13 września 2008
Krótko i radośnie: polski pawilon zdobył Złotego Lwa na biennale architektury w Wenecji :)
12 września 2008
Siedem lat dziennikarstwa z internetem w tle
Marta Klimowicz w krótkim tekście poświęconym dziennikarstwu obywatelskiemu stawia pytania dotyczące relacji między rodzimą blogosferą, a mediami tradycyjnymi:
Marta - a przed nią, na łamach "Dziennika" także inni bloggerzy (pozostałe linki poniżej) - zdaje się sugerować, że przyczyną niewielkiej siły przebicia blogerów do mainstreamowych mediów jest lekceważenie dobrze opłaconych, zadowolonych z siebie dziennikarzy z gazet i telewizji wobec wysiłków autorów "skazanych" na sieć. Nie zgadzam się z tym, choć nie zamierzam wcale bronić kolegów po fachu. Owszem, lekceważą. Ale przyczyną nie jest ignorancja, tylko specyficzna odmiana cyfrowego wykluczenia. Nie chcę przy tym nadużywać tego terminu - stosuję je, by skierować skojarzenia na właściwe tory.
Blogerzy - przy czym nie mam na myśli wszystkich, a raczej tylko tych, o których pisze Marta, czyli takich, którzy na swoich blogach piszą często lepiej, mądrzej i rzetelniej od zawodowców - to w przeważającej większości ludzie stosunkowo młodzi; średnia wieku jest wśród nich na pewno znacznie niższa, niż w jakiejkolwiek tradycyjnej redakcji (wyłączam portale, nawet te podpięte pod tradycyjne media, jak gazeta.pl czy tvn24.pl - tu średnia też jest niższa). W redakcjach wciąż dominują ludzie, którzy traktują internet raczej narzędziowo, niż źródłowo.
To znaczy mniej więcej tyle, że umieją wysłać maila i ewentualnie przeczytać wiadomości w sieci, ale już ze znalezieniem sensownej informacji mają problem. Z naciskiem na słowo "sensowna". Owszem, umieją skorzystać z Google, rzadziej z Wikipedii i na tym koniec. Dalej od tych - znanych im raczej jako marki i to bardziej z łam tradycyjnych mediów, niż z własnego doświadczenia - utartych szlaków stają się bezradni.
Nie zliczę, ile razy widziałem opad szczęki starszych stażem i wiekiem kolegów, gdy sprawdzałem im coś na Google Maps. Poza kilkoma osobami, które sam zaraziłem Gmailem, potem Google Readerem i Google Docs, nie spotkałem się właściwie w pracy z ludźmi, którzy umieliby skorzystać z czytnika RSS (zresztą często, nawet gdyby chcieli, to by nie mogli, bo ich redakcja nie pozwala instalować softu czy choćby pluginów do FF). Szczytem jest umiejętność wysłania maila ze smarfonu, a w większych firmach, pod instytucjonalnym przymusem, korzystanie z kalendarza umożliwiającego umawianie spotkań itp.
O takich narzędziach, jak serwis Google Finance w ogóle nie słyszała większość redaktorów gazet ekonomicznych w Polsce. Podobnie, jak nie spotkałem się z dziennikarzem, który stosuje wprost wymarzone w naszym zawodzie Google Alerts. A wnioskuję z faktu, że wygrzebane tam przez nas (mnie i zarażonych kolegów) z ich pomocą newsy były dla nich absolutnym zaskoczeniem. Ba, większość moich kolegów nie korzysta nawet z zakładek! Nie dodają nic do ulubionych!
A przecież, by korzystać z RSS-ów (czy w inny sposób obcować z blogosferą) trzeba jeszcze umieć sobie do nich coś dodać. Umieć nie tylko w sensie technicznym, ale przede wszystkim merytorycznym. Z gąszczu blogów i blogasków trzeba wyłowić to, co jest warte uwagi, wyrobić sobie intuicję, która pozwoli ominąć linki nie warte uwagi, a trafić na to, co jest ważne. Wielu z nich czyta wiadomości na portalu tak, jak w papierowej gazecie, a poza tym z internetowego potoku informacji wyłapać umie tylko jedno - ataki na siebie. Te są bowiem czytelne i formułowane wprost; by zrozumieć, że ktoś jest dla Ciebie chamski nie trzeba żadnej dodatkowej kompetencji.
Przyczyny tego stanu są jednak bardziej złożone, niźli tylko zwyczajna ignorancja. Pierwszą już poniekąd wymieniłem - jeśli z całej masy informacji dostarczanych przez okno przeglądarki najlepiej rozpoznaje się bluzgi pod adresem własnej pracy, można sobie po prostu dość szybko wyrobić o internecie jednoznacznie negatywne zdanie i to nawet, jeśli się wie, że ma on inną stronę. Niektórym - także w mediach - wydaje się po prostu, że skoro w sieci jest tak, jak jest (a stykają się z nią właśnie od tej strony - komentarzy pod swoimi tekstami), to nie muszą się w nią zagłębiać; "niech inni to robią, ja sobie dam radę bez internetu". To trochę tak, jak z tabloidami - większość poważnych ludzi, wśród nich dziennikarze, się nimi brzydzi, nawet jeśli ma świadomość, że czasami trafiają one na grube afery i mają rację w ich piętnowaniu.
Kolejna przyczyna też wiąże się z "komentarzami pod moim tekstem" - dla dziennikarzy wychowanych w przedinternetowych czasach sieć to nic ponad rubryka "listy od czytelników". Można je czasem wydrukować, znaleźć między nimi ciekawy temat, może nawet newsowy, ale prędzej interwencyjny.
Patrząc na to szerzej - gdy dzisiejsi blogerzy stawiali swoje pierwsze kroki w usenecie czy później na forach dyskusyjnych i uczyli się odróżniać trolla od sensownego oponenta, ci którzy dziś robią tradycyjne media dawno już w nich byli i doskonale radzili sobie zarówno bez wszystkich tych narzędzi, jak i bez źródeł, jakimi mogłyby być blogi. I ta możliwość nie bardzo ma się jak przebić do ich świadomości. No bo którędy, skoro na temat blogosfery wiedzą tyle, co przeczytali we własnej gazecie? Doskonale pokazał to fenomen Naszej Klasy, który w tradycyjnych mediach był opisywany bez zrozumienia, częściej zaś służył jako pretekst do pisania sensacyjnych artykułów.
