdyby miasto zdecydowało się zasłaniać „dar Stalina” znaleźliby się chętni, by ten plan zrealizować na swój koszt. Po drodze natknęliby się wprawdzie na szereg niespodzianek, takich jak roszczenia byłych właścicieli działek zabranych pod budowę pałacu (Ciekawi mnie czy Andrzej Wajda jest za ich zwrotem, czy też chciałby budować wieżowce bez oglądania się na ich prawa?) czy wymagający pilnego remontu tunel kolejowy. Ale z czasem pewnie by się to udało.

Nie chodzi więc o sam pomysł, który może się z czasem ziścić. Szkodliwe dla Warszawy i dla architektury w ogóle jest jej sprowadzanie do roli oręża w walce ideologicznej. To rzecz, która od blisko dwudziestu lat prowadzi dyskusję o centrum stolicy na manowce – spór o to, czy „sen pijanego cukiernika” winien być urbanistycznie nobilitowany był powodem, dla którego pierwotna koncepcja z kolistym bulwarem wokół niego spotkała się ostrą krytyką. I choć wygrała międzynarodowy konkurs – nie została uwzględniona w planie miejscowym.

A przecież ideologizowanie architektury to środek żywcem wyjęty z repertuaru ustrojów totalitarnych, czego Pałac Kultury jest solidnym przykładem. Przecież socrealistyczny MDM zbudowano właśnie tak, by pierzeja placu Konstytucji zasłoniła wieńczący perspektywę ulicy Marszałkowskiej kościół Zbawiciela. Andrzej Wajda chce wroga pokonać jego własną bronią, choć intuicja od razu podpowiada, że nie tędy droga. Czy chciałby Pan, by Żoliborz też zabudować wieżowcami i zasłonić w ten sposób carską Cytadelę, ten niewątpliwy symbol ucisku położony dwa kroki od Pańskiego domu? Nie sądzę.

Historii nie da się zasłonić parawanem z wieżowców. To jednak nie znaczy, że na Pałac Kultury nie ma żadnej rady. Wajda pisze: „(...) kiedy patrzę na niską zabudowę istniejących hal handlowych oraz projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej, widzę groźny cień pałacu Stalina, który kładzie się na placu Defilad i nie dopuszcza myśli, że może być przez kogokolwiek i cokolwiek przesłonięty”. Błąd, Panie Andrzeju! Właśnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej ma szansę zmierzyć się z potęgą PKiN i to zarówno w warstwie symbolicznej, jak i architektonicznej. Jego zawartość – niepokorna, czasem kontrowersyjna, zaangażowana sztuka z krajów naszego regionu – a taką chce sie zajmować zespół muzeum – będzie w ciągłym dialogu z topornym środkiem wyrazu, jakim operuje pałac, z jego brutalną masą i wysokością.

Ogromną nadzieję pokładam też w samym projekcie gmachu muzeum szwajcarskiego minimalisty Christiana Kereza. Powszechnie krytykowana koncepcja, która zwyciężyła w konkursie architektonicznym, nie od razu mnie przekonała. Miałem jednak okazję zobaczyć projekty Szwajcara zrealizowane w Zurychu i Vaduz, znacznie mniejsze od warszawskiego muzeum, lecz korzystające z tych samych środków wyrazu. Przy bliskim poznaniu okazują się niezwykle potężne. Skromny, mieszczący tylko dwa mieszkania „Dom z jedną ścianą” na zboczu jeziora Zuryskiego, radykalny w formie, w niezwykły sposób komponuje się z willową okolicą i kilkusetletnią drewnianą stodołą stojącą tuż obok (służącą lokalnej społeczności za miejsce spotkań). A jednocześnie jest zupełnie zaskakujący, oryginalny i niepowtarzalny. Wystaje ponad przeciętność otoczenia niczego nie zasłaniając, nie gwałcąc panoramy leniwego przedmieścia.

Co innego dom, w którym mieszka Kerez, zaprojektowany przez niego samego. Trzykondygnacyjna, betonowa struktura z zewnątrz osłonięta jedynie szklanymi taflami jest tak zimna, że przebywanie wewnątrz było fizycznie wyczerpujące. To architektura zniewalająca, powodująca poczucie bezbronności, majestatyczna mimo niewielkiej skali. Ale prawdziwą potęgę minimalizmu ujawnia dopiero najbliższy warszawskiemu, choć także znacznie mniejszy, budynek Muzeum Sztuki w Vaduz, stolicy Lichtensteinu. Prostopadłościan z ciemnego, niemal czarnego, wyszlifowanego betonu ustawiony w pierzei uliczki typowego alpejskiego miasta wygląda potężnie i monumentalnie. A przecież musi się mierzyć z nie byle jakim tłem – służą za nie alpejskie zbocza doliny Renu; nie lada potęga. W dodatku góruje nad nim Zamek Książęcy.

