13 kwietnia 2007

Euro 2012 - w Polsce ale nie w Warszawie?

W środę UEFA zdecyduje, kto będzie gospodarzem finałów mistrzostw Europy w piłce nożnej w roku 2012. Wybór jest trudny, bo wszyscy kandydaci mają swoje problemy. Nam najbardziej bruździ sytuacja polityczna na Ukrainie. Załóżmy jednak na chwilę, że Polska i Ukraina dostaną Euro. Moją radość przyćmi graniczące z pewnością przekonanie, że Warszawa obejdzie się smakiem. W dużej mierze dzięki postawie władz miasta.

Umowa z Ukrainą przewiduje, że finał odbędzie się w Kijowie. Warszawie miała przypaść inauguracja i mecz otwarcia. Miejsce: Stadion Narodowy.

Narodowy czy wirtualny?

W prasie można zobaczyć kilka różnych projektów Narodowego Centrum Sportu, które ma stanąć na miejscu dzisiejszego Jarmarku Europa. Pierwszy przygotował Stefan Kuryłowicz na zlecenie poprzednich władz Warszawy. Jego obecny status jest trudny do określenia - leży pewnie w jakiejś szufladzie lub wręcz w koszu na śmieci. Miasto stołeczne nie ma bowiem zamiaru brać udziału w budowie stadionu. Hanna Gronkieiwcz-Waltz zapowiedziała to tuż po wyborach.

Do pewnego stopnia rozumiem tę decyzję. Stadion Narodowy to inwestycja obiecana przez Kazimierza Marcinkiewicza i rząd Jarosława Kaczyńskiego. To właśnie oni zaprezentowali jesienią drugi projekt - ten w kształcie opony, który zakłada, że w otoczeniu stadionu powstanie centrum handlowe, gdzie swoje miejsce mają znaleźć kupcy z Jarmarku Europa.

Trzeci projekt z uporem promuje jego autor, architekt i olimpijczyk Wojciech Zabłocki. Chce on budować nowy obiekt obok dawnego stadionu X-lecia, a wały tego ostatniego przerobić na park. Mniejsza o oceny artystyczne tych pomysłów - trzeba sobie jasno powiedzieć jedną rzecz. Żadna z tych wizji nie stanowi gotowego projektu, a wciąż traktowana jako obowiązująca wizja z oponą w roli głównej jest tylko niezobowiązującym szkicem.

By zbudować stadion trzeba:
  • ogłosić konkurs architektoniczny na koncepcję. Konkurs jest elementem procedury zamówienia publicznego i musi być przeprowadzony zgodnie z przepisami. Musi też trwać. Teoretycznie da się to zrobić w trzy miesiące, ale proszę sobie przypomnieć perypetie z konkursem na projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej... Od tego czasu prawo się zmieniło, ale wciąż trudno mi uwierzyć, że taki konkurs w polskich realiach zostanie rozstrzygnięty za pierwszym podejściem i w tak krótkim czasie.
  • wyłonić zespół, który przygotuje projekt budowlany. Zwykle nadzoruje to zwycięzca konkursu, ale sam nie musi brać udziału w pracach. Przykład MSN znów dobrze się nadaje - tam po kilku tygodniach sporów o werdykt w końcu zwycięzca zaczął negocjować z polskimi architektami. Negocjacje trwają - kiedy się zakończą, nie wiadomo. Ale tam nie ma pośpiechu.
  • zaprojektować stadion. Projekt budowlany to jakieś 10-12 miesięcy pracy. Co najmniej.
  • wyłonić wykonawcę. Oczywiście w przetargu, w którym może się np. okazać, że koszta były niedoszacowane, że oferty były źle przygotowane, że są protesty, odwołania i opóźnienia - tu trudno nawet oszacować, ile czasu mogłoby to potrwać.
  • zacząć budowę, która potrwa co najmniej dwa lata.
Podsumujmy: konkurs (co najmniej 3 miesiące), projekt (około roku), przetarg na wykonanie (Bóg wie ile) i wreszcie budowa (2 lata, przy dużym szczęściu i dodatkowych nakładach). A stadion musi być gotowy do 2011 roku.