Tu jednak docieramy do innego problemu - jakości rodzimych mediów jako takich oraz ich postępującej tabloidyzacji. Nie chcę tego wątku rozwijać, choć związek jest oczywiście bardzo silny. Spuentować chcę inaczej.
Zmieniłem ostatnio pracę. Porzuciłem tradycyjną prasę i zajmuję się stroną internetową kanału telewizyjnego TVN Warszawa. Nie, nie wiem kiedy rusza ;) Pracuję z bardzo młodym zespołem, co ma swoje plusy i ma minusy. Pocieszające jest to, że pośród nich są tacy, którzy wiedzą, co to RSS. Choć obawiam się, że gdy przyjdzie im decydować o tym, co jest wartościowym źródłem, to kolejne pokolenie użytkowników będzie się już dawno wyrażać w innej formie i narzekać, że ci tetrycy z czasów web2.0 ich nie kumają.
Czy dziennikarstwo obywatelskie w Polsce doczeka się dnia, kiedy niusy od internautów czy wpisy blogerów będą traktowane z co najmniej taką samą powagą, jak doniesienia największych telewizji? Trudno powiedzieć. Chciałabym jednak wierzyć, że polskim dziennikarzom obywatelskim uda się choć jeden raz przełamać monopol mediów tradycyjnych i faktycznie móc tworzyć opinie, wpływać na rozwój sytuacji społecznej (choćby w małej społeczności lokalnej) i informować szybciej oraz na wyższym poziomie, niż czynią to opłacani dziennikarze.Jako osoba wykonująca zawód dziennikarza, pisząca bloga związanego tematycznie - przynajmniej częściowo - z pracą i śledząca uważnie różne miejsca w polskiej blogosferze nie jestem wprawdzie reprezentatywny, ale i tak poczułem się wywołany do tablicy.
Marta - a przed nią, na łamach "Dziennika" także inni bloggerzy (pozostałe linki poniżej) - zdaje się sugerować, że przyczyną niewielkiej siły przebicia blogerów do mainstreamowych mediów jest lekceważenie dobrze opłaconych, zadowolonych z siebie dziennikarzy z gazet i telewizji wobec wysiłków autorów "skazanych" na sieć. Nie zgadzam się z tym, choć nie zamierzam wcale bronić kolegów po fachu. Owszem, lekceważą. Ale przyczyną nie jest ignorancja, tylko specyficzna odmiana cyfrowego wykluczenia. Nie chcę przy tym nadużywać tego terminu - stosuję je, by skierować skojarzenia na właściwe tory.
Blogerzy - przy czym nie mam na myśli wszystkich, a raczej tylko tych, o których pisze Marta, czyli takich, którzy na swoich blogach piszą często lepiej, mądrzej i rzetelniej od zawodowców - to w przeważającej większości ludzie stosunkowo młodzi; średnia wieku jest wśród nich na pewno znacznie niższa, niż w jakiejkolwiek tradycyjnej redakcji (wyłączam portale, nawet te podpięte pod tradycyjne media, jak gazeta.pl czy tvn24.pl - tu średnia też jest niższa). W redakcjach wciąż dominują ludzie, którzy traktują internet raczej narzędziowo, niż źródłowo.
To znaczy mniej więcej tyle, że umieją wysłać maila i ewentualnie przeczytać wiadomości w sieci, ale już ze znalezieniem sensownej informacji mają problem. Z naciskiem na słowo "sensowna". Owszem, umieją skorzystać z Google, rzadziej z Wikipedii i na tym koniec. Dalej od tych - znanych im raczej jako marki i to bardziej z łam tradycyjnych mediów, niż z własnego doświadczenia - utartych szlaków stają się bezradni.
Nie zliczę, ile razy widziałem opad szczęki starszych stażem i wiekiem kolegów, gdy sprawdzałem im coś na Google Maps. Poza kilkoma osobami, które sam zaraziłem Gmailem, potem Google Readerem i Google Docs, nie spotkałem się właściwie w pracy z ludźmi, którzy umieliby skorzystać z czytnika RSS (zresztą często, nawet gdyby chcieli, to by nie mogli, bo ich redakcja nie pozwala instalować softu czy choćby pluginów do FF). Szczytem jest umiejętność wysłania maila ze smarfonu, a w większych firmach, pod instytucjonalnym przymusem, korzystanie z kalendarza umożliwiającego umawianie spotkań itp.
O takich narzędziach, jak serwis Google Finance w ogóle nie słyszała większość redaktorów gazet ekonomicznych w Polsce. Podobnie, jak nie spotkałem się z dziennikarzem, który stosuje wprost wymarzone w naszym zawodzie Google Alerts. A wnioskuję z faktu, że wygrzebane tam przez nas (mnie i zarażonych kolegów) z ich pomocą newsy były dla nich absolutnym zaskoczeniem. Ba, większość moich kolegów nie korzysta nawet z zakładek! Nie dodają nic do ulubionych!
A przecież, by korzystać z RSS-ów (czy w inny sposób obcować z blogosferą) trzeba jeszcze umieć sobie do nich coś dodać. Umieć nie tylko w sensie technicznym, ale przede wszystkim merytorycznym. Z gąszczu blogów i blogasków trzeba wyłowić to, co jest warte uwagi, wyrobić sobie intuicję, która pozwoli ominąć linki nie warte uwagi, a trafić na to, co jest ważne. Wielu z nich czyta wiadomości na portalu tak, jak w papierowej gazecie, a poza tym z internetowego potoku informacji wyłapać umie tylko jedno - ataki na siebie. Te są bowiem czytelne i formułowane wprost; by zrozumieć, że ktoś jest dla Ciebie chamski nie trzeba żadnej dodatkowej kompetencji.
