Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty

29 listopada 2008

"Czas honoru" to czas zmarnowany

Telewizja Polska wyprodukowała kolejny serial o II wojnie światowej. Tym razem zmarnowała nie tylko pomysł, ale i scenariusz ze sporym potencjałem.

Dokładnie rok temu recenzowałem serial "Tajemnica twierdzy szyfrów". O "Czasie honoru" mógłbym właściwie napisać to samo, z jednym wyjątkiem - tyle miejsca, ile tam poświęciłem Cezaremu Żakowi, nie ma na kogo spożytkować. Poza Janem Englertem, który jest klasą sam dla siebie, nie ma kogo pochwalić. Aktorstwo drewniane, nieprzekonujące, oparte o jedną minę na postać. W przypadku wojskowych gra jeszcze mundur - w przypadku cywilów nie gra nic.

Historia jest prosta. Pięciu Cichociemnych, wśród nich bracia Władek i Michał Konarscy (Jan Wieczorkowski i Jakub Wesołowski) i ich ojciec Czesław, dowódca oddziału (Jan Englert właśnie) zostaje zrzuconych do Polski. Trafiają do Warszawy, gdzie włączają się w działalność konspiracyjną. I od razu pakują się w kłopoty, bo nie potrafią powstrzymać się przed odwiedzeniem - lub przynajmniej zobaczeniem - bliskich, których nie widzieli od września 1939 roku.

Szybko okazuje się, że te same wojenne realia, które z pięciu ludzi stworzyły oddział żołnierzy, poprzecinały też życiowe drogi ich bliskich w kraju. Intryga kręci się wokół narzeczonej jednego z Cichociemnych, Bronka (Maciej Zakościelny). Wanda (Maja Ostaszewska - szokująco drewniana!) tak desperacko chce wspierać podziemie, że daje się wciągnąć w intrygę swojego byłego męża, Karola, który uratował się przed rozstrzelaniem mamiąc Niemców kontaktami w organizacji. Nie wiedząc o tym Wanda co krok naraża wszystkich na wsypę. Tymczasem inny spadochroniarz - Władek - wpada w czasie łapanki i ląduje na Pawiaku. Cichociemni postanawiają go odbić.

Potencjał tej historii to właśnie tragiczny wymiar działań Wandy i jej matki, która nie rozumie motywacji córki i źle je oceniając wpędza córkę w kolejne kłopoty w chwili, gdy tamta zaczyna rozumieć swoją sytuację - losy tych postaci rzeczywiście mówią coś o wojennych dramatach Polaków. Niestety, serial się na tym nie skupia, lecz tyleż usilnie, co nieudolnie próbuje być filmem sensacyjnym.

Historycy-puryści mogą się przyczepić, że oddział spadochroniarzy nie mógłby się raczej składać w 60 proc. z jednej rodziny, ale to można jeszcze wybaczyć - w końcu chodzi o to, żeby losy bohaterów się splatały. Spadochroniarze nie łamali jednak tak swobodnie bezwzględnego zakazu kontaktowania się z bliskimi. W najlepszym razie decydowali się przekazać jakiś zaszyfrowany znak życia (matka Stefana Bałuka miała się zorientować, że syn jest w Warszawie, gdy ten, przez umyślnego zamówił u niej ubrania na wymiar). A już na pewno nie zorganizowali by nieautoryzowanej przez komendę główną akcji odbicia kogokolwiek z Pawiaka.

I tu już trudno usprawiedliwiać cokolwiek realiami filmu - to naginanie rzeczywistości historycznej maskuje po prostu słabość warsztatu. Współczesne seriale karmią się przecież właśnie stopniowym odkrywaniem wzajemnych relacji między bohaterami, czego szczytowym osiągnięciem jest bodaj "Heroes", gdzie na przestrzeni niecałych trzech sezonów chyba każdy bohater zdążył ze dwa razy zmienić stronę, z dobrego stać się złym lub odwrotnie, zaskakując przy tym zarówno widza, jak i inne postacie. Tymczasem w "Czasie honoru" bohaterowie są do gry wprowadzani łopatologicznie, schematycznie, raz ustawieni na planie niczym już nie zaskoczą - historia z całkiem niezłym potencjałem wyprztykana jest już w trzecim odcinku. Reszta to akcja, która powinna się rozegrać na przestrzeni dwóch, góra trzech epizodów, a wlecze się kolejnych dziesięć (klasycznie: nuda i dłużyzny).

Współczesneh seriale budowane są według pewnego schematu - fabuła całości jest czasem niedookreślona, bo to kiedy się skończy, zależy od oglądalności. Trzeba mieć pomysł na jeden sezon, ale liczyć się z tym, że może trzeba będzie go rozciągnąć do trzech albo sześciu. Spójną całością jest za to każdy odcinek - z początkiem, rozwinięciem i finałem, najczęściej w postaci cliffhangera. Jak to wygląda w produkcji TVP?

Kulminacyjną sceną jednego wątku jest pierwsze spotkanie Bronka z Wandą. Okoliczności są dramatyczne: Wanda - przed wojną gwiazda teatru - idzie pod rękę z nachalnym dyrektorem koncesjonowanego przez Niemców Teatru Polskiego, który chce ją namówić do powrotu na scenę. Zza rogu wypada Bronek z pistoletem w ręku i recytuje: "W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej został pan skazany na..." - urywa i patrzy na Wandę, ona na niego. To be continued? A gdzie tam! Widz i tak nie jest zaskoczony, bo scenarzyści szykowali go na tę scenę od dwóch odcinków, a i Wanda zaskoczona nie jest, bo chwilę wcześniej o tym, że Bronek jest w Warszawie dowiaduje się od matki, która go widziała. A cała scena następuje nie na końcu odcinka, ani nawet przed przerwą reklamę (bo w TVP reklam nie ma, a oglądając zachodnie seriale skonstruowane tak, by widz nie zmienił kanału w czasie przerwy można dojść do wniosku, że reklamy wręcz służą scenariuszom), tylko w samym środku.

Wszystko to jest w dodatku realizowane na modłę teatru telewizji - głównie ciasnych wnętrzach, bez szerokich (bo drogich) planów, bez panoram, przelotów, scen batalistycznych, pościgów, z kilkoma niezbyt spektakularnymi wybuchami, ciągle w tych samych plenerach. Mizerię budżetu obnaża fakt, że obrazki z okupowanej Warszawy to czarno-białe filmy archiwalne. W takim anturażu Państwo Podziemne wygląda na teatralny spisek grupki wariatów - potęga konspiracyjnej maszyny sprowadzona jest do kilku smutnych panów i kilku wesołych łączniczek.

Wiedząc, że serial ma 13 odcinków spodziewałem się, że wszystkie otwarte w nim wątki zbiegną się w finale - a finałem konspiracji w Warszawie było oczywiście Powstanie. Nic bardziej mylnego - fabuła wraz z pobocznymi wątkami urywa się gdzieś w połowie 1941 roku wraz z odbiciem Władka z Pawiaka.

Pytanie, które rodzi się po obejrzeniu takiej produkcji, brzmi: czy zamiast co roku wypuszczać jeden gniotowaty, kilkunastoodcinkowy, ni to obyczajowy, ni to sensacyjny serial, nie lepiej za budżet trzech takich produkcji wyprodukować pięć odcinków czegoś, co naprawdę będzie trzymało w napięciu?

14 listopada 2008

Werner Herzog na krańcu świata

Nigdy nie byłem fanem filmów przyrodniczych, ale na ten zwróciłem uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, trailer pojawił się w sieci niedługo po tym, jak wróciłem z kursu nurkowego. Po drugie przez wzgląd na nazwisko reżysera. Werner Herzog opowiada o tym, kogo spotkał na końcu świata.



Stwierdzenie, że nie jest to typowy film przyrodniczy nikogo raczej nie zaskoczy. Zresztą Herzog - prowadzący narrację zza kamery, w pierwszej osobie - od razu mówi, że nie będzie to kolejny film o pingwinach. I rzeczywiście pingwinów jest tu stosunkowo niewiele, właściwie jeden, choć epizod z jego udziałem jest poruszający. To w ogóle przymiotnik, który najlepiej oddaje charakter tego niecodziennego filmu.

Czytelne jest w nim przesłanie ekologiczne, które z perspektywy powierzchni gigantycznej góry lodowej, która krąży po ocenie brzmi znacznie bardziej przekonująco, niż z jakiejkolwiek innej. Nawet dotknięte suszą rejony Afryki nie przerażają tak, jak ta masa wody, która pewnego dnia się po prostu rozpuści.

Film ma bohaterów - wielonarodowy tłum koczowników zamieszkujących bazę naukową na końcu świata; freaków, dziwaków, odszczepieńców, uciekinierów, ludzi, którzy zatracili się w nauce tak dalece, że pewnego dnia ocknęli się "na dole" kuli ziemskiej, gdzie - jak mówi jeden z nich - spadają w końcu wszyscy ci, którzy nigdzie indziej nie umieją się zaczepić. Herzog przygląda im się z życzliwym dystansem, ale nie próbuje ukrywać, że każdy z nich jest przerażający w szaleństwie, które pchnęło go na biegun lub co najmniej w jego okolicę. Ale też podziwia zapał eksploratorów, dla których chlebem powszednim jest odkrywanie nowych gatunków organizmów, nurkowanie pod lodem czy mieszkanie w namiocie na krawędzi wulkanu.

Przetyka te portrety zdjęciami przyrody - w dobie filmów przyrodniczych w jakości HD dostępnych w każdej kablówce trudno mówić tu o czymś miażdżącym. Rzecz raczej w nastrojowości, w chwilami nawet zbyt sugestywnej muzyce, która nie zostawia właściwie pola do interpretacji. Pokazuje świat, który czasem przypomina otwartą przestrzeń kosmiczną, innym razem planetę Hoth, a czasem coś na pograniczu Archiwum X, Obcego i innych klasyków SF. W bazie naukowej otoczonej śniegiem, ale samej w sobie unurzanej w błocie, pełnej koparek, spychaczy i brudnych baraków poczujemy się niemal jak w odległej stacji kosmicznej na rubieżach galaktyki; niemal tak klaustrofobicznie, jak w metalowej puszce na orbicie. Gdzieś w tle pojawia się też skojarzenie z Odyseją Kosmiczną, tyle że to nie HAL mówi odmawia nam spokojnym głosem wykonywania poleceń - robi to przyroda. Odnajdziemy tu podobną nastrojowość - pełną niepokoju, który udziela się momentalnie i nie opuszcza po wyjściu z kina.

I w ten sposób wzmacnia jeszcze ekologiczne przesłanie, które nie jest tu ofensywną ideologią, lecz wydaje się naturalną konsekwencją obcowania z przyrodą w ekstremalnym wydaniu.