Teraz racje władz Warszawy. Teren należy do skarbu państwa i miasto z prawnego punktu widzenia nie może na nim inwestować. Poza tym Warszawa ma swoje plany w postaci remontu obiektów Legii i Polonii. Ale powstanie Narodowego Centrum Sportu jest dla Warszawy niezaprzeczalną korzyścią. To nie tylko nowe obiekty sportowe, hotelowe, biurowe i handlowe - to też centrum konferencyjne na kilka tysięcy osób, które bez wątpienia rozruszałoby trochę turystykę biznesową w stolicy. Zresztą nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że na budowie NCS Warszawa zyska.

By jednak cała inwestycja miała sens i szansę powstać na czas nie wystarczy determinacja rządu (co do której też nie jestem przekonany - wciąż nie ma przecież ustawy o grach losowych, z której to miało być finansowane, choć już mówi się, że środki będą z czegoś innego). Ze strony miasta potrzebny jest plan inwestycji infrastrukturalnych i potężne wsparcie administracyjne. Tymczasem warszawski samorząd nie tylko nie robi nic, ale wręcz sabotuje plany - od paru miesięcy zarządzający terenem stadionu Centralny Ośrodek Sportu nie może się nawet doprosić o wydanie warunków zabudowy dla tego terenu, a bez tego nie można ogłosić konkursu na projekt.

Na poziomie deklaracji miasto jest oczywiście w porządku. Warunki mają być wydane do końca kwietnia, po myśli inwestora. Szereg innych problemów nie jest jednak rozwiązany - ww wniosku o WZ nie ma hali targowej obok stadionu. A to oznacza, że lada chwila zaczną się protesty kupców ze stadionu. Mniejsza o to, czy mają prawo domagać się czegoś dla siebie - ważniejsze, że prezydent Gronkiewicz-Waltz zapowiadała, że pomoże rozwiązać tę sprawę. I tak, jak w styczniu, tak i teraz miasto na pytanie co z kupcami odpowiada: szukamy alternatywnych lokalizacji. Przez trzy miesiące nie przygotowano listy i nie podjęto poważnych rozmów z kupcami, którzy wprawdzie budowy stadionu nie zablokują, ale mogą ją opóźnić. Wreszcie na początku kwietnia pani prezydent stwierdziła:
Zapytana o przyszłość stadionu X-lecia Hanna Gronkiewicz-Waltz zadeklarowała, że jeśli władze zadecydują o budowie na jego miejscu Narodowego Centrum Sportu miasto gotowe jest do pełnej współpracy. Zaznaczyła jednocześnie, że obecnie tereny stadionu nie należą do miasta, a zarządza nimi dzierżawca - spółka prowadząca targowisko. Nie ma zatem podstaw prawnych by prowadzić rozmowy z kupcami o ewentualnej zmianie lokalizacji targowiska.
Źródło: onet.pl / PAP
Intencje COS też nie są jasne - z jednej strony zapowiedź, że od czerwca handel zniknie ze stadionu, z drugiej z kolei deklaracja, że będzie ogłoszony przetarg na jego dzierżawę do czasu rozpoczęcia budowy. W perspektywie zaś wojna z kupcami, spychacze demolujące ich budy i protesty na ulicach. Ale tym władze Warszawy się nie przejmują. Podobnie, jak tym, że do ewentualnego stadionu w 2012 roku trzeba będzie dojechać. Nikt nie rozmawia jednak z PKP o remoncie stacji Warszawa-Stadion a poza mglistymi planami budowy drugiej linii metra nie mówi się nic o komunikacji w tym rejonie. Wiceprezydent Wojciechowicz mówi, że wszystkie te inwestycje są planowane i przygotowywane w swoim tempie, bo powstaną niezależnie od Euro i stadionu.

To kontrastuje z postawą samorządów w innych miastach starających się o Euro: Wrocław wykupił podupadający miejscowy Śląsk razem ze stadionem i dał gwarancję, że obiekt będzie gotowy na czas. Podobne gwarancje - oraz zapewnienia w kwestii bezpieczeństwa - złożyły inne miasta. Wszystkie, oprócz Warszawy. W jej imieniu do budowy stadionu zobowiązał się rząd. Miasto nie powołało żadnego sztabu, zespołu czy nawet pełnomocnika do sprawy organizacji Euro 2012. Polski komitet organizacyjny nie wie nawet, z kim z władz Warszawy ma rozmawiać na ten temat! Miasto nie zebrało nawet informacji o dostępnej ilości miejsc hotelowych, co też jest jednym z wymogów UEFA. Oczywiście inne samorządy dawno już to zrobiły.