I właśnie wychodząc ze sterylnego wnętrza zdominowanej przez głęboką, białą perspektywę długich schodów przecinających przestrzeń ekspozycyjną uwierzyłem, że warszawski projekt Kereza naprawdę ma szansę w zderzeniu z toporną potęgą Pałacu Kultury. Nie zasłoni go, nie zakryje, nie przekrzyczy, ale podkopie jego podstawę, uczyni wyłom w triumfującej nad Warszawą bryle. Mam wrażenie, że pod ciężarem architektury Kereza PKiN po prostu się przechyli i stanie się śmieszny.

Tego potencjału nie sposób dostrzec na skromnych, szarych wizualizacjach przygotowanych przez Kereza na konkurs. On sam wizualizacji nie lubi – pracuje na modelach i makietach, często ogromnych, wykonywanych z tych samych materiałów, których potem używa do budowy. Dają znacznie lepsze wyobrażenie o projekcie, niż trójwymiarowe rederowane grafiki. Te łatwo przyswajalne obrazki, obowiązkowo dostarczane wraz z informacją prasową o każdej nowej inwestycji, zredukowały potrzebę korzystania z wyobraźni i sprowadziły nasze dyskusje o architekturze do pytania, czy dany gmach będzie wyższy od Pałacu Kultury. W dodatku dziś każdy, nawet reżyser filmowy, może na serwetce naszikowaco parę kresek, a sprytny grafik wyposażony w sprawny komupter przygotuje z tego imponującą wizualizację. Może się więc wydawać, że urbanistą może być każdy.

Niestety, także my, dziennikarze, ścigający się kto pierwszy napisze o kolejnym rekordzie wysokości, przyłożyliśmy rękę do tego, że dziś mówi się tylko o tym, czy budować wyżej, czy niżej? Równać do Pałacu czy go zasłaniać? Coraz mniej mówimy natomiast o tym, jakie miasto chcemy znaleźć, gdy za kilka lat wejdziemy między te wszystkie wieżowce i jakie emocje chcemy tam poczuć. Projekt Kereza może wzbudzić emocje, jakich dziś w ogóle od architektury nie oczekujemy, o których nie umiemy pisać. Zaklinamy rzeczywistość hasłami, jak choćby koledzy z "Życia Warszawy" uparcie twierdzący, że warszawiacy nazywają projekt muzeum wyżymaczką, choć mówią tak chyba tylko oni sami.

Nie mam pewności, czy ten projekt rzeczywiście pokona Pałac Kultury, nie mogę bowiem ręczyć, że na ten rodzaj architektury każdy zareaguje podobnie do mnie. Wiem jednak, że to właśnie jest próba przezwyciężenia potęgi pałacu; odważna, ryzykowna, ciekawa i wymagająca od nas wysiłku intelektualnego. Czy będzie udana? Stanie się tak, jeśli do tego czasu nie zabijemy naszej wrażliwości redukując debatę o architekturze do kwestii ideologicznych i szumnych gestów.

Inni na te sam temat:

11 kwietnia 2008

Zaproszenie

Szanowni Państwo,

Serdecznie zapraszamy na Konfrontacje Architektoniczne, które odbędą się 15 kwietnia o godz. 17.00 w Audytorium Jana Nowaka-Jeziorańskiego (Muzeum Powstania Warszawskiego, ul. Grzybowska 79). Temat najbliższego spotkania:

* Czy w Warszawie warto budować wieżowce? *

W debacie udział wezmą:
  • Jacek Wojciechowicz, wiceprezydent m.st. Warszawy ds. inwestycji,
  • Michał Borowski, prezes Narodowego Centrum Sportu, były Naczelny Architekt Miasta
  • Stefan Kuryłowicz, architekt i urbanista, przewodniczący Rady Architektury i Rozwoju Miasta przy prezydencie Warszawy,
  • Adam Białobrzeski, architekt, współautor rekordowego projektu 330-metrowego gmachu w centrum Warszawy,
Spotkanie poprowadzą:
  • Marek Pawlak - Muzeum Powstania Warszawskiego
  • Radosław Górecki, Karol Kobos- "DZIENNIK Polska Europa Świat"
Konfrontacje Architektoniczne to cykliczne spotkania poświęcone architekturze i urbanistyce Warszawy, z udziałem wybitnych architektów, polityków i samorządowców. Celem "Konfrontacji" jest dyskusja nad kierunkami rozwoju miasta.