Przyczyny tego stanu są jednak bardziej złożone, niźli tylko zwyczajna ignorancja. Pierwszą już poniekąd wymieniłem - jeśli z całej masy informacji dostarczanych przez okno przeglądarki najlepiej rozpoznaje się bluzgi pod adresem własnej pracy, można sobie po prostu dość szybko wyrobić o internecie jednoznacznie negatywne zdanie i to nawet, jeśli się wie, że ma on inną stronę. Niektórym - także w mediach - wydaje się po prostu, że skoro w sieci jest tak, jak jest (a stykają się z nią właśnie od tej strony - komentarzy pod swoimi tekstami), to nie muszą się w nią zagłębiać; "niech inni to robią, ja sobie dam radę bez internetu". To trochę tak, jak z tabloidami - większość poważnych ludzi, wśród nich dziennikarze, się nimi brzydzi, nawet jeśli ma świadomość, że czasami trafiają one na grube afery i mają rację w ich piętnowaniu.
Kolejna przyczyna też wiąże się z "komentarzami pod moim tekstem" - dla dziennikarzy wychowanych w przedinternetowych czasach sieć to nic ponad rubryka "listy od czytelników". Można je czasem wydrukować, znaleźć między nimi ciekawy temat, może nawet newsowy, ale prędzej interwencyjny.
Patrząc na to szerzej - gdy dzisiejsi blogerzy stawiali swoje pierwsze kroki w usenecie czy później na forach dyskusyjnych i uczyli się odróżniać trolla od sensownego oponenta, ci którzy dziś robią tradycyjne media dawno już w nich byli i doskonale radzili sobie zarówno bez wszystkich tych narzędzi, jak i bez źródeł, jakimi mogłyby być blogi. I ta możliwość nie bardzo ma się jak przebić do ich świadomości. No bo którędy, skoro na temat blogosfery wiedzą tyle, co przeczytali we własnej gazecie? Doskonale pokazał to fenomen Naszej Klasy, który w tradycyjnych mediach był opisywany bez zrozumienia, częściej zaś służył jako pretekst do pisania sensacyjnych artykułów.
Tu jednak docieramy do innego problemu - jakości rodzimych mediów jako takich oraz ich postępującej tabloidyzacji. Nie chcę tego wątku rozwijać, choć związek jest oczywiście bardzo silny. Spuentować chcę inaczej.
Zmieniłem ostatnio pracę. Porzuciłem tradycyjną prasę i zajmuję się stroną internetową kanału telewizyjnego TVN Warszawa. Nie, nie wiem kiedy rusza ;) Pracuję z bardzo młodym zespołem, co ma swoje plusy i ma minusy. Pocieszające jest to, że pośród nich są tacy, którzy wiedzą, co to RSS. Choć obawiam się, że gdy przyjdzie im decydować o tym, co jest wartościowym źródłem, to kolejne pokolenie użytkowników będzie się już dawno wyrażać w innej formie i narzekać, że ci tetrycy z czasów web2.0 ich nie kumają.
"Dziennika" debata o blogach:
PS: A skoro już tyle osobistych wstawek, to chciałem o jednym zbiegu okoliczności. Marta pisze, że dziennikarstwo obywatelskie zaczęło się rozwijać po 9.11.2001. Jeśli tak, to mnie zbliża do blogerów - moja przygoda z dziennikarstwem newsowym zaczęła się właśnie wtedy. Stażowałem wtedy w dwutygodniku "Viva!", który oczywiście dzień po ataku na WTC zaczął szykować specjalne wydanie. Trzeba je było przygotować w tempie, które zwykle w tej redakcji było niespotykane. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jak pracuje się w prawdziwej redakcji i muszę przyznać, że mi się to spodobało. A że mój staż w "Vivie!" upływał głównie na pisaniu na forach dyskusyjnych, to można powiedzieć, że byłem jednym z tych początkujących obywatelskich dziennikarzy, którym się udało przebić :)
Fraszka na zderzacz hadronów
Gdy we wnętrzu wielkiej beczki
dwie pierdolną się cząsteczki,
wtedy światło zgaśnie wszędzie
i ni chuja nic nie będzie.
Jak zwykle bezbłędny
Dyżurny Satyryk Miasta, mp :)
11 września 2008
Ministerstwo dziwnych kroków
Późno, więc krótko na koniec dnia. Spotkałem się dziś z kilkoma osobami, którym zależy na tym, by zbliżający się wielkimi krokami Rok Chopinowski - 2010; nie pytajcie, co do tej pory zrobiły oficjalne gremia - nie zakończył się blamażem Warszawy.
W miłym wnętrzu pewnej żoliborskiej, generalskiej willi przypadła mi w udziale rola defetysty; z żalem tłumaczyłem, że w ramach warszawskiego ratusza w półtora roku zorganizować obchody na skalę oczekiwań i wizji uczestników spotkania jest rzeczą fizycznie niemożliwą. Myślałem, że w tej działce nikt mnie nie przelicytuje, ale to co usłyszałem na temat Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina (mam nadzieję, że nie mylę różnych instytucji) przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Okazuje się bowiem, że mamy w Polsce państwową instytucję, utrzymywaną z podatków, której celem jest pilnowanie, czy muzyka Chopina jest poprawnie wykonywana, interpretowana zgodnie z kanonem i przy okazji, czy nie szarga się jego nazwiska (przy czym do kategorii szargania zaliczono tam pomysł wyprodukowania breloczków "w kształcie kompozytora" grających jego muzykę, a pomysł wypuszczenia markowych czekoladek z jego nazwiskiem po latach dywagacji utknął tam ponoć na amen).
Bazuję na opiniach, których nie weryfikowałem, więc pewności mieć nie mogę, argumentów drugiej strony nie znam, ale to co usłyszałem od znanych mi osób, którym wierzę - było porażające. Oczywiście w swoim statucie (instytut ma też własną ustawę, radę i kapitułę ochrony wizerunku, a co, nie stać nas?) instytucja ma zapisane także inne cele, ale ponoć w praktyce jej rola sprowadza się do pilnowania, by nikt nie grał mistrza inaczej, niż ustawa - niemal dosłownie - przewiduje.