Władze stolicy mówią, że są spokojne, bo jak stadion nie powstanie, to do tego czasu gotowa będzie nowa Legia. Tylko co z tego, skoro ma mieć 30 tysięcy miejsc. Tymczasem UEFA wymaga, by stadion dla meczu otwarcia miał ich 70 tysięcy, a stadion na mecze grupowe - 40 tysięcy. Słowem: Legia się nie nadaje i nie jest nawet zgłoszona w polsko-ukraińskiej ofercie. Do władz miasta to nie dociera. Pełna beztroska.

Jakoś to będzie

Możliwości są dwie: albo dostaniemy Euro i władze miasta ockną się z letargu, wezmą do roboty i - jak, nieprzymierzając, przy Miss World - będą robić na ostatnią chwilę, albo komitet organizacji Euro zdecyduje, że mecze odbędą się w innym mieście. Niestety, wtedy Polska prawdopodobnie nie dostanie ani otwarcia, ani żadnego meczu powyżej ćwierćfinałów (największy zgłoszony stadion - w Chorzowie - ma mieć 60 tysięcy miejsc). Będziemy zapleczem wielkiej imprezy na Ukrainie, gdzie stadiony buduje się za prywatne pieniądze.

Oczywiście mogę się mylić - po środowej decyzji w Warszawie zacznie się burza i kto wie - być może władze warszawy zmobilizują się do pracy. Trzeba jednak powiedzieć sobie jasno: w otoczeniu Hanny Gronkieiwcz-Waltz nie ma człowieka, który mógłby podołać zadaniu koordynacji tak wielkiego przedsięwzięcia, które w dodatku leży na przecięciu interesów politycznych rządu i opozycji. Nie ma osoby, która umiałaby w imię wspólnego celu, jakim są mecze Euro, zmusić inwestorów do rezygnacji z protestów i odwołań czy wychodzić porozumienia i kompromisy. I, co gorsza, nie ma nikogo, kto zdawałby sobie sprawę z tego, jak ogromnym wyzwaniem organizacyjnym będzie to wszystko.

Marnie to widzę, choć chciałbym się mylić.

09 kwietnia 2007

Kaczki Dziennikowe


"Dziennik" kojarzony jest i bez tego z jedynie słuszną partią polityczną - ale czy naprawdę trzeba jeszcze hodować kaczki, w dodatku dwie, w fontannie przed redakcją?! :)

08 kwietnia 2007

Syjamskie jajo

Fantastyczna wiadomość! Pojawiła się szansa dla dwóch zrośniętych żółtek. Arabski arystokrata postanowił sfinansować zabieg ich rozdzielenia w specjalistycznej klinice w USA.

Wesołych świąt ;)

07 kwietnia 2007

Jakoś tak...

... się zrobiło, że łatwiej mi idzie pisanie recenzji, niż notek o Warszawie. Nie wiem czemu - pewnie po części dlatego, że o Warszawie piszę też w pracy i trochę jestem po niej wyprztykany, a recenzje to jakaś odskocznia - piszę je dla siebie, a gazeta czasem się skusi i wydrukuje. Natomiast usiąść i po pracy napisać np. jeszcze raz to samo, ale po swojemu, z komentarzem - to już gorzej.

No, to takie wyjaśnienie dla tych, którym się te proporcje nie podobają :)

Wesołych świąt.

Obciach na całej linii

Dawno nie miałem okazji usłyszeć płyty, której nie byłem w stanie włączyć po raz drugi. Ten szczyt udało się osiągnąć "Słonecznej stronie miasta" nagranej przez Pawła Kukiza i projekt Yugopolis.

Od razu zastrzegam, że nie jestem przeciwnikiem eksperymentowania z kiczem. Co więcej, jestem w stanie wybaczyć artystom, którzy balansują na granicy obciachu te próby, w których ją przekroczą. Jeśli umieją się cofnąć. Kukiz natomiast postanowił pójść na całość. Efekt jest oczywisty - płyta, której nie da się określić inaczej, niż kompletny obciach.