Organizatorzy spotkania:
  • Instytut Stefana Starzyńskiego, oddział Muzeum Powstania Warszawskiego
  • DZIENNIK Polska Europa Świat
Debata jest otwarta dla publiczności, wstęp wolny.
Zapraszamy!

Pretekstem do spotkania jest oczywiście wysyp propozycji i projektów wieżowców. W ciągu półtora roku pojawiło się ich kilkanaście, właściwie nie ma tygodnia, by do ratusza nie trafiały kolejne wnioski. Znacznie gorzej z decyzjami - mimo przychylnego stanowiska Hanny Gronkiewicz-Walt z początku kadencji, żadem ze spektakularnych projektów nie został zatwierdzony. Ratusz zdaje się wahać, czy rzeczywiście rekordy wysokości są drogą do stworzenia nowoczesnego centrum miasta. Postaramy się poszukać odpowiedzi na to pytanie wspólnie z naszymi gośćmi.

Zapraszamy :)

04 lutego 2008

Gdy kilka dni temu pisałem o medialnej burzy wokół placu Defilad, nie myślałem, że konkurencja tak ochoczo przyzna mi rację. Tymczasem dziś Darek Bartoszewicz zdaje się wycofywać z własnych informacji:
Z koncepcjami zagospodarowania przestrzennego tego terenu panuje bowiem potworny bałagan. Każda gazeta pokazuje inną wizualizację, akurat taką, jaką udało się przechwycić od anonimowego informatora ewentualnie z pracowni architektów Andrzeja Skopińskiego lub Bartłomieja Biełyszewa. Obaj architekci od 1992 r. (wtedy wygrali konkurs międzynarodowy) opracowują kolejne warianty zabudowy wokół Pałacu Kultury pod dyktando zmieniających się władz. Żaden z ostatnich "obrazków" nie został jeszcze oficjalnie namaszczony - na publicznej prezentacji przez obecną ekipę z ratusza. Jeden (publikujemy go dziś na stronie 17 w głównym grzbiecie "Gazety") - jak ustalił nasz dziennikarz Michał Wojtczuk - najbardziej przypadł do gustu zarządowi miasta.
Gazeta Stołeczna, 4.02.2008
Jedna uwaga - niczego nie trzeba wyszarpywać, ani bohatersko zdobywać - wizualizacje rozsyła biuro prasowe ratusza, a o tym która najbardziej przypadła do gustu władzom Warszawy wiadomo było blisko dwa tygodnie temu. O tym, że żadna nie jest jeszcze oficjalnym dokumentem też wspomniałem w podlinkowanym wpisie.

24 stycznia 2008

Fakty medialne na placu Defilad

Dziwne rzeczy dzieją się ostatnio wokół placu Defilad. Z tym, że dzieją się głównie w przestrzeni medialnej. Zamieszanie zaczęło się w okolicy weekendu (w poniedziałek nadrabiałem lekturę gazet z kilku dni, więc trudno mi teraz odtworzyć, które to dokładnie były wydania), gdy "Rzeczpospolita" i "Polska" (nawiasem mówiąc tu projekt KDT awansował do rangi całego planu zagospodarowania, a kilka dni temu w telewizyjnym Kurierze pokazali go zamiast projektu Muzeum Sztuki Nowoczesnej) ogłosiły, że we wtorek zapadnie ostateczna decyzja o przyszłości tego placu. Jako że tematem zajmuję się od wielu miesięcy, przyjąłem te rewelacje z obawą; coś przeoczyłem? Szybko okazało się jednak, że to burza w szklance wody - sprawa miała po prostu stanąć na posiedzeniu zarządu miasta.

Zarząd miasta to niestatutowe ciało, które nie może podejmować decyzji - to nic więcej, jak cotygodniowe robocze spotkanie Hanny Gronkieiwcz-Waltz z jej zastępcami. Owszem, w ten wtorek stanęło na nim kilka ważnych spraw, w tym kwestia zagospodarowania placu Defilad. Tyle, że to żaden przełom. Wbrew temu, co pisze "Polska", posiedzenia nie zwołano też specjalnie z tego powodu - rzecznik ratusza, Tomasz Andryszczyk tłumaczył nawet, że spotkanie może potrwać do wieczora, tak wiele punktów jest do omówienia.

