06 grudnia 2007

Włatca móch

Od dawna mam napisać o naszym redakcyjnym przeboju, czyli o "Włatcach móch", ale nie mam czasu - a tymczasem rzeczywistość przerasta kreskówkę:



Widzę, że nie tylko u nas w firmie dzwonki z Czesiem robią furorę :)

03 grudnia 2007

Ironia historii 2

Właśnie przeczytałem, że jeden z założycieli polsko-niemieckiej pracowni architektonicznej JSK zrobił karierę w Niemczech, bo do Polski miał wrócić ze stypendium 16 grudnia 1981 roku. Władze PRL pokrzyżowały mu plany, a on teraz zaprojektuje - wespół z Niemcami, o których pisałem w poprzedniej notce - nowy stadion na miejscu tego poświęconego dziesięcioleciu PRL. Historia kpi na każdym kroku.

Taki kraj.

02 grudnia 2007

Ekipa vs. Twierdza szyfrów

Dobiegła końca telewizyjna wojna na rodzime seriale - polsatowsko-gazetowa "Ekipa" i telewizyjna "Tajemnica Twierdzy Szyfrów" dobiły do finałów. Czas na podsumowanie.



Ucieszyłem się na wieść, że jesień przyniesie pierwsze od bardzo dawna rodzime produkcje serialowe, które nie będą telenowelami ani durnowatymi sitcomami. Liczyłem na rozrywkę, która wciągnie choć w części tak, jak "Lost", "Rzym" czy "Heroes". Liczyłem, że z konieczności tańsza produkcja może zyskać dzięki lokalnemu kontekstowi. W przypadku "Ekipy" udało się to nieco lepiej, niż przy "Tajemnicy...", ale obu serialom daleko do powyższych wzorców. Rodzimi producenci muszą się jeszcze sporo nauczyć. Dobry pomysł i niezła historia to za mało, jeśli nie umie się tego przenieść na ekran w profesjonalny sposób. "Tajemnica..." jest większym zawodem, bo wobec opowieści umieszczonej w realiach II wojny oczekiwania miałem większe, niż wobec rodzimego political fiction.

Najpierw plus. Oglądając "Tajemnicę..." miałem wrażenie, że miejsca akcji są zmyślone tak, by wypełnić niemal archetypiczne oczekiwania. Mamy więc zajęte przez SS zamki z tajemniczymi podziemiami i ukryte w szafach z książkami przejścia. Mamy silnie obsadzoną zaporę i nocny rajd komandosów ukrywających się przed szperaczami. Wreszcie tajne laboratoria i aparat deszyfrujący meldunki wroga, o który się tu głównie rozchodzi. Tymczasem pobieżne rozpoznanie w sieci wykazuje, że to nie fikcja - miejsca takie jak Książ i Czocha nie tylko istnieją, ale naprawdę kryją podziemia z tajemniczą przeszłością z czasów wojny. Za tak dokładne osadzenie serialu w realiach należy się szacunek, nie dziwi to wszak, skoro scenariusz przygotował Bogusław Wołoszański.

Historia polskiego oficera wywiadu, który podszywa się pod niemieckiego kapitana Johanna Jorga, a w rzeczywistości współpracuje z aliantami, jest wprawdzie dość schematyczna, ale to nie jest największy zarzut - gdy czyta się wspomnienia Jana Nowaka-Jeziorańskiego też można odnieść wrażenie, że powstały w głowie scenarzysty filmowego... Taki był tamten czas i takie jest nasze o nim wyobrażenie, a serial nie musi go przełamywać, by zaskarbić sobie sympatię widzów.

Musi mieć coś innego.

Coś, co zatrzyma widza przed ekranem i spowoduje, że napis "ciąg dalszy nastąpi" będzie rozpalał ciekawość. W amerykańskich serialach do perfekcji opanowano balansowanie na granicy wyjaśnienia zagadki, potęgowanie atmosfery niepewności, nagłe zwroty akcji, które zmuszają widza do reinterpretacji zachowań poszczególnych bohaterów. Tego nie ma w "Tajemnicy..." - akcja snuje się od dialogu do dialogu, czas pomiędzy nimi wypełniają długie ujęcia, które nic nie wnoszą, a odcinki kończą się tam, gdzie akurat mija 45 minut, nie mają własnej struktury dramaturgicznej. O klasycznym cliffhangerze możemy tylko pomarzyć, a w dodatku odbiór utrudniają niezbyt czytelne retrospektywy.