Spotkania na krańach świata (Encounters at the End of the World)
reż. Werner Herzog
USA 2008

13 listopada 2008

Fajnie, ale co dalej panie Bond?

Złamać schemat można raz, ale co robić dalej? Do starego Bonda powrotu nie ma, a nowy zamknął sprawy osobiste i musi sobie teraz odpowiedzieć na pytanie o przyszłość zawodową.

Byłem przekonany, że poprzedniej części Bonda poświęciłem więcej uwagi, a okazuje się, że zasłużyła tylko na krótką wzmiankę przy okazji najlepszych napisów początkowych. Tymczasem "Quantum of Solace" nie sposób oceniać w oderwaniu od "Casino Royale" i to nie tylko dlatego, że fabularnie jest to ciąga dalszy tamtej historii. To zresztą chyba ostatni bastion, który padł - poprzednie części chyba nigdy nie były ze sobą związane tak ściśle, by widzowie o słabszej pamięci mieli poczucie, że umknął im wątek.

Zaskoczenia nie ma: Bond w wydaniu Daniela Craiga jest wciąż taki sam, czyli zupełnie inny od poprzedników. To nie cyniczny zabójca i podrywacz - podrywa i zabija, ale tak jakby musiał, a nie jakby to lubił. Pije co popadnie, przedstawia się nieładnie albo wcale, a jego komórka robi wprawdzie cudownej jakości zdjęcia, ale nie ma ukrytej alpinistycznej uprzęży, spadochronu ani nawet niewielkiej rakiety z głowicą balistyczną.

Jest oczywiście to, co chłopaki lubią najbardziej - najpierw trzęsnienie ziemi w postaci pościgu włoską szosą na krawędzi przepaści, potem gonitwa po dachach Sieny niczym nie ustępująca leparkurowym popisom z początku poprzedniej części. Dalej napięcie niby stopniowo rośnie, ale bez przesady - przeciwnik Bonda jest tym razem dość miałki, inne czarne charaktery też jakoś szczególnie nie przerażają, nawet w porównaniu z demoniczno-sadystycznym Le Chifre z poprzedniej części, który też największym łotrem w historii kina nie był. Bo i czym by miały przerażać, skoro film poszedł w stronę znacznie bardziej realistycznych złoczyńców od przyjętej wcześniej konwencji?

Proszę nie zrozumieć mnie źle: ogląda się to znakomicie, Bond jest twardzielem, bohaterem jakiego kino uwielbia, film zaś zrobiony jest z wykopem chwilami nawet przekraczającym zdolności przeciętnego widza. I proszę też przyjąć do wiadomości, że nie jestem takim fanem Bonda, by bronić konwencji przed profanacją. Los agenta 007 (w sensie kulturowym) jest mi właściwie obojętny. Starsze mnie śmieszą, nowszem - te z Brosnanem - nawet lubiłem, choć nie wiem nawet czy widziałem wszystkie. Ale generalnie wiedziałem, czego się po Bondach spodziewać - angielskiego humoru, lasek (to się akurat nie zmieniło), traktowanych jak przedmioty, "my name is... wstrząśniete nie mieszane" itd.

Na tym tle "Casion Royale" wypadło znakomicie - zaskakiwało, intrygowało, tłumaczyło czemu właśnie Craig. "Quantum..." też by chciało, ale już nie umie zaskoczyć dowcipnym nawiązaniem do tamtej konwencji - może poza dialogiem przy kieliszku i odpowiedzią barmana na pytanie "co ja właściwie piję?" i imieniem agentki Strawbery Fields. Ten bondowski humor nie musiał się podobać, ale bez niego dostajemy zwykły film sensacyjny.

Koniec końców Bond zamyka jednak sprawy osobiste i daje przełożonym - oraz widzom - do zrozumienia, że powróci. Na pewno znów w wybuchowym stylu, ale to za mało, by nowy Bond zastąpił starego. Scenarzyści są na to chyba przygotowani - w końcu biografię 007 piszą od nowa; "Casiono Royale" to tak naprawdę początek jego przygód. Teraz pytanie, czym scenarzyści wypełnią pustkę po tym, co sami Bondowi odebrali?

Z ciekawością sprawdzę to w kinie.

Quantum of Solace
reż. Marc Forster
Anglia, USA, 2008

09 listopada 2008

XIII - to jeszcze nie koniec

XIII się skończył - tak chciałem zacząć, a nawet zatytułować ten tekst. Ale nic z tego. Przeczytałem właśnie, że po 19 tomach wydawcy nie odpuszczają - nowi autorzy pracują nad poboczną serię o przeciwnikach Trzynastego. "Mangusta" ukaże się w Polsce jeszcze w listopadzie.

O końcu serii pisać chciałem w kontekście mini serialu wyemitowanego właśnie w kanadyjskiej telewizji. Wydawało mi się, że po 19 tomach wydawanych przez ponad 20 lat, grze komputerowej, która doczekała się wznowień w seriach z klasykami i serialu właśnie można będzie napisać "The End". A tu nic z tego.



Serial to duże słowo. Dwa półtora godzinne odcinki to stanowczo za mało, być choć zasygnalizować złożoność fabuły całej serii. Nie ma nawet miejsca na romans z major Jones, nie ma wątku Costa Verde, a - co za tym idzie - nie ma słowa o Irlandii, trzech zegarkach, ani włoskiej mafii. Nie ma też retrospektyw przenoszących fanów komiksu na całe tomy np. w czasy dzikiego Zachodu ani dziennikarskiego śledztwa w sprawie "Numeru XIII".

Została główna oś i nieliczne nawiązania do epizodów. Jest bohater, człowiek bez pamięci (zupełnie bez sensu spada z nieba na spadochronie, zamiast zostać wyrzuconym przez morze) wyszkolony na zawodowego mordercę. Z numerem XIII wytatuowanym na ramieniu. Szybko okazuje się, że jest podejrzewany o, bagatela, zamordowanie prezydenta USA (który w stosunku do oryginału zmienił płeć). Oczywiście jest wrabiany w spisek.

Brzmi znajomo? XIII to nikt inny jak Jason Bourne z powieści Ludluma. Wikipedia twierdzi, że komiks przewyższa książkowy oryginał, czego nie jestem w stanie zweryfikować. Pewny jestem natomiast, że z ekranizacjami jest dokładnie odwrotnie - serial wyprodukowany z pomocą znacznie mniejszych pieniędzy nie dorównuje filmom z Mattem Damonem. Oglądany w takim kontekście jest po prostu zbyt marny i to pomimo całkiem nieźle dobranej obsady. Szkoda tylko, że Lee Marvin nie dożył szansy, by zagrać generała Carringtona, którego narysowano chyba z jego zdjęcia - zastąpił go Stephen McHattie; bez rewelacji. Lepiej wypadli jednak aktorzy grający epizody, niż główni bohaterowie grani przez Stephena Dorffa i Vala Kilmera (zupełnie niepodobnego do wspomnianego Mangusty).

Nie mogąc się ścigać z kinowym odpowiednikiem autorzy mogli wszak postawić na zrobienie znakomitego serialu - "XIII" to idealny materiał. Jean Van Hamme rozciągnął fabułę, pokazał ją z wielu perspektyw, pogłębiał czasem do granic absurdu relacje między bohaterami i ich skomplikowaną przeszłość przecinającą się co krok. Znakomicie zagrał kalkami z książek i filmów, zgrabnie prześlizgnął się po amerykańskich mitach i popkulturowych schematach - to wszystko starczyłoby na kilka sezonów. Zamiast tego dostajemy trzygodzinną popłuczynę po współczesnym kinie sensacyjnym, która nie dostaje do komiksowego pierwowzoru właściwie niczym. Ogromny zawód.

XIII
Francja, Kanada 2008

22 września 2008

Filmy o wojnie w Iraku

Obejrzałem w ostatnich tygodniach kilka filmów i seriali dotyczących wojny w Iraku. Wniosek jest niestety dość smutny - popkultura nie umie sobie póki co poradzić z jej realiami.

Od razu podkreślę, że nacisk kładę tu na słowo popkultura. Nie wykluczam, że gdzieś w nurcie kina niezależnego czy między dokumentami zdarzył się film ciekawy i mądry, który do tematu coś wnosi. Choć sam na taki nie trafiłem.

Duże nadzieje wiązałem z "Redacted" Briana de Palmy. Niestety, film okazał się tak słaby, że pisząc tę notkę miałem spory problem z przypomnieniem sobie jego tytułu. Choć jedno trzeba mu przyznać - jako jedyny zmierzył się wprost z problemem przemocy w wykonaniu Amerykanów - opowiada bowiem o tym, jak grupa żołnierzy gwałci iracką dziewczynę. Pokazuje też kilka innych brutalnych scen znanych dobrze uczestnikom tej wojny, ale do żadnych przemyśleń to nie prowadzi. Banał, w dodatku nakręcony w pseudoamatorskiej czy też paradokumentalnej konwencji, która niestety daje efekt odwrotny do zamierzonego. Film wygląda po prostu kiepsko.

Dla odmiany najlepiej z tych, które widziałem, wygląda ośmiodcinkowy serial "Generation Kill" wyprodukowany przez HBO. To opowwieść o niewielkim oddziale marines poruszających się hummerami po irackich drogach i bezdrożach na samej szpicy inwazji. Kto jednak oczekiwałby, że HBO powtórzyło tu znakomitą "Kompanię braci" w innych nieco realiach, ten się zawiedzie. Ani postaci nie są tak barwne ani tak wiarygodne, ani film nie jest zrobiony z takim rozmachem. Ale mimo znacznie skromniejszych środków nie wygląda teatralnie, jak propozycja de Palmy. Ratuje go przyzwoite aktorstwo. No i na pewno nie zawiedzie miłośników militariów - dużo szczegółów, dużo żargonu, dużo sprzętu. Ale mało treści. Choć i tu pojawia się problem moralny; cywilne ofiary błędów dowódców i porywczego temperamentu. Trudno jednak powiedzieć, by film ten stawiał tu jakąś ostrą tezę, czy też z czymś się rozprawiał. Nawet jeśli chłopcy nie są idealni, to nikt nie śmie krytykować bohaterów.

Cechą wspólną tego filmu i nieco starszego "Jarhead" jest muzyka, czyli próba opowiedzenia o wojnie z pomocą przebojów, czyli sposób, w jaki udawało się ponieść niektóre filmy o wojnie w Wietnamie. Z tym, że "Jarhead" się tu całkiem nieźle mierzy z tym popkulturowym mitem - jeden z bohaterów wyrzuca tam w pewnym momencie z siebie złość, że nawet piosenek nie mają własnych, tylko nucą te z filmów o Wietnamie właśnie (pisałem o tym już kiedyś). Czujne.