Niestety, tego samego dnia temat podchwycił TVN24 wraz z "Faktami", które w głównym wydaniu próbowały te karkołomne tezy obronić. Z mizernym skutkiem, co akurat rozumiem - w lokalnych warszawskich perypetiach na pewno trudno się połapać kolegom, którzy na co dzień w tym bagienku nie robią.

Trochę trudniej usprawiedliwić kolegów z "Rzeczpospolitej", którzy puszczają na swoich łamach takie farfocle:
– Im wyżej, tym lepiej – ocenia wszystkie pomysły przewodniczący komisji ładu przestrzennego w Radzie Warszawy Paweł Czekalski, szef klubu PO. Jako najbardziej realny wskazuje wariant wieżowców od ul. E. Plater. – Od momentu obowiązywania obecnego planu zagospodarowania, czyli przez półtora roku, do urzędu miasta wpłynęły tylko cztery wnioski od inwestorów o wydanie warunków zabudowy. To świadczy o tym, że ten plan miał błędne założenia. Nie opłaca się stawiać niskich budynków na tym najdroższym w stolicy gruncie – stwierdza Czekalski.
Pomijam fakt, że szef klubu partii rządzącej dwumilionowym miastem, odpowiedzialny w dodatku za jego ład przestrzenny powinien się zdobyć na nieco bardziej pogłębioną refleksję urbanistyczną, niż tylko im wyżej tym lepiej. Zdumiewa to, co dzieje się dalej - koronnym argumentem przeciwko planowi ma być to, że nie podoba się inwestorom? To może od razu oddajmy im Pole Mokotowskie i inne zielone tereny pod zabudowę mieszkaniową - to się na pewno spodoba i nie trzeba będzie latami procedować nad planami... Na tym nie koniec - dowodem, że się nie podoba jest to, że inwestorzy nie składają wniosków o warunki zabudowy dla tego terenu. Panie Czekalski, na litość Boską, tam gdzie uchwaliliśta wreszcie plan zagospodarowania nie wydaje się warunków zabudowy - to procedura wymyślona dla tych terenów, gdzie planów radni wciąż nie mają czasu przyjąć (czyli dla 80% powierzchni Warszawy, jakby Pan zapomniał). Radny z komisji ładu przestrzennego nie zna elementarnych procedur. Nie zwracają na to uwagi dziennikarze piszący na co dzień o inwestycjach. Nic to - tvn24.pl powtarza te mądrości i w świat idzie komunikat, że obowiązujący plan jest do dupy.

Idealny nie jest, to skądinąd fakt.

Tymczasem zarząd radzi o tym i o tamtym. Wieczorem odpowiedzialny za inwestycje wiceprezydent Jacek Wojciechowicz informuje, że w sprawie placu Defilad umyślono zrobić tak: z czterech wariantów przygotowanych przez Biełyszewa i Skopińskiego wybrano dwa - ten, który właściwie nie ma nic wspólnego z ich pierwotnym projektem i w niewielkim stopniu modyfikuje obowiązujący plan (o trzy wieżowce) i ten, który redukuje kolisty bulwar i koronę wieżowców do minimum, czyli też wnosi stosunkowo niewiele. Ale wbrew temu, co w środę ogłasza "Gazeta Stołeczna" ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła. Nie podpisano żadnego dokumentu, nie zlecono sporządzenia projektu nowego planu według wytycznych - nic z tych rzeczy. Wojciechowicz informuje, że następnym etapem będzie odesłanie obu tych pomysłów do Rady Architektury, która ma je ocenić.

Rada Architektury i Rozwoju Miasta to kolejne niestatutowe ciało - Hanna Gronkieiwcz-Waltz powołała je niby w zastępstwie zlikwidowanego stanowiska Naczelnego Architekta Miasta, tyle że rada nie ma żadnej władzy. Może doradzać. I rzeczywiście - na temat placu Defilad radzi od października. I radzić będzie dalej. Nic z tego nie wynika - na placu nadal obowiązuje plan zakładający niską zabudowę. Do tego, by od strony ulicy Emilii Plater dopuścić wieżowce droga jest jeszcze daleka i wyboista. Trzeba zlecić przygotowanie projektu planu, uwzględnić w nim wiele różnych uwag, wyłożyć do wglądu, poddać publicznej debacie, uwzględnić kolejne uwagi i odwołania od decyzji je odrzucających, wreszcie przegłosować nowy plan w Radzie Miasta. Do końca kadencji na pewno się nie uda.