Wrażenia nie poprawia gra - trudno jednak mieć pretensje do aktorów, skoro ich postacie są zupełnie płaskie, pozbawione wieloznaczności i zmienności. Jeśli nawet ktoś nie jest całkiem czarny, ani całkiem biały, to i tak wiemy o tym od samego początku i nic nas nie zaskoczy - ani zdrada, ani niespodziewane nawrócenie. Nawet cynizm jednego granego przez Jan Frycza Globckego jest nieprzekonujący i schematyczny. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się tylko główny "zły" tego serialu - psychopatyczny, butny, słowem typowy SS-man, naćpany morfiną Harry Sauer - a jako, że scenariusz poświęca mu sporo miejsca, Cezary Żak miał okazję się wykazać i wypadł w miarę przekonująco. Za pozostałych Niemców - Szyca i Małaszyńskiego - grają mundury, których filmowe walory są bezdyskusyjne i potrafią uratować, a nawet podnieść do rangi wartości zupełnie drewniane aktorstwo.

Zdjęcia i montaż nie przekonują - konwoje ciężarówek pokonują wciąż te same zakręty, po miastach biegają ciągle ci sami żołnierze (w dodatku znani niektórym doskonale z powstańczych widowisk historycznych na ulicach Warszaw i w dodatku lepiej na nich wypadający).

Stawiane tu za wzór rozrywkowego serialu produkcje z USA są składane z klocków według pewnych schematów i proporcji, ale z wyczuciem - tego kucharskiego wyczucia brakuje scenarzystom "Tajemnicy..." i w efekcie niektóre wydarzenia czy wątki są sztucznie doklejone, inne zaś zupełnie niewykorzystane, jak choćby relacje głównego bohatera z trzema kobietami, z których ostatecznie nic ważnego dla akcji nie wynika!

Wierność historycznym detalom nie uchroniła też autorów filmu przed innym błędem - mimo, że wydarzenia oglądamy z różnych perspektyw (świadoma nieuchronnego końca armia niemiecka, atakujący ją sowieci, wyzwolony Paryż, cichociemni szkoleni w Szkocji), o samej wojnie właściwie nie wiemy nic - jest tłem tak odległym, że właściwie niewidocznym. Brak większych bitew, kilka przelotów samolotów podrasowanych na komputerach i jedna eksplozja - dziś nie da się niestety robić filmów wojennych w sposób oszczędny, bo wychodzi teatr telewizji - formuła tyleż szlachetna, co archaiczna i przede wszystkim niezamierzona. Zabrakło scen batalistycznych i widoków z przedwojennych lub okupowanych stolic Europy, które pozwoliłyby łatwo zrozumieć, co właściwie się ogląda - napisy, że to marzec 1945, a tamto lato 1939 nie zapadają w pamięć, a aktorzy i plenery właściwie się nie zmieniają. W efekcie zlewa się to w jedną chaotyczną całość, która traci ostrość. Próba sygnalizowania, że jesteśmy w powojennym Paryżu z pomocą czarno-białych wstawek dokumentalnych to już rażąca oszczędność, podobnie zresztą jak fakt iż cała III Rzesza słucha jednej tylko piosenki, "Lili Marleene" (dobrze, że z oszczędność nie wykorzystano wersji Kazika). W efekcie historyczny kontekst akcji jest jasny tylko dla kogoś, kto na temat II wojny światowej ma wiedzę więcej niż elementarną, co jest zarzutem, jeśli założy się, że taki serial powinien też mieć jakąś wartość edukacyjną.

Największy pożytek z tego serialu to pomysł na rowerową wycieczkę po śląskich zamkach.

Z "Ekipą" sytuacja jest pod wieloma względami podobna, z tym, że tu nie mam poczucia tak bardzo zmarnowanej szansy. Tu również dobry pomysł przerobiono na średni scenariusz, w którym dialogi brzmią chwilami drętwo, emocje nierzadko wychodzą płasko a dramaturgia czasami się rozmywa. Jest jednak o niebo lepiej, niż "Tajemnicy...".