Im dłużej o tym myślałem, tym mniej w to wierzyłem. Zakładam, że sama instytucja jest jednak potrzebna i że gdzieś tam pomiędzy niechęcią moich kolegów przemyca pewnie jakieś ważne, potrzebne działania. Jestem tego wręcz pewien. Ale samo to, że ktoś może powołać publiczną instytucję, która ma pilnować sposobu grania czyjejś muzyki - to jest dla mnie niepojęte.
Jeśli się mylę, jeden czytelnik na pewno zaraz nam to w komentarzach wyłoży. Albo przeciwnie - ubarwi to jakimś konkretami. Liczę na niego, a on na pewno wie, że to jego mam na myśli.
Okazuje się jednak, że może być nawet lepiej - bez żadnej ustawy, bez jakichkolwiek wytycznych własną komisję do weryfikacji artystów (sic!) powołać chcą władze warszawskiego Śródmieścia. Zajęciem nowej grupy urzędników będzie ocenianie, który artysta zasługuje na to, by występować przy wyremontowanym - i, w domyśle, zasługującym na porządnych artystów, a nie na jakieś rzępolenie - Krakowskim Przedmieściu (sic po dwakroć!).
Jeśli więc uczestnicy spotkania liczyli, że przesadzam i w warszawskim ratuszu ktoś podchwyci ich entuzjazm i energię, to teraz już wiedzą.
W miłym wnętrzu pewnej żoliborskiej, generalskiej willi przypadła mi w udziale rola defetysty; z żalem tłumaczyłem, że w ramach warszawskiego ratusza w półtora roku zorganizować obchody na skalę oczekiwań i wizji uczestników spotkania jest rzeczą fizycznie niemożliwą. Myślałem, że w tej działce nikt mnie nie przelicytuje, ale to co usłyszałem na temat Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina (mam nadzieję, że nie mylę różnych instytucji) przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Okazuje się bowiem, że mamy w Polsce państwową instytucję, utrzymywaną z podatków, której celem jest pilnowanie, czy muzyka Chopina jest poprawnie wykonywana, interpretowana zgodnie z kanonem i przy okazji, czy nie szarga się jego nazwiska (przy czym do kategorii szargania zaliczono tam pomysł wyprodukowania breloczków "w kształcie kompozytora" grających jego muzykę, a pomysł wypuszczenia markowych czekoladek z jego nazwiskiem po latach dywagacji utknął tam ponoć na amen).
Bazuję na opiniach, których nie weryfikowałem, więc pewności mieć nie mogę, argumentów drugiej strony nie znam, ale to co usłyszałem od znanych mi osób, którym wierzę - było porażające. Oczywiście w swoim statucie (instytut ma też własną ustawę, radę i kapitułę ochrony wizerunku, a co, nie stać nas?) instytucja ma zapisane także inne cele, ale ponoć w praktyce jej rola sprowadza się do pilnowania, by nikt nie grał mistrza inaczej, niż ustawa - niemal dosłownie - przewiduje.
Im dłużej o tym myślałem, tym mniej w to wierzyłem. Zakładam, że sama instytucja jest jednak potrzebna i że gdzieś tam pomiędzy niechęcią moich kolegów przemyca pewnie jakieś ważne, potrzebne działania. Jestem tego wręcz pewien. Ale samo to, że ktoś może powołać publiczną instytucję, która ma pilnować sposobu grania czyjejś muzyki - to jest dla mnie niepojęte.
Jeśli się mylę, jeden czytelnik na pewno zaraz nam to w komentarzach wyłoży. Albo przeciwnie - ubarwi to jakimś konkretami. Liczę na niego, a on na pewno wie, że to jego mam na myśli.
Okazuje się jednak, że może być nawet lepiej - bez żadnej ustawy, bez jakichkolwiek wytycznych własną komisję do weryfikacji artystów (sic!) powołać chcą władze warszawskiego Śródmieścia. Zajęciem nowej grupy urzędników będzie ocenianie, który artysta zasługuje na to, by występować przy wyremontowanym - i, w domyśle, zasługującym na porządnych artystów, a nie na jakieś rzępolenie - Krakowskim Przedmieściu (sic po dwakroć!).
Jeśli więc uczestnicy spotkania liczyli, że przesadzam i w warszawskim ratuszu ktoś podchwyci ich entuzjazm i energię, to teraz już wiedzą.
Duch Monty Pythona emanuje z Pcimia na cały kraj.
10 września 2008
Bój w hucie
Lada dzień Bielany staną się areną międzynarodowego konfliktu interesów. Właściciel warszawskiej huty nie chce, by w sąsiedztwie powstały mieszkania. Zamierza blokować zmiany w studium zagospodarowania przestrzennego planowane przez ratusz. Tymczasem działki są już w rękach dewelopera, który chce tu zbudować domy dla 100 tysięcy ludzi.
Stronami w sporze są dwa międzynarodowe koncerny. Włosi z Pirelli Real Estate kupili w czerwcu tego roku 93,5 hektara terenów w sąsiedztwie huty i zapowiedzieli kolejne transakcje; łącznie nawet 300 ha. W ciągu 15 lat chcą zbudować nową dzielnicę mieszkaniową, porównywalną z Miasteczkiem Wilanów. Tylko w pierwszym etapie powstać ma 8400 mieszkań. Pomysł nie podoba się jednak właścicielowi zakładu, światowemu potentatowi metalurgicznemu, firmie ArcelorMittal.
Początkowo wszystko wskazywało, że to właśnie ArcelorMittal dogadywał się z Pirelli. Dopiero, gdy transakcja stała się faktem, wyszło na jaw, że ziemię kupiono od rodziny i firmy Lucchini. Byli właściciele warszawskiej huty sprzedali ją w 2005 roku, ale zachowali grunty sąsiedztwie. Bardzo sprytnie, biorąc pod uwagę fakt, że chodzi o setki hektarów położonych dwa kroki od końcowej stacji pierwszej linii metra. Drugiej takiej rezerwy w Warszawie nie ma.