Stosunkowo najdokładniej pisze o tym "Życie Warszawy", choć też w newsowym tonie. "Gazeta Stołeczna" od samego początku krytykowała pomysł Hanny Gronkieiwcz-Waltz, by w ogóle dłubać przy planie. Przestrzegała, że przez kilkanaście lat nie udało się tam nic zbudować i teraz, gdy jest na to szansa, szkoda z niej rezygnować. Nie przeszkodziło to jednak kolegom ze "Stołka" obwieścić w środę, że oto na placu Defilad ziścił się bodaj pierwszy cud zapowiadany przez Platformę Obywatelską. Mam tu zresztą także żal czysto prywatny, za te mianowicie słowa:
Od wielu miesięcy żyliśmy tylko domysłami. Nikt nie wiedział, jakie centrum Warszawy pichcą stołeczni rajcy za zamkniętymi drzwiami swoich gabinetów. Pojawiały się tylko jakieś plotki i przecieki, a każdy był inny.
Tak się składa, że wizualizacje tego, co "pichcą rajcy" były dostępne od października i wystarczyło postać kilka godzin pod właściwymi drzwiami, by je dostać. Albo dzień później zajrzeć do "Dziennika" i wyrwać z zaklętego kręgu domysłów i przecieków. Albo poprosić biuro prasowe. Zresztą po nas obrazki pokazały inne warszawskie gazety z jednym wszakże wyjątkiem. Nie jedyny to zresztą news, którego "Stołek" dyplomatycznie nie zauważa do dziś. Czy wieżowce Hinesa i Gminy Żydowskiej przy placu Defilad ogłosi w którymś momencie jako swoje newsy? Czy można stwierdzi, że "Dziennik" się trochę pospieszył z ich publikacją, tak jak z informowaniem o tym, że Pirelli RE planuje zabudować około 300 ha terenów Huty Warszawa?

Mniejsza wszak o osobiste żale i o stołkową zmianę frontu. Nie pojmuję jak starzy wyjadacze z Czerskiej, którzy bądź co bądź uczyli mnie podstaw zawodu i pomagali przetrzeć pierwsze szlaki w urzędowo-administracyjnej dżungli, mogą wciskać taki kit. Okej, wiem, "Dziennikowi" też da się wiele zarzucić - zresztą sam raczej w nas, niż w konkurencję uderzam na blogu. Ale medialny bałagan wokół placu Defilad strasznie mnie wkurzył także dlatego, że od października staram się podkreślać, że prace nad tymi projektami to działania wstępne, dalekie od ostatecznych rozstrzygnięć.

Na koniec wszak w jednej kwestii się ze "Stołkiem" zgodzę - wersja wprowadzająca do planu więcej zieleni i wieżowce od strony Emilii Plater, to istotnie zadziwiająco rozsądna propozycja. Tak rozsądna, że jeśli dojdzie do skutku - sam ogłoszę cud, bo też pomysłu z korso żałować nie będę.

13 czerwca 2007

O Muzeum Sztuki Nowoczesnej raz jeszcze

W najnowszym, czerwcowym numerze magazynu „Architektura & Biznes” pojawił się interesujący artykuł Sylwii Ratajczyk „Kerez kontra reszta świata”, na temat sporu o projekt gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Całość można przeczytać na Forum Polskich Wieżowców. Jako dziennikarz, który pisał o aferze wokół projektu Christiana Kereza czuję się wywołany do tablicy.

Na początek dwa słowa o tym, jak cała sprawa wyglądała z mojej perspektywy. Z wieczoru 18 lutego najlepiej zapamiętałem dziwny szum, który dało się słyszeć w przestronnym lobby biurowca Focus, gdy tylko na ekranie pokazała się wizualizacja zwycięskiego projektu. Nic więc dziwnego, że już w pierwszym tekście dałem wyraz temu, jakie były reakcje – zawodowi i zdziwieniu. Przyznam, że i mnie w pierwszej chwili wydawało się, że wybrany projekt jest znacznie poniżej oczekiwań.

Z tym większym zainteresowaniem słuchałem opinii członków jury i rady programowej: Michała Borowskiego, Andy Rottneberg i Adama Szymczyka. Wszyscy oni zgodnie bronili werdyktu tłumacząc, że wygrał projekt spokojny, stonowany, oddający pole samej sztuce, a nie starający się wyjść przed nią swą wybujałą formą. W ich ocenie były to atuty.