W roku 2001 Kukiz wziął udział w projekcie Yugoton. Tam też balansował na granicy kiczu, ale piosenka "Rzadko widuję Cię z dziewczętami" nagrana z Kasią Nosowską mogła być jeszcze traktowana jako żart. Z twarzą wyszli z tego przedsięwzięcia wszyscy uczestnicy, ale świadomi ryzyka drugi raz do tej samej rzeki nie weszli. Poza Kukizem. To, co powstało jako kontynuacja Yugotonu jest jednak kompletnym nieporozumieniem. Grafomańskie ballady o niczym z pseudorockowym podkładem uzupełnionym ordynarnymi zżynkami z Wałów Jagiellońskich i Wojciecha Gąsowskiego ("Czas weźmie i Was"). Szczytem jest piosenka "Płomień naszych serc" zaśpiewana przez Gosię Stępień - zerżnięta z "Dumki na dwa serca" Edyty Górniak i Mietka Szcześniaka. Tak nisko upadł Kukiz, moi drodzy. Razem z przyjaciółmi na pełnej prędkości kieruje się ku dnu. Ale czemu ciągnie za sobą Maleńczuka (mistrza w balansowaniu na granicy obciachu bez jej przekraczania przecież!) i Muńka - nie wiem. Przykro słuchać.

Zwykle przed napisaniem recenzji słucham płyty kilka - kilkanaście razy, głównie w drodze do i z pracy. Z Yugopolis na uszach rozglądałem się nerwowo, czy aby na pewno pasażerowie autobusu nie usłyszą, jak dziadowskiej muzyki słucham. I nie chcę do tego wracać.

Yugopolis - Słoneczna strona miasta
Universal Music Group, 2007
www.yugopolis.pl
Audio z merlin.pl

04 kwietnia 2007

Lepsze wrogiem słabszego

Musiałem kilkanaście razy przesłuchać obie wersje "Złodziei zapalniczek", by w końcu zrozumieć, po co dziesięć lat po premierze Pidżama Porno nagrała ją po raz drugi. Ale nadal nie jestem przekonany, czy było to konieczne.


"Złodzieje zapalniczek" to moja ulubiona płyta Pidżamy. Wiążą się z nią fajne wakacyjne wspomnienia i dlatego mam do niej wielki sentyment. Tym ostrożniej podszedłem do wydanej właśnie reedycji. Warto od razu zaznaczyć, że nowa płyta nie jest zremasterowaną czy w inny sposób poprawioną wersją starej. Nie są to też nowe aranżacje. To po prostu ten sam album nagrany raz jeszcze od początku do końca. We wkładce Grabaż obszernie relacjonuje perypetie związane z nagraniem pierwszej wersji i dodaje, że komu się jego kaprys twórczy nie podoba, kto uważa, że nagrał to, by wyciągnąć kasę od fanów, ten kupować płyty nie musi. I pod tym się podpisuję: to zbędny wydatek. Ale wiem, jak to jest z fanami - chcą mieć kompletną dyskografię, więc i tak kupią. Obawiam się, że niejeden po tej inwestycji straci zaufanie do zespołu i przy kolejnej premierze zada sobie pytanie, czy aby na pewno rzeczywiście musi mieć wszystko.

A jednak po kilkunastu przesłuchaniach muszę przyznać Grabażowi trochę racji. Na wcześniej wersji pełno jest zgrzytów, potknięć, niedoróbek i kiksów. Brzmi to wszystko niemal, jak nagranie z garażu. I choć jest w tym pewien urok, rozumiem że zespół miał ciśnienie, by pokazać, jak miało to brzmieć naprawdę.

A brzmi dobrze, bo to świetna płyta z kilkoma wielkimi przebojami jak "Ezoteryczny Poznań" czy "Bal u senatora 93" (fragmenty starych wersji: tu i tu). Z pierwotnej playlisty nowej wersji nie doczekał się tylko "Film o końcu świata" - znalazł się za to wśród kilku bonusów wziętych wprost z nagranego w 1995 roku dema. Są też na nowej płycie dwa teledyski: "Bal u senatora" i "Czekając na trzęsienie ziemi" [57mb]. I - znów zgadzam się z tym, co Grabaż pisze we wkładce - demowy materiał brzmi chwilami lepiej, niż na płycie z 1996 roku.

Mam więc mieszane uczucia. Gdyby to była nowa płyta Pidżamy, na pewno oceniłbym ją wysoko, bo materiał wciąż się broni i podchodzi mi bardziej niż ostatni pełnoprawny album "Bułgarskie Centrum". Z drugiej strony to tylko remake czegoś, co znam, lubię i mam tak dobrze osłuchane, że do nowej wersji musiałem się długo przekonywać.

Polecać? Nie polecać? Grabaż odpowiada: drogie misie - pocałujcie wujka w podogonie, bluzgajcie, narzekajcie do woli i nie kupujcie tej płyty, proszę.