W "Generation Kill" ten ciekawy aspekt realacji między kulturą masową, a aktualnie toczącą się wojną został zredukowany do wspólnego nucenia całkiem współczesnych przebojów.

Ostatni film, który do całej sprawy podchodzi od zupełnie innej strony, to wspólna produkcja BBC i HBO - czteroodcinkowa biografia "House of Saddam". Dwie stojące za tą produkcją firmy zdawały się gwarantem jakości i poziomu. I znów zawód - aktorstwo mizerne, odtwórca głównej roli rozkręcił się właściwie dopiero w ostatnim odcinku pokazującym to, co za pewnie najbardziej interesowało zachodnią publiczność, czyli upadek dyktatora. Wcześniej grał dosłownie na jednej minie i śmiesznym zabiegu mówienia po angielsku z arabskim akcentem (ta fatalna praktyka akurat w tym filmie się całkiem dobrze sprawdziła - aktorom udało się to na swój sposób wygrać). Niestety, położono scenariusz - biografia Saddama nie wychodzi tu poza poziom biograficznej notki, nie ma tu niczego, czego by przez ostatnich pięć lat nie napisano i nie powiedziano milion razy. Jakoś nie mogę uwierzyć, że z biografii tego człowieka nie dało się wycisnąć większej dramaturgii.



Zastanawiam się, w czym problem. Wracam myślami do "Kompanii braci" i poza budżetem widzę jedną zasadniczą różnicę - od obrazów pokazujących II wojnę światową nie oczekujemy trudnych moralnych pytań ani dwuznacznych bohaterów. Owszem, takie filmy się zdarzają, ale zasadniczo wiemy, kto tu jest dobry, a kto zły, więc sprawa jest jasna. Zastanawiam się wszak przy tej okazji, co by było, gdyby realia tamtej wojny amerykańskie media relacjonowały mając do dyspozycji dzisiejsze możliwości - czy też byłaby dla współczesnych taka jednoznaczna? Czy w ogóle była?

No ale przecież jest Wietnam - wojna znacznie bardziej kontrowersyjna od irackiej, wojna, która odcisnęła się na Ameryce tak ogromnym piętnem. A jednak z nią popkultura umiała sobie poradzić i umiała opowiedzieć o niej - czy też na jej przykładzie - coś nowego, wartego uwagi, nawet jeśli nie był to głos w sporze o sens samej wojny. Wojna w Iraku wydaje się z tej perspektywy nawet jeszcze bardziej płodna, bo przecież już dziś mamy sporą wiedzę o tym, jak była prowadzona. Wiedzę wystarczającą do tego, by filmowcy się z nią mierzyli. Czemu więc na temat tej wojny powstają tak słabe produkcje?

02 września 2008

Google Chrome

To nie jest geekowski blog o komputerach, ale jako fanatyczny chuligan produktów Google nie mogę o tym nie wspomnieć: jest już testowa wersja przeglądarki Google o nazwie Chrome.

O tym, czy jest szybka, zasobożerna i jak radzi sobie z wyświetlaniem stron pisać nie będę, bo w ciągu kilku godzin zrobią to miliony większych geeków na całym świecie. O tym, jak wielką ciekawość budzi ten produkt najlepiej - przynajmniej dla mnie - świadczy to, co od godziny dzieje się na blip.pl, a konkretnie kryje się pod tagiem #chrome. Istne szaleństwo.

Subiektywne pierwsze wrażenia są następujące: szybka (szczególnie zyskały Google Docs i Google Callendar - z tym ostatnim miałem od kilku tygodni spore problemy; bardzo wolno reagował na polecenia) i przyjazna.

Oczywiście potwornie drażniący jest brak możliwości zablokowania reklam, ale - jak przytomnie zauważył ktoś, kogo komentarz mignął mi we wspomnianej nawałnicy tak szybko, że nie jestem w stanie podlinkować, Google zarabia właśnie na nich, więc tego akurat możemy w ogóle nie doczekać. Z drugiej strony kod jest otwarty, więc kto wie?

Oszczędny wygląd mi nie przeszkadza, bawią mnie mrugnięcia okiem do użytkowników (np. statystyki dla nerdów), a w pierwszym odruchu i w fazie beta mogę nawet wybaczyć to, że w Gmailu nie da się użyć litery ś. Jak widać w Bloggerze się da. Niestety, podkreślanie błędów ortograficznych nie działa zbyt dokładnie, więc jak coś się zbabrało - proszę winić Google :)

Oczywiście oprócz Adblocka brakuje wielu innych rzeczy, w szczególności tych, które w Firefoxie można sobie doinstalować. Dlatego na razie wracam właśnie do Firefoxa, ale będę się Chrome przyglądał uważnie - póki co Google umiało mnie kupić, więc myślę, że i tym razem może mu się udać.

A że to kolejny krok do panowania nad światem? Trudno ;)

----{ inni na ten sam temat }----

04 sierpnia 2008

Polski dokument - cichy i ciemny

Do kin - a w każdym razie co najmniej do jednego, żoliborskiej Wisły - trafił właśnie film „My, Cichociemni”. Miała to być produkcja, która przybliży widzom bohaterską formację wojskową, a jest raczej smutny obraz polskiego dokumentu z poruszającą historią w tle.

Cichociemni - określili się tym mianem w żartach i tak już zostało. Bo przychodzili po ciemku i brudną robotę załatwiali po cichu. W Szkocji, w ramach treningu robili zajazdy na hotele i restauracje obsadzane przez innych żołnierzy. Z zaskoczenia, z ostrą amunicją, bez żartów. Dziś trenują tak najlepsze oddziały specjalne na świecie, wtedy była to zupełna nowość. Jak wszystko - wielu Cichociemnych samo słowo "spadochron" poznało dopiero na Wyspach. Nic dziwnego - polską armię tworzyli tam przecież ludzie, którym udało się wydostać z kraju w 1939 roku lub ci, którzy dostali się do sowieckiej niewoli i do Wielkiej Brytanii trafili przez Bliski Wschód. Byli w różnym wieku, różnego pochodzenia, wykształcenia i - przynajmniej przed wojną - majątku. Łączyło ich jedno - przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosili się na ochotnika do służby w kraju. Mieli tam dotrzeć na spadochronach, przemycić pieniądze na działalność podziemną (nie raz po kilkadziesiąt tysięcy dolarów zaszytych w paskach), a potem wspierać partyzantkę, organizować łączność, fałszować dokumenty, wysyłać meldunki i mikrofilmy do Anglii.

Cichociemni nie byli oddziałem - każdy z nich szkolony był do samodzielnej działalności na tyłach wroga. - W walce zawsze byliśmy samotni - wspomina dziś Stefan Bałuk, jeden z żyjących weteranów tej formacji. Udział w szkoleniu zaproponowano ponad 2 tysiącom żołnierzy, przeszkolono około ośmiuset. Zrzucono 316. Zginęło 112. 91 wzięło udział w Powstaniu Warszawskim, 18 w nim poległo. Byli najlepsi z najlepszych, byli elitą polskiej armii, której ta nie powstydziłaby się pewnie i dziś. Nic więc dziwnego, że Jednostka Wojskowa 2305 lepiej znana jako GROM przyjęła tradycję Cichociemnych. I, co ważne, nie tylko na okoliczność oficjalnych rocznic - żołnierze GROM-u są na każde wezwanie weteranów. Pomagają, kupują leki, wożą, gdy jest to potrzebne. Oddają krew, gdy pojawia się taka konieczność. Weterani mocno to podkreślają, więc czynię tak i ja.

Wśród Cichociemnych była też jedna kobieta, Elżbieta Zawacka, Zo. Łączniczka Komendy Głównej AK, legenda podziemia. Ponad sto razy przekraczała granice w okupowanej Europie, ustalała hasła, zakładała meliny, wciągała do konspiracji ludzi, gubiła pościgi, wracała i działała dalej. Żyje do dziś, jest jedną z twarzy, które z kinowego ekranu opowiadają swoje biografie w dokumencie Pawła Kędzierskiego.

Każda z tych historii nadaje się na scenariusz filmu sensacyjnego. Nie trzeba nic dodawać, nic podkręcać, nic koloryzować - przygody agentów Bourne'a czy Bonda można włożyć między bajki, a to działo się naprawdę. Trzeba tylko podesłać ten scenariusz komuś w Hollywood. To mój głos w sporze o to, jaki powinien być film o Powstaniu Warszawskim. Sporze, który ożywili redaktorzy naczelni czterech największych dzienników w Polsce - po raz pierwszy razem, jednym głosem. Cieszy mnie niezwykle, że właśnie w takiej sprawie.

Bo też "My, Cichociemni" to film, który pokazuje z całą mocą, jak o Powstaniu mówić nie ma sensu. Owszem, ich biografie poruszają, ich twarze zapadają w pamięć, ale przecież nie trzeba tłumaczyć, że nie tędy droga do świadomości masowego widza. Ani w Polsce, ani na świecie. Fabularyzowane scenki dograne w pośpiechu są toporne, niczym szkolne przedstawienie, rażąco umowne, niczym rekonstrukcje powstańczych walk na ulicach Warszawy. Archiwalne materiały pokazane w filmie są ciekawe, ale prawdziwą sensacją będą tylko dla fachowców i historyków, którzy nie mieli okazji wcześniej ich poznać. Pchanie tego filmu do kinowej dystrybucji to strata czasu. Lepiej dodać taki film na DVD do jakiejś gazety - to da szansę, że ten czy ów obejrzy, że jakiś nauczyciel pokaże go na lekcji, albo nawet zabierze klasę do kina, ale co z tego? Nie opowiemy w ten sposób naszej narracji, jak proponuje w dzisiejszym "Dzienniku" Eryk Mistewicz (nie widzę tego tekstu na dzienniku.pl).

"My, Cichociemni" to prosty, schematyczny dokument. Zbyt prosty i zbyt schematyczny, by odnieść nawet minimalny sukces w swojej kategorii. Nie da się z czystym sumieniem zachęcać publiczności do wizyty w kinie. Ci, którzy istotnie mogą być nim zainteresowani trafią sami.

Na zakończenie jeszcze jedna wiadomość - fabularny serial o "Cichociemnych" szykuje ponoć TVP. Nie wiem - cieszyć się, czy martwić? Obawiam się, że budżetu "Kompanii braci" przyjdzie mi kolejny raz załamać ręcę nad straconą szansą.

My, Cichociemni. Głosy żyjących
reż. Paweł Kędzierski
Polska, 2008


Inni na ten temat:

22 lutego 2008

Lao Che z Biblią w tle

Trzy lata trzeba było czekać na kolejny krążek płockiej kapeli Lao Che. Sukces „Powstania Warszawskiego” wysoko ustawił poprzeczkę oczekiwań, a zespół pracował z pełną tego faktu świadomością. Sprostał im na swój radykalny sposób.