Początkowo wszystko wskazywało, że to właśnie ArcelorMittal dogadywał się z Pirelli. Dopiero, gdy transakcja stała się faktem, wyszło na jaw, że ziemię kupiono od rodziny i firmy Lucchini. Byli właściciele warszawskiej huty sprzedali ją w 2005 roku, ale zachowali grunty sąsiedztwie. Bardzo sprytnie, biorąc pod uwagę fakt, że chodzi o setki hektarów położonych dwa kroki od końcowej stacji pierwszej linii metra. Drugiej takiej rezerwy w Warszawie nie ma.
Na zlecenie Pirelli wstępny projekt zagospodarowania tego terenu opracował prof. Stefan Kuryłowicz z zespołem. Deweloper złożył go w ratuszu w formie projektu planu miejscowego. Nie jest to nowa praktyka - w ten sam sposób postąpił Prokom, dla którego Guy Perry zaplanował Miasteczko Wilanów. Wspominam o tym głównie dlatego, by przypomnieć, co może się stać między planowaniem a realizacją. Sam Perry ma na ten temat dość ostrą opinię. Tym razem sytuacja jest jednak trochę inna - plany Pirelli są niezgodne ze studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego Warszawy, które przewiduje na tym terenie tylko działalność usługowo-przemysłową. Zmian w tym dokumencie dokonać może Rada Warszawy, na wniosek władz miasta.
Taki wniosek trafił do rady z miejskiego biura architektury pod koniec sierpnia, ale został wycofany do poprawy. Wiadomo, że zawiera listę około 30 poprawek, wśród nich także te sugerowane przez włoskiego dewelopera. Osobiście zgadzam się z urbanistami, którzy mówią, że ciężki przemysł w granicach Warszawy nie ma przyszłości i prędzej czy później huta musi ustąpić normalnej miejskiej tkance. Zdawało się, że i władze Warszawy podzielają ten tok myślenia.
Teraz wszystko staje pod znakiem zapytania - dowiedziałem się właśnie, że ArcelorMittal zamierza oprotestować zmianę w studium.
- Złożyliśmy wniosek do planu. Domagamy się utrzymania obecnego przeznaczenia terenu Huty oraz terenów z nią sąsiadujących na działalność produkcyjno usługową - poinformowała TVN Warszawa Ewa Karpińska, rzecznik ArcelorMittal Warszawa. Jej zdaniem pomysł budowy osiedla w sąsiedztwie zakładu jest absurdalny. - Huta ograniczyła w ostatnich latach oddziaływanie na środowisko. Zakład zmniejszył emisję pyłów o 89,3%, a emisję gazów o 63,4% - zachwala, ale od razu dodaje: - Wielki zakład przemysłu ciężkiego nie jest wymarzonym sąsiadem "przez ścianę". Chociażby dlatego, że trzeba do niego dostarczyć drogą kolejową i za pomocą ciężarówek przynajmniej 700 tysięcy ton złomu rocznie i wywieźć - głównie TIR-ami - 600 tysięcy ton wyrobów gotowych.
Liczby robią wrażenie, a mogą jeszcze wzrosnąć, bo zakład uruchomił właśnie nową walcownię, która może dostarczyć nawet 650 tysięcy ton stali rocznie. Nie oszukujmy się jednak - to nie z troski o warszawiaków koncern zamierza bawić się w prawną przepychankę z deweloperem i miastem. Dla właścicieli huty sąsiedztwo dzielnicy zamieszkiwanej nawet przez sto tysięcy ludzi to potencjalne zarzewie konfliktów, a zmiana w studium to pierwszy krok ku likwidacji zakładu. Nic więc dziwnego, że próbują powstrzymać inwestycję i przychylnych jej urzędników (ratusz nie wykluczył nawet przedłużenia pierwszej linii metra do terenów zabudowanych przez Pirelli).
Co na to deweloper? - Pirelli Pekao Real Estate nie ma w zwyczaju odnosić się do nieoficjalnych informacji bądź spekulacji. Firma prowadzi obecnie rozmowy z Urzędem Miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini - czytamy w komunikacie przysłanym do redakcji TVN Warszawa.
Warto dodać, że usunięcie strefy przemysłowej ze studium nie oznacza jeszcze likwidacji huty. Oznacza jednak, że nie będzie jej można rozbudować ani zmodernizować. Dla zakładu to wyrok powolnej śmierci. Z perspektywy większości warszawiaków, którzy nie pracują w przemyśle hutniczym, to żadna strata.
Ale dla miasta to ogromne wyzwanie - jak znaleźć równowagę między interesem mieszkańców, dewelopera i zakładu przemysłowego? To, że ten problem się pojawi było jasne, gdy tylko Pirelli potwierdziło, zakup działki. Także dla urzędników, którzy o zamiarach Włochów wiedzieli znacznie wcześniej. Już wtedy ArcelorMittal zapowiadał, że huty zamykać nie zamierza, a mimo to inni zaangażowani w sprawę między wierszami sugerowali, że prowadzą rozmowy z właścicielem huty, które wskazują, że to jednak jest możliwe. Decyzja o oprotestowaniu propozycji zmian w studium sugeruje, że albo nie było żadnych rozmów, albo też do niczego nie doprowadziły.
Taki wniosek trafił do rady z miejskiego biura architektury pod koniec sierpnia, ale został wycofany do poprawy. Wiadomo, że zawiera listę około 30 poprawek, wśród nich także te sugerowane przez włoskiego dewelopera. Osobiście zgadzam się z urbanistami, którzy mówią, że ciężki przemysł w granicach Warszawy nie ma przyszłości i prędzej czy później huta musi ustąpić normalnej miejskiej tkance. Zdawało się, że i władze Warszawy podzielają ten tok myślenia.
Teraz wszystko staje pod znakiem zapytania - dowiedziałem się właśnie, że ArcelorMittal zamierza oprotestować zmianę w studium.