Gdy napisaliśmy, że projekt nie wzbudził entuzjazmu – usłyszeliśmy, że to my, dziennikarze, podważamy sens konkursu. Kilka dni później stało się już jasne, że wokół pracy Kereza będzie wielki spór. I wtedy większość z nas pytała tych samych ludzi – którzy nagle stali się przeciwnikami projektu – dlaczego podpisali protokół konkursowy i nie zgłosili votum separatum? Nie chcieli skandalu – tak się tłumaczyli. I zaraz potem rozpoczęli publiczną nagonkę na własny werdykt. Nagonkę wzmocnioną wynikami badań, które w trakcie samej prezentacji wzbudziły wśród nas spore wątpliwości co do ich rzetelności metodologicznej (a które to wątpliwości, jako socjolog z wykształcenia, jestem skłonny podtrzymać).

Pytaliśmy więc wielokrotnie, co takiego jest w tym projekcie, że nie spełnia on warunków konkursu? Staraliśmy się dociec, jakie są możliwości wybrnięcia z patowej sytuacji. Paradoksalnie odpowiedział na to pytanie sam Kerez. To on stwierdził, że nie jest niczym dziwnym sytuacja, w której zwycięska praca w toku dalszych negocjacji odpada i zostaje zastąpiona pracą drugą, trzecią lub wyróżnioną, wybraną z wolnej ręki. On zresztą zachował w całym sporze najwięcej klasy i spokoju – głos podniósł tylko raz (a był moment, że rozmawiałem z nim niemal codziennie, relacjonując co dzieje się w Warszawie). Stało się to wtedy, gdy rada programowa muzeum zaproponowała mu spotkanie w Zurychu, na którym miał zostać omówione „warunki kapitulacji”.

Kerez czekał, aż ktoś z dyrekcji muzeum powie mu, o co chodzi. Tymczasem ówczesny dyrektor Tadeusz Zielniewicz zamiast rozmawiać i tłumaczyć swoje obawy, zaczął publicznie nakłaniać władze miasta i rząd do rezygnacji z tego projektu. To wtedy nasz – dziennikarzy – stosunek do sprawy zaczął się zmieniać na przychylny Kerezowi. Ani jemu, ani nam nikt nie chciał tak rzeczowo, jak w zeskanowany tu artykule wyłożyć, co jest nie tak w projekcie. Nikt nie próbował dać klarownej odpowiedzi na to, czy jest pole do negocjacji.

Być może go nie ma, być może projekt nie daje się do tego, by zrealizować w nim muzeum według założonego programu. Nawet jeśli tak jest, to członkowie jury podpisując protokół wzięli na siebie zobowiązanie do wyjaśnienia tego w kulturalny sposób. Tego zabrakło – zamiast tego Kereza wplątano w polskie piekiełko, które my, dziennikarze (a pozwalam sobie pisać także w imieniu kolegów, bo z toczonych wtedy rozmów wiem, że odczucia mieliśmy podobne) obserwowaliśmy z mieszaniną wstydu i zażenowania.

Potem nastąpiła blokada informacyjna – zamilkły komórki, zespół muzeum zaczął się rozsypywać, a minister Ujazdowski uciszył Tadeusza Zielniewicza i też kazał nam czekać na decyzje. Mam wrażenie, że odchodzący z rady muzeum ludzie potraktowali dziennikarzy jako przeciwników i nie chcieli już tłumaczyć, czemu nie zgadzają się z (własnym!) werdyktem.

Teraz dowiadujemy się, że ponosimy lwią część odpowiedzialności za zamieszanie. Cóż, przyznam szczerze, że się nie poczuwam. Byłem na kilku dyskusjach o projekcie, dwóch publicznych spotkaniach z Kerezem, robiłem z nim wywiad, byłem na konferencji odchodzącego dyrektora, dzwoniłem do członków rady – żaden z przeciwników projektu nie chciał o tym rzeczowo rozmawiać, unikali mnie. Bardziej rozmowni byli Kerez i jego zwolennicy, nic więc dziwnego że druga strona ma dziś poczucie, że spór nie był relacjonowany obiektywnie. Ale to oni sami do tego doprowadzili – nic nie stało na przeszkodzie, by o całym zamieszaniu opowiedzieć równie rzeczowo już w pierwszym dniu po uroczystości w Focusie. Wystarczyło tylko od razu zasygnalizować, że jest jakiś problem, a nie czekać, aż sami go wyczujemy i ocenimy na podstawie tego, co już wiemy.