Po nagraniu płyty, która od razu przeszła do historii można zrobić dwie rzeczy – zakończyć karierę lub dalej grać swoje. Tylko co to znaczy w przypadku zespołu, który garściami czerpie z literatury, historii i w oryginalny sposób przetwarza dowolne gatunki muzyczne? „Gospel” daje bezkompromisową odpowiedź i zaskakuje już na etapie okładki. Zamiast mrocznej estetyki „Guseł” i wydawnictw związanych z „Powstaniem Warszawskim” dostajemy jasne, kremowe opakowanie z napisami z kolorowej posypki do słodkich deserów. Do tego tytułu utworów wypisane literami przypominającymi logo Google i wizerunek ryby, symbol chrześcijaństwa na płycie zespołu, którego pierwszą płytę zaszufladkowano jako rock pogański.

Lao Che musiało zdecydować: płyta z piosenkami czy kolejny koncept-album? A jeśli spójna całość, to jaki motyw przewodni? Do jakiej tradycji lub epoki się odwołać? Co może dorównać nośnością opowieści o walczącej Warszawie? Odpowiedź jest radykalna i brawurowa: Pismo Święte. „Gospel” jest przesiąknięte biblijnymi odwołaniami i chrześcijańską symboliką: „Drogi Panie”, „Bóg zapłać”, „Zbawiciel Diesel”, Hydropiekłowstąpienie”, „Paciorek” – tytuły nie wymagają interpretacji. A więc Rock chrześcijański? Wręcz przeciwnie – Lao Che nie odcina się od swoich korzeni. Narrator tej opowieści nie ma w sobie wiele pokory i na pewno nie klęka przez Bogiem. Bez przerwy kłóci się z Nim, wręczy pyskuje i wykrzykuje swoje żale w pijackim widzie. Bywa w tym przekonujący, straszny, ale bywa też groteskowy.

Te dialogi pędzą w rytmie szalonej, skocznej, niemal cyrkowej muzyki. Pełno w niej zapożyczeń czytelnych dla publiczności osłuchanej z rockiem i punkiem. Trafimy bluesa, reggae i ska, a nawet muzykę latynoską, ale wszystko to wzięte w cudzysłów i poddane obróbce nadającej charakterystycznego klimatu, bez popadania w tani pastisz czy kicz. Sporo tu ostrych przełamań tempa, zwrotów akcji i wahań nastrojów – tego, co znamy z „Powstania Warszawskiego”. Podobnie jak zadziorność i power, który nie jest wynikiem prostej sumy zebranych do kupy elementów; jest niespotykaną dziś w muzyce wartością dodaną, przemyconą między taktami i wierszami.

Całość robi wrażenie, którego skali nie chcę mierzyć „Powstaniem Warszawskim”, bo z porównania z taką płytą mało kto może wyjść obroną ręką. Zespół Lao Che zmierzył się oczekiwaniami z ironią i dystansem, zachował własny styl, a przy okazji nagrał świetną rockową płytę z dobrym pomysłem i mocnymi tekstami.

Lao Che - Gospel
Antena Krzyku, 2008
www.laoche.art.pl
Audio i kopia okładki z merlin.pl


recenzja ze zmienionym tytułem ukazała się na www.dziennik.pl,
oraz w skróconej wersji, w"Dzienniku" 25.02.2008

22 stycznia 2008

Nastrojowe kryminały

Są takie kryminały, które można oglądać wielokrotnie, bo nie zaskakujące rozstrzygnięcie decyduje o ich uroku. Pełnometrażowa wersja "Policjantów z Miami" ku memu zdziwieniu właśnie do takich filmów się zalicza.

Kolejna nadrobiona zaległość i kolejna bardzo miła niespodzianka. Bo choć nazwisko reżysera obiecywało wiele, aż tak dobrego kina się po "Miami Vice" nie spodziewałem. I trudno się dziwić. Należę do rocznika, dla którego kolorowe marynarki i szybkie samochody serialowych policjantów z Miami były przez jakiś wyznacznikiem klasy (to był ten wiek, gdy piękne kobiety jeszcze w ogóle nie wyznaczały niczego w prostym świecie chłopackich zabaw w policjantów i złodziei strzelających do siebie z plastikowych pukawek na szkolnych korytarzach - piękne, jak się zresztą dopiero jakiś czas później okazało, kobiety z naszego otoczenia pewnie się z nas wtedy śmiały), do pokolenia dla którego serial z Donem Johnsonem miał jeszcze posmak zakazanego owocu, bo jednak nie każdy odcinek nam się udawało nam się zobaczyć. Ale pomimo tych wszystkich miłych skojarzeń, na wspomnienie białych trampek na bose stopy zakładanych do garniturów i innych detali tamtego stylu robi mi się słabo. I jak tu zrobić współczesne kino w tych realiach nie popadając w obciach i parodię?

A jednak się da. Michael Mann, który wyprodukował tamten serial trochę od połowy lat 80. przeszedł, a po drodze popełnił przynajmniej jeden film bezdyskusyjnie wielki. "Gorączkę" ponieśli przede wszystkim aktorzy: Al Pacino i Rober De Niro - nie po raz pierwszy w jednym filmie, ale po raz pierwszy w jednej scenie, pijący razem kawę w chwili, gdy zabawa w policjantów i złodziei zostaje na chwilę wzięta w nawias rozmowy między dwoma nieskomplikowanymi i w gruncie rzeczy bardzo podobnymi facetami... Tego nie dało się zepsuć! Sztuka Manna polegała na tym, że banalną historię opowiedział w sugestywny sposób uzupełniając doskonałymi rolami drugoplanowymi (czy wręcz trzecioplanowymi - np. Henry Rollins!), znakomitą muzyką, nieprawdopodobnym dźwiękiem, montażem prowadzącym akcję w idealnym rytmie oraz kilkoma innymi pamiętnymi epizodami (jak scena z telewizorem - a właściwie dwie). No i oczywiście sceną strzelaniny na ulicach Los Angeles, której najlepszą rekomendacją jest to, że pokazuje się ją amerykańskim żołnierzom, jako wzorowy przykład odwrotu pod ciężkim ostrzałem. Na koniec dygresji ciekawostka - postać grana przez De Niro jest autentyczna. Można o tym przeczytać na IMDB.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że "Miami Vice" dorównuje "Gorączce". Ale trzeba oddać honor - Mann sięgnął po podobne chwyty i pokazał, że do mieszania składników w odpowiednich proporcjach ma idealne wyczucie. Aktorów wybrał moim zdaniem dość ryzykownie - ani Jamie Foxx, ani tym bardziej Colin Farrell na pierwszy rzut oka do swoich postaci nie pasują. Wsadził ich w scenerię przypominającą hip-hopowy teledysk, ale da zmyły poza sekwencją początkową poszedł w kierunku innej muzyki - latynoskiej. Choć znów, żeby ten smak przełamać, miksowanej współcześnie. Samochody dał bohaterom drogie, ale się tym faktem nie upajał. Motorówki i samoloty potraktował jako pretekst do pokazywania malowniczych widoków, a broń, choć jej pełno, strzela praktycznie tylko w ostatniej sekwencji. W to wszystko wplótł dwa wątki nawet nie miłosne - romansowe raczej, a jednak zajmujące dość dużo czasu. Nie budował jednak portretów niespełnionych kochanków, tylko na chwilę zwolnił rytm sensacyjnego filmu, by zaraz znów docisnąć gaz do dechy (przegadał tylko końcowe sceny). Zagrał pogodą - upał leje się z ekranu, czuć duchotę i zbliżającą się burzę. Deszcz jest krótki, w jednej scenie, można go przeoczyć. Dopiero na końcu chłodny wiatr od morza przynosi ulgę. Dlaczego tyle piszę o pogodzie? Bo wydaje mi się, że w umiejętności jej ekranizowania kryje się odpowiedź na pytanie, jak z mizernych scenariuszy o policjantach i złodziejach dwa razy z rzędu można zrobić tak dobre kino. I jakkolwiek jest to ostatni przymiotnik, jakim powinno się reklamować kino akcji, są to filmy cholernie nastrojowe.

Mann i Foxx musieli być zadowoleni ze współpracy - po "Policjantach z Miami" zrobili razem "Królestwo", które idąc po linii aktorskiego skojarzenia nadrobiłem dzień później. I choć to film z nieco innej bajki, to okazało się, że nie tylko wspomniane kiedyś napisy początkowe są w nim dobre. Też kawał dobrego kryminału, w aktualnych realiach wojny na Bliskim Wschodzie. Już beż wchodzenia w detale - też polecam.

Miami Vice
USA 2006
scenariusz i reżyseria: Michael Mann

11 grudnia 2007

Włatcy móch rzondzom

Zgodnie z zapowiedzią filmik z Grzegorzem Schetyną w roli głównej stał się pretekstem do napisania z dawna planowanej notki o naszym redakcyjnym odkryciu - zajebiaszczej kreskówce "Włatcy móch".

Punktem wyjścia niech zaś będzie komentarz, który się pod filmikiem pojawił - że co? Że słaba podróbka "South Parku"? To dowodzi braku zrozumienia ;) A poważnie - skojarzenia ze "South Parkiem" są tyleż nieuniknione, co mylące. Ale po kolei.

Bohaterami "Włatców móch" są czterej uczniowie typowej polskiej podstawówki: Konieczko (naukowiec), Maślana (nadziany), Anusiak (burak) i Czesio (zombie). To właśnie Czesio (na zdjęciu) odezwał się swoim charakterystycznym głosem do Schetyny. Treścią filmu są zaś typowe uczniowskie przygody, w których udział biorą przede wszystkim Pani Frau i Higienistka oraz rodzice i inni - poza Czesiem - mieszkańcy cmentarza; Marcel (były już niestety mąż Higienistki) i Pułkownik (odpowiedzialny za wątki patriotyczne). I oczywiście występujący gościnnie the one and only, Miś Przekliniak!

Punkt wyjścia jest więc w istocie podobny do "South Parku", koncepcja plastyczna jest do pewnego stopnia porównywalna, choć bez wątpienia zarówno technicznie jak i wizualnie oryginalna (a jej przaśność jest absolutnie zamierzona). Zupełnie oryginalne są natomiast bogate lokalne konteksty, parodie polskich realiów i stopień odniesień do aktualnych wydarzeń (daleko mniejszy). Inne jest też poczucie humoru - choć równie ostre i nie stroniące od wulgaryzmów, bliższe jest jednak makabrycznym wątkom Monty Pythona, niż obscenie SP (choć oczywiście i tu fekalnych dowcipów nie brakuje). Tak czy inaczej mieszanka jest piorunująca, dowcipy ostre, a teksty na stałe wchodzą do języka.