- Złożyliśmy wniosek do planu. Domagamy się utrzymania obecnego przeznaczenia terenu Huty oraz terenów z nią sąsiadujących na działalność produkcyjno usługową - poinformowała TVN Warszawa Ewa Karpińska, rzecznik ArcelorMittal Warszawa. Jej zdaniem pomysł budowy osiedla w sąsiedztwie zakładu jest absurdalny. - Huta ograniczyła w ostatnich latach oddziaływanie na środowisko. Zakład zmniejszył emisję pyłów o 89,3%, a emisję gazów o 63,4% - zachwala, ale od razu dodaje: - Wielki zakład przemysłu ciężkiego nie jest wymarzonym sąsiadem "przez ścianę". Chociażby dlatego, że trzeba do niego dostarczyć drogą kolejową i za pomocą ciężarówek przynajmniej 700 tysięcy ton złomu rocznie i wywieźć - głównie TIR-ami - 600 tysięcy ton wyrobów gotowych.
Liczby robią wrażenie, a mogą jeszcze wzrosnąć, bo zakład uruchomił właśnie nową walcownię, która może dostarczyć nawet 650 tysięcy ton stali rocznie. Nie oszukujmy się jednak - to nie z troski o warszawiaków koncern zamierza bawić się w prawną przepychankę z deweloperem i miastem. Dla właścicieli huty sąsiedztwo dzielnicy zamieszkiwanej nawet przez sto tysięcy ludzi to potencjalne zarzewie konfliktów, a zmiana w studium to pierwszy krok ku likwidacji zakładu. Nic więc dziwnego, że próbują powstrzymać inwestycję i przychylnych jej urzędników (ratusz nie wykluczył nawet przedłużenia pierwszej linii metra do terenów zabudowanych przez Pirelli).
Co na to deweloper? - Pirelli Pekao Real Estate nie ma w zwyczaju odnosić się do nieoficjalnych informacji bądź spekulacji. Firma prowadzi obecnie rozmowy z Urzędem Miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini - czytamy w komunikacie przysłanym do redakcji TVN Warszawa.
Warto dodać, że usunięcie strefy przemysłowej ze studium nie oznacza jeszcze likwidacji huty. Oznacza jednak, że nie będzie jej można rozbudować ani zmodernizować. Dla zakładu to wyrok powolnej śmierci. Z perspektywy większości warszawiaków, którzy nie pracują w przemyśle hutniczym, to żadna strata.
Ale dla miasta to ogromne wyzwanie - jak znaleźć równowagę między interesem mieszkańców, dewelopera i zakładu przemysłowego? To, że ten problem się pojawi było jasne, gdy tylko Pirelli potwierdziło, zakup działki. Także dla urzędników, którzy o zamiarach Włochów wiedzieli znacznie wcześniej. Już wtedy ArcelorMittal zapowiadał, że huty zamykać nie zamierza, a mimo to inni zaangażowani w sprawę między wierszami sugerowali, że prowadzą rozmowy z właścicielem huty, które wskazują, że to jednak jest możliwe. Decyzja o oprotestowaniu propozycji zmian w studium sugeruje, że albo nie było żadnych rozmów, albo też do niczego nie doprowadziły.
Zdjęcie satelitarne pochodzi z Google Maps, pozostałe ilustracje z materiałów prasowych Pirelli Pekao Real Estate.
Zwykle nie zamieszczam na blogu materiałów newsowych - to moja praca. Mam jednak dwa powody, by zrobić wyjątek. Po pierwsze, chwilowo nie mam gdzie opublikować newsa. A po drugie chodzi o temat, którego pilnuję od samego początku, tj. od maja 2007 roku, kiedy wspólnie z Radkiem Góreckim z dziennikowych "Nieruchomości" dowiedzieliśmy się o planach włoskiego koncernu.
Co do tytułu... sorry... musiałem ;)
09 września 2008
Są i dobre wiadomości...
Skandal z Muzeum Sztuki Nowoczesnej trwać będzie pewnie dalej. Tymczasem dobra wiadomość nadeszła wczoraj niespodziewanie z innego kierunku. Udało się wybrać wykonawcę pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od zwrócenia uwagi, że nie jest to miejska inwestycja, więc i sukces ten nie idzie na konto ratusza. Ale to drobna szpilka - ważniejsze, że się udało. Przyznam się, że gdy "Dziennik" wespół z częścią działaczy PO doprowadził do odwołania Michała Borowskiego ze stanowiska prezesa Narodowego Centrum Sportu, miałem obawy. - Cokolwiek by o Borowskim nie mówili, wziąłby to za twarz i doprowadził do końca. A tak czekać tylko, aż się wysypie - wieszczyłem. Moje obawy potwierdzała informacja sprzed kilku dni, o tym że w ramach procedury przetargowej do NCS wypłynęło mnóstwo zapytań, co naprawdę groziło opóźnieniami. A jednak się udało i nawet w budżecie się zamknęli, co nie jest łatwe. Chylę czoła, wycofuję się ze swoich słów i zaczynam wierzyć, że to się jeszcze może udać. Na razie na Euro 2012 gotowy jest jeden stadion. W Dniepropietrowsku.
Dobre i to ;)
08 września 2008
Szwajcar w Warszawie
Gazeta Stołeczna - piórem Doroty Jareckiej - pogrzebała dziś projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej autorstwa Christiana Kereza. Miejmy nadzieję, że jednak przedwcześnie.
Nim wzburzy się w Was, nieliczni czytelnicy, krew na wieść o tym, że jestem entuzjastą minimalistycznego projektu Szwajcara, zechciejcie dać wyjaśnić, w czym rzecz. Co dziś opisał "Stołek", śledzący sprawę muzeum dziennikarze wiedzieli już od pewnego czasu. Władze Warszawy zdają się nie chcieć tego gmachu i nie czuć wagi tej inwestycji. I to - a nie kształt ścian czy dachu - jest prawdziwym przekleństwem Kereza.
O problemach z rozstrzygnięciem konkursu na koncepcję budynku już swego czasu pisałem - dość więc przypomnieć, że już wtedy doszło do skandalu związanego z muzeum, który odbił się zresztą echem wśród architektów na świecie. Do pracy w Warszawie nie zachęcają ich też raczej wiadomości o tym, że od ogłoszenia werdyktu jury - co przecież też nie odbyło się bez kolejnego skandalu - do podpisania umowy z architektem minęło kilkanaście miesięcy, a efektu końcowego o mały włos nie przekreślił fakt, że między czasie odbyły się w Polsce wybory, które zmieniły układ sił na linii władze Warszawy - ministerstwo kultury.