Tyle o zarzutach do dziennikarzy.

Ale te żale są już dziś nieaktualne i nieistotne. Muzeum ma nowego szefa, panią Joannę Mytkowską, która nie krytykowała projektu Kereza, ale też nie kryje, że trzeba w nim wiele zmienić. Na szczęście nie wyklucza też możliwości, by zmienić program funkcjonalny muzeum, tak by pogodzić jedno z drugim. Chce zacząć od rozmowy z Kerezem, ale też spotkać się z wszystkimi, którzy jego projekt skrytykowali.

Można nadal dyskutować o tym, czy projekt ma szansę stać się symbolem Warszawy i o tym, czy opinia wyrażona przez warszawiaków w sondażu powinna być brana pod uwagę przy takiej decyzji.

Można wreszcie dojść do wniosku, że projekt Kereza nie da się dostosować do potrzeb i zrezygnować z niego w spokojnej, rzeczowej dyskusji z autorem na korzyść jednej z wyróżnionych prac (tym bardziej, że miasto przymierza się do zmiany planu miejscowego dla placu Defilad i da się poluźnić kryteria wyboru).

Sam Kerez – co nie powinno być odbierane jako nonszalancja, tylko jako świadomość, czym są konkursy i jak złożony procesem jest wybór ostatecznego projektu – deklaruje przecież, że na zwycięstwo nie liczył i dziwi się, że jego luźna interpretacja oczekiwań zamawiającego projekt została wybrana. Ale to nie jego wina.

Wszystko to jednak nie przekreśli faktu, że już i tak mamy na koncie skandal i – tu zgadzam się z autorem w pełni – kolejny raz konkurs architektoniczny w Polsce okazał się porażką. Wszystkie zawarte w tekście opinie na ten temat podzielam, zresztą z ogromnym smutkiem. Niepokoją mnie zarzuty pani Monkiewicz, bo jeśli są prawdziwe (a niestety wydają się prawdopodobne), skandal jest tym większy.

Szkoda, że nie udało się z tego wyjść z twarzą, choć bez wątpienia byłoby to łatwiejsze, gdyby nie nieczytelna, niezrozumiała reakcja osób, którym projekt od początku nie pasował, a które dopiero teraz mówią o tym w tak rzeczowy sposób.

24 kwietnia 2007

Bomba z opóźnionym zapłonem

Społeczna bomba z opóźnionym zapłonem weszła w ostatnią fazę odliczania. 30 czerwca "Jarmark Europa" musi zostać zamknięty - ogłosił wczoraj przedstawiciel Centralnego Ośrodka Sportu zaskakując tym zarówno kupców, jak i władze Warszawy.

Na początek wyjaśnienie - w przeciwieństwie do wielu internautów i niektórych dziennikarzy używam w stosunku do pracowników Jarmarku Europa określenia kupcy a nie handlarze. Nie dlatego, że się z nimi utożsamiam czy solidaryzuję z ich sprawą - po prostu nie widzę powodów, by używać określenia pejoratywnego.

Jestem oczywiście za tym, by bazar zlikwidować i cieszę się, że Euro jest pretekstem do rozwiązania tej sprawy. Sprawy, którą przez lata hodowały wspólnie władze Warszawy i rząd, do którego należy ten teren.

W kampanii wyborczej kandydaci na prezydenta stolicy zapowiadali, że zajmą się kupcami. I bardzo dobrze - większość kupców to mieszkańcy stolicy, którzy tu pracują, mieszkają i last but not least płacą tu podatki. Mówię oczywiście nie o tych, którzy handlują pirackimi płytami i kradzionymi komórkami. A tych zjawisk od stadionu - wbrew temu, co mówią uczciwi kupcy - oddzielić się nie da. To właśnie kumulacja handlu bazarowego w jednym miejscu doprowadziła do tego, że swoją oazę znalazły tam także zjawiska patologiczne.

Kupcy mówią: tu powinien zostać handel, nigdzie w Europie nie buduje się stadionów w centrum. To prawda - stadion Olimpijski w Berlinie czy londyńskie Wembley nie stoją w City, tylko dobrych kilka stacji metra czy kolei od ścisłego centrum. Ale też nie stoją na obrzeżach, takich jak warszawska Białołęka, gdzie stadion widzieliby kupcy. Poza tym to, że tak robi się na świecie, nie oznacza że w realiach warszawskiej Pragi nie warto zrobić inaczej - ja uważam, że właśnie bliska Praga jest odpowiednikiem lokalizacji takich, jak w Londynie czy Berlinie. Tylko tu można mówić o sensownej infrastrukturze, tylko tu da się ją szybko stworzyć. Nie ma się co spierać o to, gdzie stadion mógłby powstać - nie ma na to czasu.