Nie wiem, czy określenie "polski South Park" przylgnęło do serialu z intencji twórców, czy też powtórzone kilkukrotnie przez dziennikarzy zaszufladkowało ich dzieło. Tak czy inaczej odbyło się to ze szkodą dla samej kreskówki. W takich porównaniach "podróbka" zawsze stoi na przegranej pozycji - fani będą bronić świętości pierwowzoru, a ci którzy go nie lubią ze zrozumiałych względów ominą też kopię. Tak i jak początkowo bardzo ostrożnie zareagowałem na wieść o tym serialu i dopiero niedawno odkryłem jego urok. Nie wiem ile w tym zasługi zbiorowej głupawki, którą potrafimy wkręcić sobie w biurze (na wypadek, gdyby czytali mnie przełożeni - oglądamy serial w czasie przerw obiadowych, nie w czasie pracy, oczywiście) - może po prostu trzeba to zacząć oglądać z kimś, by się wczuć. Ale warto, bo zabawa jest przednia. Kilka osób już przekonałem, wkrótce jak sądzę dołączy do nas pan Schetyna, który na pewno niejedną płytę DVD z "Włatcami" już dostał, a to przecież dopiero początek sezonu świątecznego.

Tym, którzy chcą się przekonać lub dać "Włatcą móch" drugą szansę polecam kilka naprawdę doskonałych odcinków: Pranie Mózgów, Wykopki, Ekskumancja i Gigant. Nie wiem czy jest to zgodne z intencją twórców, ale całość dostępna jest na YouTube; konsekwentnie uploaduje niejaki JozekPalka. Pierwsze 24 odcinki, po 6 na płycie, są już do kupienia w całkiem przyjaznych cenach.

02 grudnia 2007

Ekipa vs. Twierdza szyfrów

Dobiegła końca telewizyjna wojna na rodzime seriale - polsatowsko-gazetowa "Ekipa" i telewizyjna "Tajemnica Twierdzy Szyfrów" dobiły do finałów. Czas na podsumowanie.



Ucieszyłem się na wieść, że jesień przyniesie pierwsze od bardzo dawna rodzime produkcje serialowe, które nie będą telenowelami ani durnowatymi sitcomami. Liczyłem na rozrywkę, która wciągnie choć w części tak, jak "Lost", "Rzym" czy "Heroes". Liczyłem, że z konieczności tańsza produkcja może zyskać dzięki lokalnemu kontekstowi. W przypadku "Ekipy" udało się to nieco lepiej, niż przy "Tajemnicy...", ale obu serialom daleko do powyższych wzorców. Rodzimi producenci muszą się jeszcze sporo nauczyć. Dobry pomysł i niezła historia to za mało, jeśli nie umie się tego przenieść na ekran w profesjonalny sposób. "Tajemnica..." jest większym zawodem, bo wobec opowieści umieszczonej w realiach II wojny oczekiwania miałem większe, niż wobec rodzimego political fiction.

Najpierw plus. Oglądając "Tajemnicę..." miałem wrażenie, że miejsca akcji są zmyślone tak, by wypełnić niemal archetypiczne oczekiwania. Mamy więc zajęte przez SS zamki z tajemniczymi podziemiami i ukryte w szafach z książkami przejścia. Mamy silnie obsadzoną zaporę i nocny rajd komandosów ukrywających się przed szperaczami. Wreszcie tajne laboratoria i aparat deszyfrujący meldunki wroga, o który się tu głównie rozchodzi. Tymczasem pobieżne rozpoznanie w sieci wykazuje, że to nie fikcja - miejsca takie jak Książ i Czocha nie tylko istnieją, ale naprawdę kryją podziemia z tajemniczą przeszłością z czasów wojny. Za tak dokładne osadzenie serialu w realiach należy się szacunek, nie dziwi to wszak, skoro scenariusz przygotował Bogusław Wołoszański.

Historia polskiego oficera wywiadu, który podszywa się pod niemieckiego kapitana Johanna Jorga, a w rzeczywistości współpracuje z aliantami, jest wprawdzie dość schematyczna, ale to nie jest największy zarzut - gdy czyta się wspomnienia Jana Nowaka-Jeziorańskiego też można odnieść wrażenie, że powstały w głowie scenarzysty filmowego... Taki był tamten czas i takie jest nasze o nim wyobrażenie, a serial nie musi go przełamywać, by zaskarbić sobie sympatię widzów.

Musi mieć coś innego.

Coś, co zatrzyma widza przed ekranem i spowoduje, że napis "ciąg dalszy nastąpi" będzie rozpalał ciekawość. W amerykańskich serialach do perfekcji opanowano balansowanie na granicy wyjaśnienia zagadki, potęgowanie atmosfery niepewności, nagłe zwroty akcji, które zmuszają widza do reinterpretacji zachowań poszczególnych bohaterów. Tego nie ma w "Tajemnicy..." - akcja snuje się od dialogu do dialogu, czas pomiędzy nimi wypełniają długie ujęcia, które nic nie wnoszą, a odcinki kończą się tam, gdzie akurat mija 45 minut, nie mają własnej struktury dramaturgicznej. O klasycznym cliffhangerze możemy tylko pomarzyć, a w dodatku odbiór utrudniają niezbyt czytelne retrospektywy.

Wrażenia nie poprawia gra - trudno jednak mieć pretensje do aktorów, skoro ich postacie są zupełnie płaskie, pozbawione wieloznaczności i zmienności. Jeśli nawet ktoś nie jest całkiem czarny, ani całkiem biały, to i tak wiemy o tym od samego początku i nic nas nie zaskoczy - ani zdrada, ani niespodziewane nawrócenie. Nawet cynizm jednego granego przez Jan Frycza Globckego jest nieprzekonujący i schematyczny. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się tylko główny "zły" tego serialu - psychopatyczny, butny, słowem typowy SS-man, naćpany morfiną Harry Sauer - a jako, że scenariusz poświęca mu sporo miejsca, Cezary Żak miał okazję się wykazać i wypadł w miarę przekonująco. Za pozostałych Niemców - Szyca i Małaszyńskiego - grają mundury, których filmowe walory są bezdyskusyjne i potrafią uratować, a nawet podnieść do rangi wartości zupełnie drewniane aktorstwo.

Zdjęcia i montaż nie przekonują - konwoje ciężarówek pokonują wciąż te same zakręty, po miastach biegają ciągle ci sami żołnierze (w dodatku znani niektórym doskonale z powstańczych widowisk historycznych na ulicach Warszaw i w dodatku lepiej na nich wypadający).

Stawiane tu za wzór rozrywkowego serialu produkcje z USA są składane z klocków według pewnych schematów i proporcji, ale z wyczuciem - tego kucharskiego wyczucia brakuje scenarzystom "Tajemnicy..." i w efekcie niektóre wydarzenia czy wątki są sztucznie doklejone, inne zaś zupełnie niewykorzystane, jak choćby relacje głównego bohatera z trzema kobietami, z których ostatecznie nic ważnego dla akcji nie wynika!

Wierność historycznym detalom nie uchroniła też autorów filmu przed innym błędem - mimo, że wydarzenia oglądamy z różnych perspektyw (świadoma nieuchronnego końca armia niemiecka, atakujący ją sowieci, wyzwolony Paryż, cichociemni szkoleni w Szkocji), o samej wojnie właściwie nie wiemy nic - jest tłem tak odległym, że właściwie niewidocznym. Brak większych bitew, kilka przelotów samolotów podrasowanych na komputerach i jedna eksplozja - dziś nie da się niestety robić filmów wojennych w sposób oszczędny, bo wychodzi teatr telewizji - formuła tyleż szlachetna, co archaiczna i przede wszystkim niezamierzona. Zabrakło scen batalistycznych i widoków z przedwojennych lub okupowanych stolic Europy, które pozwoliłyby łatwo zrozumieć, co właściwie się ogląda - napisy, że to marzec 1945, a tamto lato 1939 nie zapadają w pamięć, a aktorzy i plenery właściwie się nie zmieniają. W efekcie zlewa się to w jedną chaotyczną całość, która traci ostrość. Próba sygnalizowania, że jesteśmy w powojennym Paryżu z pomocą czarno-białych wstawek dokumentalnych to już rażąca oszczędność, podobnie zresztą jak fakt iż cała III Rzesza słucha jednej tylko piosenki, "Lili Marleene" (dobrze, że z oszczędność nie wykorzystano wersji Kazika). W efekcie historyczny kontekst akcji jest jasny tylko dla kogoś, kto na temat II wojny światowej ma wiedzę więcej niż elementarną, co jest zarzutem, jeśli założy się, że taki serial powinien też mieć jakąś wartość edukacyjną.

Największy pożytek z tego serialu to pomysł na rowerową wycieczkę po śląskich zamkach.

Z "Ekipą" sytuacja jest pod wieloma względami podobna, z tym, że tu nie mam poczucia tak bardzo zmarnowanej szansy. Tu również dobry pomysł przerobiono na średni scenariusz, w którym dialogi brzmią chwilami drętwo, emocje nierzadko wychodzą płasko a dramaturgia czasami się rozmywa. Jest jednak o niebo lepiej, niż "Tajemnicy...".

Akcja toczy się tu i teraz, tak bardzo, że niektórzy dopatrują się podobieństw w nazwisku premierów Turskiego i Tuska. Może przesadnie, choć nie da się ukryć, że premier Turski jest swoistym cudotwórcą. Spełnia marzenie o premierze, który nie będzie politykiem, będzie ponad interesami rządził sprawiedliwie i zadba o wszystkich, choć oczywiście i jemu zdarza się czasem iść na zgniłe kompromisy. O serialu traktowanym jako głos w aktualnych polskich sporach ciekawie napisał Tomasz Plata. Rzeczywiście, mentorski ton i próby wyjaśnienia procesów ustrojowych to chyba nie jest patent na telewizyjny przebój. Z drugiej strony wizja polityki, w której uczciwy człowiek może odnieść sukces, obejść tych wszystkich nadętych cwaniaków, którzy siedzą w niej od lat, utrzeć im nosa - to wizja tak kusząca, że człowiek jest w stanie wybaczyć jej mentorski ton.

Niestety, i tu można się przyczepić do struktury fabularnej - niektóre wątki giną, inne powracają po tak długiej przerwie, że w końcu nie wiadomo, na jakim są etapie. Czasem da się odczuć, że w montażu coś się pogubiło, pewne rzeczy dzieją się zbyt szybko i może nawet bardziej jeszcze niż w "Tajemnicy..." odczuwamy brak dobrze pojętej rutyny, która amerykańskim scenarzystom pozwala tak rozpisać sceny i dialogi, że widz prowadzony jest niemal za rączkę, nawet jeśli słabo zna angielski. Tu nawet dobra znajomość polskiego nie zawsze pomaga.