Pidżama Porno - Złodzieje Zapalniczek
SP Records, 2007
www.pidzamaporno.art.pl
Audio ze strony zespołu oraz z merlin.pl
(w ofercie tylko wersja z 1996 roku)

recenzja ukazała się w „Dzienniku” z 17.05.2007 r.

27 marca 2007

Habakuk - bonus

Polecam uwadze: ta wersja "Murów" nie znalazła się na płycie z braku zgody właściciela praw autorskich do melodii. Szkoda, bo byłby to murowany przebój (pierwszy link pod tekstem - z ikonką kamery) (nie mam pojęcia czy się da i jak to wkleić bezpośrednio, więc takim partyzanckim sposobem to robię) (ufam, że sobie poradzicie).

26 marca 2007

300 mil do Sparty

Jak oceniać coś, co nie jest ani filmem, ani komiksem? Komiksowe kryteria nie powiedzą nic o filmie, to jasne. Ale filmowe zgubią to, co najfajniejsze w komiksie. I chyba w tym tkwi problem.

"300" to fantastyczny komiks. Dzieło kompletne i skończone, w którym każda plansza jest dopracowana w detalach i stanowi jakość samą w sobie. Każda nadaje się na plakat, każda jest wspaniałym obrazem. Jak przenieść to na ekran? Twórcy "Sin City" postawili na dosłowność i wygrali - ożywili komiks robiąc coś graniczącego z filmem animowanym. Tam jednak zadanie było łatwiejsze. Już sam fakt, że był to komiks z nielicznymi wyjątkami czarno-biały powodowało, że ekranowego efektu końcowego nie odbierało się zbyt dosłownie. Tam też k0nwencja przepełniona była ironią, co zresztą znakomicie podkręcono obsadzając w głównych rolach Rourke'a i Willisa.

"300" jest tymczasem komiksem kolorowym i znacznie mniej ironicznym (co wcale nie oznacza, że jest to opowieść historyczna - interpretowanie opowieści Millera w tych kategoriach jest, uważam, zupełnym nieporozumieniem). Już samo to, że kadry są barwne powoduje wszak, że widz traktuje je bardziej dosłownie. W moim przypadku - bez przekonania. Komiks rządzi się swoimi prawami, w tym przede wszystkim skrótem, ale też dużą wolnością stylistyczną. Patos w nim nie razi. Tymczasem na ekranie ten sam patos po prostu boli. Najlepiej widać to chyba w scenie, w której królowa Gorgo przemawia do Spartan. Ta mowa jest tak płaska, że powoduje zgrzytanie zębów. Takich kiksów jest więcej - za mało natomiast scen takich, jak rozmowa Leonidasa z Kserksesem, o skurczach w łydkach.

W warstwie fabularnej skróty też rażą, choć mniej, gdy zna się komiks - gdy się go nie zna, film staje się (tak sądzę) niemal niestrawny. Trzeba sobie zadać pytanie o sens ekranizowania kolejnych komiksów. Jeśli rzecz ma iść w kierunku takim, jak "Spiderman" - proszę bardzo; uważam te filmy za dziecinne, ale przecież właśnie o to w nich chodzi. Gdy jednak ktoś porywa się na opowieści takie, jak "300" powinien chyba do wspaniałej warstwy wizualnej dobudować choć odrobinę więcej fabuły. A może po prostu warto poczekać jeszcze kilkanaście lat z ekranizowaniem kolejnego tak plastycznego komiksu? "Sin City" było krokiem w przód, przy którym "300" zdaje się tylko nieznacznym kroczkiem. Może w przyszłości skok technologiczny sam pociągnie kolejną ekranizację?

Na dziś dużo bardziej chciałbym zobaczyć "Szninkla" (koniecznie w czerni i bieli!) lub "Thorgala" w postaci superprodukcji na miarę "Władcy pierścieni", niż np. "Slaina", któremu nie sposób odmówić ironii, ale który byłby wizualnie jeszcze większym wyzwaniem. Bo choć "300" poraża wizualnie, to zbyt mało, bym mógł określić ten film jako wielki. To po prostu prezent dla fanów komiksów i grafiki komputerowej, ale nie wstrząsające kino.

300 (300 Spartan)
USA, 2007
Reżyseria: Zack Snyder
Scenariusz, na podstawie komiksu Franka Millera i Lynn Varley: Zack Snyder, Kurt Johnstad, Michael Gordon

Kłopot ze zdjęciami

Mam problem techniczny. W poprzednich wpisach zdjęcia wstawiałem w prosty sposób - dawałem link ze strony WWW i działało w ten sposób, że w poście jest mały obrazek, a po kliknięciu wyświetla się duży.