Dziki handel w blaszanych budach musi zniknąć z tego miejsca i z tym kupcy będą się musieli pogodzić, ale bez awantur się nie obejdzie. To, że pracują tam przez 17 lat nie oznacza wprawdzie, że coś im się należy. Ale to miasto i rząd przez cały ten czas tolerowały półdziki, szemrany bazar w tym miejscu cały czas nic z nim nie robiąc. Dzisiejsze roszczenia kupców to efekt tolerancji dla tego półanarchistycznego tworu.

Kupcy chcą więc ugrać coś dla siebie. 30-letnią dzierżawę atrakcyjnej działki lub wręcz jej własność. To nierealne - analogiczna umowa z kupcami z placu Defilad właśnie została podważona i pewnie nigdy nie zostanie zrealizowana. Przykład tureckiego centrum Maximus jest nieadekwatny, bo tam działkę po prostu kupiono. Skoro więc kupcy - jak sami twierdzą - są drugim po Orlenie przedsiębiorstwem w Polsce, powinni kupić działkę i zbudować tam sensowny obiekt. I to jest zadanie dla miasta i rządu - znaleźć taką działkę i od razu przygotować dla niej warunki zabudowy, które umożliwią budowę, ale zapobiegną powstaniu kolejnej rodzącej patologię prowizorce. A nie proponować puste pole.

To będzie pierwszy i najtrudniejszy sprawdzian dla komitetu organizującego Euro 2012 w Polsce. Jeśli to się uda - uwierzę, że uda się wszystko inne.

Ale trzeba to powiedzieć wprost: kupcy ze stadionu będą musieli opuścić bazar i zainwestować w nowe miejsca pracy. I nikt - ani rząd, ani miasto - nie może im tego finansować czy dotować. Muszą sobie poradzić sami i na pewno im się uda, skoro przez tyle lat borykali się z realiami wolnego rynku na najbardziej elementarnym poziomie. Dlaczego nie mieliby sobie poradzić z poważniejszym wyzwaniem? Muszą to potraktować jako szansę. Kategorycznie sprzeciwiam się jednak temu, by wspierać ich z publicznych środków. Bo idąc tym tropem każdemu warszawiakowi powinno się sfinansować zakup mieszkania tylko dlatego, że mieszka tu i płaci podatki od dawna. Bez komuny, bez populizmu bardzo proszę!

Kto będzie miał odwagę powiedzieć to kupcom? Na razie COS powiedział im tylko pierwsze zdanie - na polecenie rządu, jak sądzę, z dnia na dzień uciął spekulacje o tym, czy można przedłużać handel w tym miejscu. Rząd chciał pewnie pokazać, że zdecydowanie zajął się Euro. Ale teraz nie może zostawić miasta z problemem kupców, bo nie samo miasto ten problem wytworzyło.

A decyzję COS popieram - wyobrażam sobie, że im wcześniej zacznie się kupców stawiać wobec pewnych faktów, tym szybciej uda się wyegzekwować to, co nieuchronne. Handel do ostatniej chwili, gdy pod stadionem staną maszyny budowlane oznaczałby jedno - w tej ostatniej chwili kupcy powiedzieli by no pasaran i zaszantażowali cały kraj groźbą zablokowania Euro jako takiego. A tak dojdzie do tego rok wcześniej. I, jak znam życie, i tak do samego końca będzie walka, bijatyki z policją i przykuwanie się do blaszanych budek. Nie zazdroszczę rządzącym, którzy będą musieli połączyć determinację z dużym wyczuciem - przecież nie wyślą na stadion wojska, bo, pomijając wszystko inne, UEFA od razu odbierze nam Euro.

Popieram więc COS i rząd, rozumiem, że miasto jest w trudnej sytuacji i mówię: odpowiedzią jest szybka, zdecydowana decyzja - prawo pierwokupu (tyle miasto może kupcom dać, nie więcej) do działki takiej, jak ta przy dworcu wschodnim (w gestii PKP, ale i to pod pretekstem Euro da się załatwić, jak sądzę). Na to, by pod pretekstem starań o Euro coś komuś dawać w prezencie się po prostu nie godzę.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.