Ale przynajmniej poszczególne odcinki stanowią całości, które można obejrzeć od początku do końca i mają - lepsze lub gorsze - finały. Cała seria zresztą też kończy się bardzo mocnym akcentem, którego nie chcę zdradzać.

Aktorzy znów nie zachwycają, nawet Gajos w roli szantażowanego teczką premiera wypada blado - postaci mają wprawdzie więcej krwi i kości od bohaterów "Tajemnicy...", ale wciąż są zbyt jednowymiarowe, niezbyt złożone - trochę jak z seriali sprzed dwóch dekad. Nie zapadają w pamięć.

Mimo wszystko widać tu znacznie więcej pracy - scenariusz rozpisano tak, by w miarę możliwości uniknąć kręcenia spektakularnych scen, co akurat w tym przypadku nie szkodzi, bowiem jest to opowieść raczej gabinetowo-korytarzowa. Widać, że swój wkład w jej tworzenie mieli dziennikarze - ich praca na styku z polityką pokazana jest dość wiarygodnie. To z kolei nadaje wiarygodności tym fragmentom, które dotyczą zakulisowych politycznych gier. Zresztą nim serial trafił do telewizji, prawdziwi politycy pokazali, że potrafią stworzyć jeszcze lepszy scenariusz. I chyba to jest przyczyną słabego sukcesu "Ekipy" - skoro w TVN24 na żywo leci reality show z politykami, po co oglądać jego podrobioną wersję serialową? By podtrzymać w sobie wiarę, że lepszy rząd jest możliwy? Widzowie wolą szukać odpoczynku w telenowelach. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że "Ekipa" była zbyt prawdziwa - nie odkrywała niczego nowego i nie była w stanie odciągnąć widzów od realnej polityki.

Mimo wszystko liczę na drugi sezon.

Warto jeszcze zwrócić uwagę, że obie produkcje były nowatorsko promowane. "Tajemnicę..." można oglądać na stronie TVP, płacąc 3 złote za każdy archiwalny odcinek, a "Ekipa" miała premierę DVD równocześnie z emisją odcinków. W dodatku promował ją efektowny serwis WWW, pod który podpięto np. bloga głównego bohatera, premiera Turskiego. Inna rzecz, że i na tym polu daleko nam jeszcze do zachodnich wzorców, gdzie producenci serialu na długo przed jego emisją tworzą strony fikcyjnych firm, które się w nim pojawią i tym podobne tropy, które najbardziej dociekliwym fanom pozwalają jakoś przetrwać oczekiwanie na kolejne sezony. O blogu Turskiego powinniśmy dowiedzieć się z serialu, a nie z reklamy na portalu internetowym.

Zdjęcia pochodzą z serwisów:

08 listopada 2007

Dobry początek Batmana

W ramach przygotowań do nadejścia nowego Batmana przełamałem się wreszcie i obejrzałem poprzedni film z tej serii. I jestem mile zaskoczony.

Miałem kilka powodów, by do filmu "Batman: początek" podchodzić sceptycznie. Po pierwsze, nigdy nie pałałem szczególnym entuzjazmem do samego człowieka-nietoperza. Po drugie zaś trzecia i czwarta część filmowej sagi przekonywały raczej, że poza Timem Burtonem nikt nie będzie w stanie pokazać Gotham City i całej plejady zamieszkujących to miasto dziwaków w sposób równie przekonujący. A poza Jackiem Nicholsonem nikt żadnego z nich nie zagra w sposób równie genialny.

Z Christianem Bale'em grającym Bruce'a Wayne'a rzecz miała się inaczej. Wprawdzie na pierwszy rzut oka kompletnie nie nadawał się do tej roli, ale... tak było w każdym poprzednim przypadku. Keaton, Kilmer i Clooney wyszli jednak z zadania obronną ręką (chciałem napisać, że wyszli z twarzą, ale w przypadku paradowania w czarnej masce byłoby to chyba niezbyt zręczne sformułowanie).

Był jeszcze powód trzeci - scenariusz. Wiedziałem, że opowiada o tym, jak młody Bruce Wayne przeistacza się w człowieka-nietoperza. I że wcześniej szkoli się na karatekę w klasztorze położonym gdzieś na Dachu Świata. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Tymczasem - zaskoczenie.

Scenarzystom dziękować należy przede wszystkim za to, że szybko przenoszą widza z Tybetu do Gotham, a cały wątek zmieniającej życie podróży skracają do niezbędnego minimum. Oczywiście zmieniają to i owo w ogranej - acz, jak to bywa w świecie komiksów, nie jedynej obowiązującej - historii, co ratuje widzów przed koszmarem oglądania remake'u filmu z 1989 roku.

Tak więc - zdradzam to i owo - tym razem rodziców Bruce'a nie zabija Jack Napier aka Joker lecz przypadkowy bandzior, który później nie odegra już znaczącej roli. Swojego nauczyciela i pierwszego przeciwnika zarazem Batman spotyka właśnie w Tybecie. I to jest chyba największy zawód - Liam Neeson wypada blado w roli czarnego charakteru. Na szczęście dzielnie sekunduje mu Strach na Wróble, którego idealnie sportretował znany ze "Śniadania na Plutonie" Cillian Murphy. By zakończyć kwestię obsady dodać trzeba, że małą acz udaną rolę jeszcze-nie-komisarza Gordona ma tu sam Gary Oldman. Nie zawodzi też Michael Caine w roli Alberta, choć oczywiście te dwie postacie zawsze będą się kojarzyć z aktorami, którzy grali ich do tej pory we wszystkich filmach - Michaelem Goughem i Patem Hingle). Ale to właśnie nieschematyczna obsada pozwoliła tak udanie przełamać konwencję. Film może się podobać nawet widzom, których zupełnie nie interesują ekranizacje komiksów.

Konwencję złamano zresztą w wielu innych miejscach. Tożsamość Batmana nie dla wszystkich jest tajemnicą, wiele wiedzą o nim zarówno niektórzy sprzymierzeńcy, jak i przeciwnicy. Film został też mocno uwspółcześniony, choć oczywiście Gotham to wciąż mieszkanka czasów współczesnych i lat 20, a także ówczesnych wizji przyszłości. Tyle, że proporcje są inne, radiowozy, broń, elektronika - współczesne, a rzeczy do tej pory przyjmowane na zasadzie zgody na konwencję są tu wytłumaczone w sposób pozorujący racjonalne wyjaśnienie. Dowiemy się wreszcie, skąd on bierze te wszystkie zabawki, kto mu pomaga, oprócz Alberta, oczywiście, jak powstał batmobil, skafander i skąd wzięła się grota pod rezydencją rodziny Wayne'ów. Ba, dowiemy się nawet skąd wzięła się ta cała banda psychopatów w przebraniach, z którą Batmanowi przyjdzie walczyć w kolejnych częściach...

Batman Begins
USA, 2005
reż. Christopher Nolan

15 października 2007

Od frontu: 15.10.2007

Oj, zadziało się dziś na rynku gazet codziennych. Trudno się oprzeć i nie skomentować nowości - a zatem, nawiązując do sprawdzonego wzorca, czyli bloga Tomasza Kuzi z ŻW, pastwić się dziś będę nad wydaniami dwóch nowych - jednej mniej, drugiej bardziej - ogólnokrajowych gazet.

Zaznaczam, że nie będę się natomiast pastwił nad "Dziennikiem", wychodząc z założenia że brudy prać się powinno we własnym domu, a nie na forum publicznym ;) "Gazety" też szczegółowo oceniać nie będę, bo nie przeszła dziś żadnej zmiany. Ale że od porównań nie ucieknę, to dwa słowa o tych layoutach napiszę.

"Dziennik". Gdy zobaczyłem zerowe numery zaskoczyło mnie przede wszystkim bogactwo kolorów i nieznana mi wcześniej dbałość o kompozycję i estetykę. Dbałość idąca czasem zbyt daleko, odbywająca się kosztem jednego tematu, innemu oddająca zbyt wiele miejsca. Z czasem layout trochę się rozluźnił, a i my się w nim lepiej czujemy i poruszamy. Umiemy się wpasować i tam, gdzie to możliwe, skorzystać z możliwości, które oferuje. Uważam, że jest dobry, czytelny i godzi dwie rzeczy - dużą ilość treści na jednej kolumnie z przejrzystością. Przywykłem nawet do siedmiu wąziutkich szpalt (rzadko występujących akurat na jedynce).

"Gazeta" zmieniła wygląd tuż przed naszym wejściem na rynek, czerpiąc żywcem z tego, co wcześniej testowano w "Nowym Dniu" i z tego, czego spodziewano się po "Dzienniku" (np. długie, informacyjne tytuły). Z początku nowy wygląd był męczący - dziś opatrzył się i przyjął. Jedyne, czego wciąż nie mogę zrozumieć to brzydkie inforgrafiki. Tym bardziej, że kiedyś bywały naprawdę świetne. A dziś szpecą kolumny. Widać to dobrze przy zestawieniu wyborczych jedynek z dnia dzisiejszego.

Przejdźmy jednak do nowości. Dziennik "Polska. The Times". Oczekiwany na razie chyba tylko przez branżę - co krok ze zdziwieniem odkrywałem w ostatnich dniach, że prawie nikt nie wie o tym, że pojawi sie w poniedziałek. Kampania dopiero rusza - z jakim skutkiem, to się okaże. Ja szczerze trzymam kciuki za każdą nową gazetę, bo konkurencja może wyjść wszystkim na zdrowie.

Na pierwszy rzut oka oferta jest bogata - dwa dodatki i kolorowy magazyn wrzucone do głównego grzbietu, który też jest sążnisty. Wygodny format. To ewidentne zalety. Zresztą to akurat łączy obie dzisiejsze bohaterki - to kawał gazety, nie lekka broszurka, jaką powoli stał się "Dziennik" (z wyjątkiem wtorków, gdy wydajemy grubsze od głównego grzbietu "Nieruchomości"). To może nie jest najważniejsze, ale jednak gruba gazeta z dodatkami budzi większy szacunek i nic dziwnego, że "Polska" zajęła dziś miejsce "Dziennika" na półce z najpopularniejszymi gazetami.

Kompletną porażką okazał się dziś druk - pierwszy numer wygląda po prostu fatalnie, brudzi ręce i ubranie, odrzuca. Ktoś chyba będzie musiał za to beknąć, bo taka wtopa w pierwszym numerze może "Polskę" sporo kosztować. W całym numerze nie ma jednego ostrego zdjęcia, a wszystkie "główki" poddane działaniu jakiegoś filtra stały się kompletnie nieczytelne. Co ciekawe, ostro wyszły reklamy.