Niestety, zdjęcia uploadowane z googlowej przecież w końcu Picasy nie chcą tak działać - widać to w poprzedniej notce. Chcą się zapisywać na dysku, nie wiadomo po co. I żadne kombinowanie z linkami do albumów nie pomogło. Może ktoś się zmierzył z tym problemem i odniósł sukces? Będę wdzięczny za pomoc.

Klasztor Franciszkanów przy Senatorskiej

Ciągle słyszę, że Warszawie brak kameralnych zakątków. - Takich, jak w Pradze - mówią na przykład krytycy. To oczywiście nie prawda - takie zakamarki są, choć zwykle trzeba ich trochę poszukać. Niektóre są pod samym nosem, tylko nikt - z warszawiakami włącznie - ich nie odwiedza.

Przyznaję, że i ja nie wszędzie mam czas wstąpić, zajrzeć, nie wszystko badam tak wnikliwie, jak bym chciał. Ale przynajmniej staram się te miejsca widzieć. Na szczęście mój zawód - to jego największa zaleta - daje mi czasem okazje, by takie zaległości nadrobić.

Tak właśnie było w zeszłym tygodniu, gdy służbowe obowiązki pchnęły mnie na ulicę Senatorską, do kościoła św. Antoniego Padewskiego. Mało kto wie, że 200 metrów od pl. Bankowego jest klasztor Franciszkanów. Jak powiedział mi jeden z zakonników, klasztory tej reguły zawsze budowano na planie kwadratu, tak by nawa kościoła stanowiła jeden z boków. Tak jest i w stolicy, gdzie klasztor sąsiaduje z Ogrodem Saskim. Zajrzałem tam, bo tuż obok prywatna firma chce postawić niewielki biurowy pawilon. Jak to się skończy, jeszcze nie wiadomo, bo choć inwestor ma pozwolenia, wstrzymał pracę do czasu rozstrzygnięcia wszystkich wątpliwości. A protestują zarówno zakonnicy, jak i Towarzystwo Opieki nad Zabytkami.

Mnie zawsze fascynowało wejście do tego kościoła. Przed frontem jest dziedziniec, na którym rosną wysokie sosny. Kościół jest cofnięty, a od ulicy Senatorskiej odgradza go płot. Przez drzewa widać tylko masywną bryłę i szarą elewację. Któregoś lata złapała mnie tej okolicy burza. Na tle ciemnego nieba kościół i gięte przez podmuchy drzewa robił ogromne - zupełnie nie miejskie - wrażenie. Dziedziniec nie ma bramy na środku. Wchodzi się tam przez dwa krużganki wzdłuż boków. Mroczne, tajemnicze kolumnady, których ściany wypełnione są szczelnie tablicami pamiątkowymi i epitafiami. Można tu znaleźć nazwiska znanych warszawiaków i pamiątki po Powstańcach, którzy w tej okolicy toczyli zacięte walki z Niemcami. W tych krużgankach zawsze palą się znicze, co jeszcze potęguje wrażenie, jakie robi to miejsce. Szczególnie po zmroku.

Gdy wejdzie się tu wprost z ulicy, niemal ze stacji metra, wrażenie jest jeszcze mocniejsze. W ciągu kilku sekund, zostawić można za sobą zgiełk pędzącej Warszawy i znaleźć się w miejscu, gdzie czas naprawdę zwalnia. Szukając proboszcza zwiedziłem też część klasztornych wnętrz. Z nawy głównej przeszedłem do zakrystii, korytarzem obok tylnego podwórka i wirydarza do kancelarii. A z niej znów przez krużganek na dziedziniec. Byłem tam tylko kilkanaście minut, krócej niż zwykle zwiedza się kościoły w obcych miastach. Turysty tu raczej nie uświadczysz, a i miejscowych niewielu. I chyba na tym polega urok tego zakamarka. Ale niech mi nie gada, że Warszawa nie ma takich miejsc.


Tym postem inauguruję na swoim blogu nowego taga - "Moja Warszawa". To tag kluczowy, najważniejszy. To tylko zbieg okoliczności, że początki bloga są bardziej recenezencko-rozrywkowe. Mam nadzieję, że proporcje się nie zmienią i nadal dominować tu będzie Warszawa.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.