W końcu się jednak udało i Christian Kerez przystąpił do pracy nad projektem. Warto może wyjaśnić raz jeszcze - przedmiotem konkursu była koncepcja budynku, nie jego projekt. Na to - wedle owej umowy - by go przygotować autor ma bodaj dwa lata! Tymczasem zdaniem urzędników nie wolno mu już właściwie nic zmienić. No chyba, że pod ich dyktando - wtedy nie zasłaniają się prawem zamówień publicznych.
Specem od owego prawa nie jestem, ale zasięgałem opinii na ten temat i przyglądałem się rozwiązaniom zagranicznym - w Londynie jakoś nikogo nie dziwi, że projekt nowego elementu kompleksu Tate Modern zmienił się dość znacznie. Nie chce mi się wierzyć, że polskie prawo wyklucza inwencję architektów. Tym bardziej, że sami urzędnicy są w swoich deklaracjach zadziwiająco niekonsekwentni i odmiawiając prawa do jednych zmian sami sugerują inne, wcale nie mniej znaczące.
Symptomatyczna dla urzędniczego toku rozumowania wydaje się wypowiedź rzecznik Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, Julii Matuszewskiej: - Skoro miasto wykłada pieniądze na budynek, powinno coś z tego mieć. W tym przypadku będzie to 10 tysięcy metrów powierzchni do wykorzystania przez miasto. Na teatr (oby!) albo na coś innego; jak w ratuszu powstanie nowe biuro - można będzie je tam zmieścić. Przedszkoli brakuje - coś się wysupła przy pl. Defilad. W najgorszym razie puści się w lizing lub podnajmie handlarzom gaci i skarpet.
W ratuszu nikt chyba nie rozumie, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest dla stolicy 40-milionowego kraju (który od dwóch dekad jawi się światu jako ikona modernizacji i transformacji) wartością samą w sobie. Że taka instytucja otworzy Polskę dla zupełnie nowej grupy ludzi, którzy dziś nie mają tu po co przyjeżdżać. Że będzie to miejsce ważne w skali regionu, a może i kontynentu. Że biznes lubi się dziś lokować w sąsiedztwie takich instytucji (co zresztą najlepiej widać właśnie w Szwajcarii, skąd pochodzi Kerez). Że sam ten budynek - o czym też już kiedyś wspominałem - może z pewnością stać się symbolem Warszawy, a nawet gdyby nie, już samo to, że zastąpi nieszczęsną blaszaną budę na pl. Defilad będzie dla miasto tym czymś, czego nie dostrzega pani Matuszewska.
Tego miasto nie widzi - widzi tylko kłopotliwą inwestycję, której nie rozumie i metry powierzchni użytkowej do ewentualnego wykorzystania. Urzędnicy nie rozumieją, że wpychanie do tego samego budynku innych instytucji utrudni muzeum jego działalność, skomplikuje politykę wizerunkową, która przecież jest niezwykle ważna przy budowaniu pozycji Warszawy, jako ośrodka kultury. I to wszystko dzieje się w chwili, gdy stolica ubiega się o tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016!
O dyrektor muzeum Joannie Mytkowskiej mówi się w ratuszu, że nie jest stroną w całym sporze (bo istotnie z formalnego punktu widzenia nie jest), a jej rolę sprowadza się do tego, że w stosownym momencie odbierze klucze do gotowego budynku. A raczej do tego jego części, którą miasto zdecyduje się przeznaczyć dla muzeum.
Smutne to. Jeżdżą ci urzędnicy po świecie na nasz koszt, widzą więcej niż niejeden z nas w życiu zobaczy, a zrozumieć im się nie udaje. Nie raz słyszałem sugestie, że cała ta inwestycja potrzeba jest do szczęścia tylko grupce artystów. Wskazywano mi nawet konkretną grupkę, ale to przez litość pominę, podobnie jak sugestie pełne różnorakich podtekstów, których nie chcę tu nawet przywoływać, bo byłoby to już naprawdę zbyt żenujące.
I to wszystko pada z ust urzędnków związnych z liberalną ponoć formacją polityczną, która rządzi krajem. Trudno w to uwierzyć, ale pomysł budowy muzeum nabrał realnych kształtów za rządów formacji, której sztuka nowoczesna kojarzy się pewnie wyłącznie z genitaliami na krzyżach. A jednak nawet tamta ekipa rozumiała, że dla pozycji Warszawy na świecie taka instytucja jest potrzebna.
W tym wszystkim wciąż zadziwiająca jest dobra mina, jaką do tej gry robi Kerez. Ktoś powie - dobrze opłacona mina. Prawda, tyle że on wciąż nie dostał ani grosza z wynegocjowanego honorarium. A po Warszawie nie od dziś krąży plotka, że jeden z zagranicznych architektów projektujących ważny gmach na zlecenie miasta został przez negocjacje z polskimi urzędnikami doprowadzony na skraj depresji i bankructwa przy okazji. Oficjalnie i on robi dobrą minę. A Kerez w duchu wcale nie jest pewnie taki spokojny, ale zależy mu na tym zleceniu, więc chowa nerwy w kieszeń i konsekwentnie deklaruje gotowość do współpracy.
Czytam teraz w "Stołku", że gotów jest nawet machnąć ręką, na poprawioną - lepszą bez dwóch zdań - wersję projektu, która nie zyskała akceptacji miasta i projektować w ramach pierwotnej, słabszej koncepcji. Czytam, że gotów jest wbudować w ten projekt teatr (choć te dwa zlecenia są w oczywisty sposób sprzeczne, o czym także pisze "Stołek"). I zastanawiam się, czy rzeczywiście użyte przez Dorotę Jarecką słowo "klątwa" nie jest faktycznie zasadne. Coś musi być w placu Defilad, jakiś czakram emanujący fatalną energią zakopany pod trybuną honorową przed PKiN, że kto by się nie przymierzył do jego zabudowy, to w ten czy inny sposób zostanie powstrzymany. Zwykle z pomocą dłubiących tam nieustannie i bez efektu urzędników ratusza.