Zdjęcie nie jest dobrane tendencyjnie - pożyczyłem je z odfrontu.zw.com.pl, bo na stronie "Polski" na razie skanów okładek nie ma. W ogóle na razie jest tam niewiele. Co ciekawe - nowy dziennik ma swój profil na YouTube. Wracajmy jednak na papier - ta jedynka zawodzi. Zbyt wiele światła i elementów dodatkowych, zajawka sportu wygląda jak banner reklamowy na stronie WWW - to powoduje, że nie ma miejsca na treść. Gazeta musi mieć na jedynce mocny tytuł - "Polska" go nie ma. Choć od tej reguły zdarzają się udane wyjątki, o czym niżej. W przypadku pierwszego numeru "Polski" efekt pogłębił dobór tematu - żaden to news, że uczniowie ładują koks w tej czy innej postaci, nic się takiego ostatnio nie wydarzyło, by robić z tego "czoło".

Tyle faktów. A subiektywnie? Podoba mi się to, że na każdej kolumnie jest jeden główny materiał i nie ma wątpliwości, który to. W "Dzienniku" ten błąd zdarza się niestety często - czołówki potrafią zginąć między ramkami i sidebarami. W "Gazecie", szczególnie na lokalnych stronach, też czasem nie do końca wiadomo, co jest ważne, a co mniej - są takie kolumny, które wyglądają jak magazyn krótkich tekstów, których nie było gdzie wstawić. Tu gradacja jest jasna i, co ważniejsze, celna - szczególnie na warszawskich kolumnach dobór tematów wydał mi się bardzo sensowny. Rzeczy ważne trafiły na czołówki, mniejsze na podwały, a małe na sidebary - tak, jak powinno być. Mam - pozytywne - wrażenie, że na tych stronach jest co czytać i że jest tego sporo. Choć większość tematów to newsy z piątku, wybaczamy to, bo robienie gazety, której jeszcze nie ma naprawdę nie jest proste.

Nie podobają mi się czcionki tytułów. Wyglądają jak z wzięte z komputerowego edytora tekstu, a przez to całość trąci gazetką szkolną składaną na domowym komputerze. Tak nie jest, ale z daleka trochę tak wygląda. Nie rozumiem też braku wyróżnionych leadów w tekstach - w niektórych są wyimki, ale prawdziwych leadów brak. Choć może to jest jakiś sposób na zmuszenie czytelnika do większej uwagi, zamiast ślizgania się wzrokiem po pogrubionych fragmentach tekstów?

Reszta głównego grzbietu wypada słabiej od stron lokalnych - nie trafiłem na żadną porywającą czołówkę i, co gorsza, nie zobaczyłem żadnego zdjęcia z dnia. Gazeta wygląda trochę jak tygodnik - fotki są głównie ponadczasowe. Ale to znów można jeszcze zrzucić na karb pierwszego numeru. Gorzej, że i tekstowo "Polska" nie powala. A redakcyjnie wydaje się być bliska gazetom takim, jak rozdawane z darmo "Metro", niż konkurencją dla dzienników opinii. Co absolutnie nie jest krytyką - choć na pewno pewnym zaskoczeniem.

Podoba mi się obiecujący dział "Zbliżenia" - jeśli codziennie będzie tam porcja tak różnorodnych treści, w tym przedruków z "Timesa", to bez wątpienia będzie się na czym zatrzymać, a to akurat lubię w codziennych gazetach. W metrze wolę czytać jeden długi tekst, nawet na temat daleki od moich codziennych zainteresowań, niż wiadomości, które mam w sieci i telewizji niemal non-stop.

Dodatek wyborczy i o pracy - layoutowo podobnie, a treść nie zatrzymała mojej uwagi na dłużej, choć podoba mi się to, że codzienna gazeta ma dwie kolumny miejsca na fotoreportaż. Tego brakuje w "Dzienniku", który czasem zabija ciężkimi, dwukolumnowymi analizami i esejami, nie do przejścia przy porannej kawie.

Rozbudowany sport w moim odczuciu porównywalny z "Gazetą" i "Dziennikiem" - te wiadomości czytam akurat wyłącznie w sieci. Liczyłem na pierwszą gazetę, która będzie ciekawie pisać o gospodarce - na razie widzę dość schematyczne podejście. Podobnie z kulturą - niczego nowego tu nie dostaję. Podobnie dodatek dla facetów jakoś mnie nie przekonał, choć przyznam, że tylko go przekartkowałem, skupiając się na ocenie głównego grzbietu.

Ogólna ocena w skali szkolnej to mocna czwórka. Z uwzględnieniem tego, że to pierwszy numer i debiutant ma prawo do taryfy ulgowej.

Drugą nowością jest mała "Rzeczpospolita". To wręcz rewolucja. I to udana! Cóż - nie będę oryginalny, wielkiej płachty Rzepy czytać się po prostu nie dało - kiedyś na wykładach, teraz w tramwaju, nawet na biurku ciężko ją rozłożyć, jeśli nie ma się deski kreślarskiej i nie chce się mieć kawy pod ręką. I choć ten format budził szacunek, był docenianym na świecie wyznacznikiem prawdziwie konserwatywnej gazety, to zmiana musiała nadejść. I nadeszła - w dodatku mocna, bo formatem jest tabloid, czyli coś ciut mniejszego od "Dziennika" i "Gazety".

Siłę tego layoutu pokazuje dzisiejsza jedynka - jak to "Rz" bywa otwarcie jest z samodzielnego zdjęcia, a czołówka - z ekonomii. I to się broni, nawet jeśli zdjęcie nie jest szokujące, a tekst porywający (słusznie zauważa Tomasz Kuzia - tanieją, owszem, ale ta korekta jest marginalna i przełomowego spadku nikt się nie spodziewa. Mimo to ja uważam, że wybór się broni).

Poza tym czepiać się można właściwie tylko detali - niektóre podziału wykonane strasznie grubymi liniami, niektóre ogłoszenie z kolei zbyt łatwo zlewają się z tekstami. Ale poza tym - layout jest po prostu mistrzowski. Precyzyjny, klarowny, jasny, stonowany - przyciąga oczy i zachęca do czytania. Mimo, że z pozoru brak nowej Rzepie kilku zalet, które podkreślałem pisząc o "Polsce", to jednak efekt końcowy odsadza konkurencję. I choć nadal uważam, że "Dziennik" mógłby z tym layoutem konkurować, to chylę czoła przed finezją, z jaką zmniejszono "Rzeczpospolitą" zachowując wszystkie zalety poprzedniego wyglądu.

W skali szkolnej "Rzeczpospolita" dostaje szóstkę, bo wyróżniła się na tle "klasy".

A w klasyfikacji indywidualne dyrektor artystyczny "Rz", Bartek Krzyżaniak-Gumowski pokonał, ba, zdeklasował moim zdaniem, światowego guru layoutów Neville'a Brody'ego, który tworzył layout "Polski".

--------------------------------{ edit: 16.10.2007, 08:16}--------------------------------

Tym razem skan "jedynki" Polski pożyczony od Krzysztofa Urbanowicza z Media Cafe, już w lepszej rozdzielczości. I link do nowej notki na ten sam temat przy okazji.

Inni na ten sam temat:

29 września 2007

Fifa 08: szybciej, trudniej, fajniej

Letnie okno transferowe zamknięte, ruszyła decydująca faza Ligi Mistrzów, a w krajowych ligach zaczęła się walka o mistrzostwo. Trwają też eliminacje do mistrzostw Europy. A w sklepach jest już "Fifa 08" - czyli wszystko to w jednej grze, na domowym komputerze lub konsoli. Czym różni się od poprzedniej edycji?



Od razu zastrzegam, że porównuję wersje na PC, bo tylko do tej platformy mam dostęp. Dodam też, że F08 to dopiero druga gra z tej serii, w którą gram pasjami. F07 była dla mnie odkryciem rewolucyjnym, chyba dlatego, że po raz pierwszy grałem padem, a nie klawiaturą - właśnie sterowanie zrażało mnie wcześniej do gier tego typu.

Pierwsza rzecz, na którą zwróciłem uwagę w nowej edycji, to właśnie nowe sterowanie (zakładka filmy). Zmieniła się przede wszystkim koncepcja bronienia się przed atakami przeciwnika. Pressing jest mniej efektywny, trzeba dobrze wyczuć moment na interwencję, by nie faulować, odebrać piłkę i jeszcze zdołać ją opanować, a nie kopnąć wprost do kolejnego rywala. Koledzy z drużyny zostają bowiem w tyle, a błąd oznacza otwartą drogą do własnej bramki.

Na szczęście jest nowy bramkarz; skuteczniejszy, szybszy, lepszy i - jeśli wybrać taką opcję - ręcznie sterowany. Trzeba refleksu i wyrobienia nowych odruchów, widać jednak na pierwszy rzut oka, że nowa obrona jest bardziej realistyczna i - po opanowaniu - może być skuteczniejsza. Przestawienie się nie jest jednak łatwe (choć gdy po kilku meczach odpaliłem Fo7 widać pierwsze efekty). A że wybierać można między kilkoma trybami, które różnią się stopniem kontroli nad tym, co robi a zawodnicy, gra robi się dużo bardziej złożona. A przez to trudniejsza i - oczywiście - ciekawsza. Mimo, że na razie gram po omacku, te zmiany wydają się sensowne.

Sterowanie atakiem zmieniło sie mniej, choć i tu można teraz grać dokładniej i bardziej precyzyjnie - za to obrona komputerowego przeciwnika jest inteligentniejsza i skuteczniejsza. Nie da się już tak łatwo przedrzeć przez linię defensywy jednym zawodnikiem, trudniej uderzyć z dystansu, a czekanie na partnerów też nie jest proste, bo obrońcy skutecznie odbierają piłkę, gdy tylko się zwolni. Tylko najlepsi sprinterzy są w stanie dojść do sytuacji sam na sam, ale czeka ich jeszcze pokonanie lepszego niż wcześniej bramkarza.