Mimo wszystko wciąż wierzę, że - choćby ze strachu przed kolejnym skandalem - ratusz dogada się w końcu ze Szwajcarem, zaakceptuje projekt i zacznie budować muzeum; że przełamie klątwę.
Wizualizacje pochodzą z materiałów Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
----{ edit }-----
Za ciosem poszło Życie Warszawy, które donosi, że w ratuszu są już tacy, którzy sugerują, że muzeum nie opłaca się budować. Spotkałem się wcześniej z opinią, że wszystkie te opóźnienia i zawirowania, to celowe działanie mające na celu uwalenie tego projektu. Do wczoraj nie do końca wierzyłem, że władze stolicy mogłyby celowo prowadzić do takiego finału, ale teraz to naprawdę zaczyna się łączyć w spójną całość. I nawet widmo skandalu ich nie powstrzymuje?
Pogratulować.
07 września 2008
Nie dogodzisz
Sobota w Warszawie upłynęła pod znakiem wielkich imprez. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się pod Pałacem Kultury na Orange Warsaw Festival, kilka tysięcy odwiedziło Wytwórnię Wódek Koneser, by posłuchać Georga Clintona, a ponad 30 tysięcy fanów sportów ekstremalnych oglądało sportowe pożegnanie Stadionu X-lecia.
Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.
Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.
Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.
Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)
PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)
Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.
Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.
Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.
Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)
PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)
02 września 2008
Derby
Zastanawialiśmy się dziś w redakcji* nad tym, jak można byłoby "ugryźć" derby Warszawy na stronie internetowej. Mieliśmy kilka fajnych propozycji, które mogą nawet kiedyś ujrzeć światło dzienne, choć kibolstwo znów zrobiło wszystko, by się odechciało.
Od dwóch lat interesuję się piłką bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej (spora w tym zasługa gry Fifa, nawiasem mówiąc) i coraz bardziej męczy mnie to, że w Polsce nie da się emocjonować klubową piłką, o realnym kibicowaniu nie mówiąc.
Nie da się, bo co to za emocje, jak piłka tonie w korupcji? Co to za przyjemność, jak mecze kończą się zadymami? Ba, nawet nie tyle kończą - nie wiem czy celowo, ale nad wyraz zgrabnie napisał dziś "Stołek"; w czasie bijatyki w stolicy rozpoczął się mecz derbowy.
Wiem, odezwą się - jeśli w ogóle ktoś się odezwie - zaraz chętni, by dowodzić, że nie każdy kibic to kibol. Z pewnością. Ale ta garstka (?) narzucająca reszcie swój sposób wyrażania około portowych emocji nadal jest zbyt liczna na mój gust.
Chciałbym dożyć czasów, gdy nie dwie, lecz co najmniej cztery warszawskie drużyny grać będą w Ekstraklasie, a ich kibice, choć podzieleni, nie będą się tłuc, tylko oglądać mecze na stadionach lub w swoich pubach. Chciałbym, by wokół piłki była taka otoczka, jak na Wyspach. Na razie pozostaje mi emocjonować się ligą angielską.
Chciałbym szykować specjalne wydania gazet, czy specjalne dodatki na strony WWW lokalnych mediów w taki dzień, gdy Warszawa ma swoje piłkarskie święto. Pisać o tych klubach, o ich zawodnikach, krótko mówiąc pisać dla kibiców. Ale na razie nie ma to żadnego sensu. Szkoda czasu.
PS: W podlinkowanym tekście o zadymie rozbawiło mnie pierwsze zdanie pod leadem - o bijatyce dowiedziała się Gazeta Stołeczna. Nawet na Prażce słychać było syreny suk jadących na Muranów, więc średni to ekskluziw, koledzy :)
* W tym miejscu czas chyba dodać, że nie jest to już warszawska redkacja "Dziennika", lecz newsroom TVN Warszawa, kanału telewizyjnego i strony internetowej, które mają ruszyć jeszcze w tym roku.
Właśnie sobie przypomniałem, że wciąż nie znam wyniku - a po to wszedłem wczoraj na gazetę.pl. Było 1:1.
Nie da się, bo co to za emocje, jak piłka tonie w korupcji? Co to za przyjemność, jak mecze kończą się zadymami? Ba, nawet nie tyle kończą - nie wiem czy celowo, ale nad wyraz zgrabnie napisał dziś "Stołek"; w czasie bijatyki w stolicy rozpoczął się mecz derbowy.
Wiem, odezwą się - jeśli w ogóle ktoś się odezwie - zaraz chętni, by dowodzić, że nie każdy kibic to kibol. Z pewnością. Ale ta garstka (?) narzucająca reszcie swój sposób wyrażania około portowych emocji nadal jest zbyt liczna na mój gust.
Chciałbym dożyć czasów, gdy nie dwie, lecz co najmniej cztery warszawskie drużyny grać będą w Ekstraklasie, a ich kibice, choć podzieleni, nie będą się tłuc, tylko oglądać mecze na stadionach lub w swoich pubach. Chciałbym, by wokół piłki była taka otoczka, jak na Wyspach. Na razie pozostaje mi emocjonować się ligą angielską.
Chciałbym szykować specjalne wydania gazet, czy specjalne dodatki na strony WWW lokalnych mediów w taki dzień, gdy Warszawa ma swoje piłkarskie święto. Pisać o tych klubach, o ich zawodnikach, krótko mówiąc pisać dla kibiców. Ale na razie nie ma to żadnego sensu. Szkoda czasu.
PS: W podlinkowanym tekście o zadymie rozbawiło mnie pierwsze zdanie pod leadem - o bijatyce dowiedziała się Gazeta Stołeczna. Nawet na Prażce słychać było syreny suk jadących na Muranów, więc średni to ekskluziw, koledzy :)
* W tym miejscu czas chyba dodać, że nie jest to już warszawska redkacja "Dziennika", lecz newsroom TVN Warszawa, kanału telewizyjnego i strony internetowej, które mają ruszyć jeszcze w tym roku.
----{ edit 3.09.08, 7:04 }----
Właśnie sobie przypomniałem, że wciąż nie znam wyniku - a po to wszedłem wczoraj na gazetę.pl. Było 1:1.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.