Nie miałem jeszcze okazji grać w multiplayera, nie jestem też specem od oceny trybów sieciowych, menedżerskich, a tu doszedł jeszcze tryb kariery indywidualnego zawodnika. Do szczęścia wystarcza mi, że mogę rozegrać sezon w jednej ze światowych lig - prawdziwymi klubami i prawdziwymi zawodnikami. Odwiecznego konfliktu między fanami Pro Evolution Soccer (które nie ma wszystkich licencji) i Fify to nie rozstrzyga, ale dla mnie jest kluczowym argumentem. Do tego dochodzi komentarz Szaranowicza i Szpakowskiego, którzy, mówcie co chcecie, są obowiązkowym elementem zjawiska, która nazywa się piłka nożna. Pisałem o tym jeszcze na starym blogu ilustrując to stosownym filmem, do którego zawsze warto wrócić:



Powiedzcie, że nie ;-P

Komentarz został rozbudowany, bardziej spersonalizowany (gwiazdy, także Ebi Smolarek, mają własne komentarze gdy strzelą bądź spudłują), choć niestety kilka tekstów znanych z F07 się powtarza. Szkoda, że nie nagrano wszystkiego od nowa. Nie zobaczymy też wielu nowych stadionów (choć wszystkie wyglądają lepiej) ani cieszynek. Ale są miłe niespodzianki, jak bramkarze wbiegający w pole karne przeciwnika przy rzutach rożnych w końcowych sekundach meczu (oprócz samej gry, jest też stosowna animacja).

Bardziej zindywidualizowane jest podejście do najważniejszych drużyn - mają własne ustawienia, bliższe realiom od typowych 4-4-2 itp. Wciąż jednak brakuje realizmu w turniejowych scenariuszach - zawodnicy nie mają długotrwałych kontuzji, nic poza kartkami nie może pozbawić gracza możliwości wystawienia najsilniejszego składu. Szkoda, bo w efekcie nie ma potrzeby, by sięgać po rezerwy. Dziwi też brak Ligi mistrzów i Pucharu UEFA wśród zdefiniowanych turniejów i kilka podobnych drobnych różnic w stosunku do poprzedniej edycji. Są za to nowe ligi (np. Czeska) i nowe reprezentacje (np. Czechy, Holandia), których brak w poprzedniej edycji był sporym zawodem. Fajną nowością jest też łatwe eksportowanie powtórek do pliku WMV.

Jeśli chodzi o wymagania sprzętowe, to różnica jest tylko w miejscu na twardym dysku - bogatsza gra zajmuje go prawie dwa razy więcej od poprzedniej edycji. Zbliżone wymagania oznaczają jedno - graficznie F08 nie jest zdecydowanym krokiem naprzód, choć trzeba powiedzieć, że fizyka została podciągnięta, szczególnie jeśli chodzi o piłkę. Zawodnicy nadal ruszają się schematycznie, ale rzadziej "przenikają" przez siebie nawzajem. W efekcie nie można oddać strzału kopiąc przez obrońcę, za to łatwiej jest wywalczyć karnego potykając się o jego nogę. Poprawiono "sędziowanie" - szczególnie spalone traktowane są bardziej realistycznie. W poprzedniej edycji "odgwizdywano" czasem zagrania, które nijak nie wyglądały na spalone, a moja prywatna teoria mówi, że spalony jest tak skomplikowanym i zarazem uznaniowym przepisem, że żaden komputer nigdy nie będzie go umiał prawidłowo odgwizdać :)

Ogólne wrażenie jest więc takie, że Fifa o8 to dopracowana, ostateczna wersja gry, dla której Fifa 07 była - skądinąd świetną - przygrywką.

Fifa 08
PC, Xbox 360, Wii, PS3
EA Sports, 2007
Oficjalna strona gry
Pobierz demo [479 MB]

13 września 2007

Transformersy w Multikinie czyli....

... tak powinno być w każdym kinie :)

Przedwczoraj - fajna data na oglądanie takich filmów, co by nie mówić - poszedłem ze znajomymi do nowego Multikina w Złotych Tarasach. I muszę powiedzieć, że należy się temu miejscu kilka ciepłych słów, bo pierwsze wrażenie jest naprawdę fajne. Po pierwsze kino jest wielkie - ma trzy poziomy, kilka barów (nie takich zwykłych lad, zza których można dostać popcorn, tylko takich, gdzie można spokojnie posiedzieć dłuższą chwilę, fajnie urządzonych i to jeszcze w strefie nie wymagającej posiadania biletu). Dizajn mebli i innych elementów lekko kosmiczny - wszystko to wygląda trochę jak z Jetsonów lub StarTreka. Jest w tym oczywiście sporo kiczu, ale jednak efektownego. Niestety własnych zdjęć nie mam, a w sieci nic nie widzę.

Po drugie - świetna jakość dźwięku i lepsza od przeciętnej jakość obrazu. A nie byliśmy w największej sali z cyfrowym projektorem. Tak czy inaczej taki film, jak nieszczęsne "Transformersy" (o których za chwilę) rzeczywiście robi tam spore wrażenie. Kino w Arkadii szybko straci chyba status miejsca, gdzie najlepiej oglądać tego typu filmy; takie gdzie liczą się głównie efekty specjalne. Tym bardziej, że Multikino jest tańsze. Teraz czekam tylko na film, który da szansę poznać możliwości sali na 777 osób. Delikatnie sugeruję maraton z trzema starymi częściami "Gwiezdnych wojen" :)

Wreszcie sam film - bezdennie głupi, ale za to jak zrobiony! Wstrzelił się doskonale w mój nastrój, coś takiego niezbyt wymagającego było mi akurat potrzebne do szczęścia. Wyłączyłem krytycyzm i bawiłem się świetnie - im głupsze dialogi, im bardziej stereotypowe lub patetyczne sceny - tym lepiej. No i rzeczone efekty specjalne - mózg się lasuje. I o to chodzi.

Szczur z supermarketu ;)

02 sierpnia 2007

Klata na 63. rocznicę

Jan Klata pokazał dziś w Muzeum Powstania Warszawskiego widowisko pod wieloznacznym tytułem "Tryumf Woli". Zapowiedzi (m.in tu i tu) były szumne - z Hali B, gdzie odbyła się premiera, publiczność wychodziła jednak przeważnie zawiedziona. Paradoksalnie może to oznaczać, że reżyser - nie wiem czy w sposób zamierzony - trafił w sedno.

Cała sprawa owiana była od początku aurą tajemnicy. Muzeum nie spieszyło się z informacją o tym, że Klata pracuje nad niewielkim spektaklem na 63. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. W dodatku pokazów będzie jeszcze tylko trzy, wejściówki rozeszły się momentalnie i nawet dobre kontakty przy Grzybowskiej 79 na nic się tu nie zdadzą. Słowem - oczekiwania był ogromne.

Atmosfera dzisiejszego wieczora, poprzedzonego przecież uroczystościami rocznicowymi, tylko te oczekiwania podgrzała. Na długo przed północą na dziedzińcu muzeum zaczął zbierać się tłumek szczęśliwców z wejściówkami w ręku. Wpuszczać do środka zaczęto ich tuż przed północą. W sali, na niezwykle małej przestrzeni zaaranżowano nawet nie scenę, lecz niewielki podest. Na nim usadzono w trupich pozach stażystów przebranych w ciężkie płaszcze, niemieckie hełmy i ryngrafy. Za i nad nimi rozpostarto zaś ekrany, na które z projektorów puszczono nieruchome obrazy. Gdy publiczność się usadziła najpierw kazano się zwinąć ekipie telewizyjnej, a potem wielokrotnie proszono o schowanie aparatów fotograficznych i podkreślano, że zdjęć robić nie wolno. Biedni fotografowie, gdy wrócą do redakcji...

W takiej atmosferze publiczność - czuło się to - oczekiwała czegoś wielkiego. Tymczasem przedstawienie sprowadziło się do tego, że z boku, w niewielkim okienku aktor Piotr Grabowski w niemieckim mundurze czytał fragmenty niemieckich listów z frontu do rodzin, obficie przyprawionych wierszami Goethego. Wcześniej jednak obrazy na ekranach ożyły (nałożono tam na siebie zdjęcia z parafrazowanego "Tryumfu woli" Leni Riefenstahl, sielankowe obrazki z III Rzeszy i widoki płonącej Warszawy), z głośników popłynęła ostra muzyka, a ze zwłok niemieckich żołnierzy - krew. I to był jedyny poruszający moment spektaklu.

Poza tym na dwóch innych ekranach wyświetlono twarz kata Woli, Heinricha Reinefartha, który mówił mniej więcej to, co Klata zapowiadał, że powie. Nic więcej właściwie się nie zdarzyło, poza kilkoma zmianami oświetlenia, w tym tej najbardziej konfudującej, końcowej, po której nastąpiły pojedyncze klapnięcia dłońmi, długa cisza podszyta pytaniem "czy to wszystko?" i wreszcie niemrawe oklaski. Dopiero komunikat "proszę szybko opuścić Halę B, bo aktorzy chcieliby rozprostować kości" dał klarowną odpowiedź; to już koniec.

A więc zawód? Niekoniecznie. Albo raczej - tak, zawód, ale nie porażka. W pierwszej kuluarowej - czy raczej dziedzińcowej - opinii powiedziałem, że Klata nie powiedział o Powstaniu widzianym oczami Niemców nic nowego, nic, czego sam nie umiałbym wyczytać z ich relacji, które na piśmie są nawet bardziej porażające. I dopiero po chwili dotarło do mnie, że być może w tym tkwi prawdziwość płynącego ze sceny komunikatu. O okrucieństwie ówczesnych Niemców, o "geniuszu destrukcji" i fascynacji pięknem dokonanego własnymi rękoma zła nie da się chyba po prostu powiedzieć niczego, co oddałoby je w jakiś nowy sposób. Nie w dzisiejszym, zbrutalizowanym świecie krwawych gier komputerowych i filmów ociekających krwią. Nie ma środków wyrazu - przynajmniej wizualnych - które mogłyby unaocznić bardziej, niż codzienne wiadomości fakt, że człowiek potrafi być potworem.

Klata nie podołał więc wyzwaniu, by powiedzieć o okrucieństwie Niemców coś nowego, ale to nie znaczy, że przegrał całą sprawę - samo podjęcie tej próby jest jakimś rodzajem odpowiedzi na pytanie o zło, które wydarzyło się ponad 60 lat temu.

Tak czy owak cieszyć się trzeba, że jest zapotrzebowanie na takie poszukiwania i to zarówno ze strony twórców, publiczności, jak i instytucji, które stwarzają pole do podejmowania takich prób.

------------------------{ edit: 03.08.07, 00:58 }------------------------

Zdjęcia są u Julii.


PS: Na koniec drobne wyjaśnienie. Kilka osób pytało mnie , czy już na stałe zająłem się nieruchomościami i dlatego nie ma mnie na rocznicowych uroczystościach. Gdyby ktoś trafił tu w poszukiwaniu odpowiedzi, to dementuję - nieruchomościami, owszem, trochę się zajmowałem, ale cały czas przede wszystkim piszę o Warszawie. A uroczystości - lepiej lub gorzej - ogarniam w tym roku całościowo z poziomu redakcji.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.