Akcja toczy się tu i teraz, tak bardzo, że niektórzy dopatrują się podobieństw w nazwisku premierów Turskiego i Tuska. Może przesadnie, choć nie da się ukryć, że premier Turski jest swoistym cudotwórcą. Spełnia marzenie o premierze, który nie będzie politykiem, będzie ponad interesami rządził sprawiedliwie i zadba o wszystkich, choć oczywiście i jemu zdarza się czasem iść na zgniłe kompromisy. O serialu traktowanym jako głos w aktualnych polskich sporach ciekawie napisał Tomasz Plata. Rzeczywiście, mentorski ton i próby wyjaśnienia procesów ustrojowych to chyba nie jest patent na telewizyjny przebój. Z drugiej strony wizja polityki, w której uczciwy człowiek może odnieść sukces, obejść tych wszystkich nadętych cwaniaków, którzy siedzą w niej od lat, utrzeć im nosa - to wizja tak kusząca, że człowiek jest w stanie wybaczyć jej mentorski ton.

Niestety, i tu można się przyczepić do struktury fabularnej - niektóre wątki giną, inne powracają po tak długiej przerwie, że w końcu nie wiadomo, na jakim są etapie. Czasem da się odczuć, że w montażu coś się pogubiło, pewne rzeczy dzieją się zbyt szybko i może nawet bardziej jeszcze niż w "Tajemnicy..." odczuwamy brak dobrze pojętej rutyny, która amerykańskim scenarzystom pozwala tak rozpisać sceny i dialogi, że widz prowadzony jest niemal za rączkę, nawet jeśli słabo zna angielski. Tu nawet dobra znajomość polskiego nie zawsze pomaga.

Ale przynajmniej poszczególne odcinki stanowią całości, które można obejrzeć od początku do końca i mają - lepsze lub gorsze - finały. Cała seria zresztą też kończy się bardzo mocnym akcentem, którego nie chcę zdradzać.

Aktorzy znów nie zachwycają, nawet Gajos w roli szantażowanego teczką premiera wypada blado - postaci mają wprawdzie więcej krwi i kości od bohaterów "Tajemnicy...", ale wciąż są zbyt jednowymiarowe, niezbyt złożone - trochę jak z seriali sprzed dwóch dekad. Nie zapadają w pamięć.

Mimo wszystko widać tu znacznie więcej pracy - scenariusz rozpisano tak, by w miarę możliwości uniknąć kręcenia spektakularnych scen, co akurat w tym przypadku nie szkodzi, bowiem jest to opowieść raczej gabinetowo-korytarzowa. Widać, że swój wkład w jej tworzenie mieli dziennikarze - ich praca na styku z polityką pokazana jest dość wiarygodnie. To z kolei nadaje wiarygodności tym fragmentom, które dotyczą zakulisowych politycznych gier. Zresztą nim serial trafił do telewizji, prawdziwi politycy pokazali, że potrafią stworzyć jeszcze lepszy scenariusz. I chyba to jest przyczyną słabego sukcesu "Ekipy" - skoro w TVN24 na żywo leci reality show z politykami, po co oglądać jego podrobioną wersję serialową? By podtrzymać w sobie wiarę, że lepszy rząd jest możliwy? Widzowie wolą szukać odpoczynku w telenowelach. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że "Ekipa" była zbyt prawdziwa - nie odkrywała niczego nowego i nie była w stanie odciągnąć widzów od realnej polityki.

Mimo wszystko liczę na drugi sezon.

Warto jeszcze zwrócić uwagę, że obie produkcje były nowatorsko promowane. "Tajemnicę..." można oglądać na stronie TVP, płacąc 3 złote za każdy archiwalny odcinek, a "Ekipa" miała premierę DVD równocześnie z emisją odcinków. W dodatku promował ją efektowny serwis WWW, pod który podpięto np. bloga głównego bohatera, premiera Turskiego. Inna rzecz, że i na tym polu daleko nam jeszcze do zachodnich wzorców, gdzie producenci serialu na długo przed jego emisją tworzą strony fikcyjnych firm, które się w nim pojawią i tym podobne tropy, które najbardziej dociekliwym fanom pozwalają jakoś przetrwać oczekiwanie na kolejne sezony. O blogu Turskiego powinniśmy dowiedzieć się z serialu, a nie z reklamy na portalu internetowym.

Zdjęcia pochodzą z serwisów:

Polska na trawie

Na papierze [Niemcy] na pewno są faworytami grupy, podobnie jak Chorwacja. Ale my nie gramy na papierze, tylko na murawie. Dzięki Bogu gramy na trawie!
Leo Beenhakker

Leo skazany na cud

GRUPA A: Szwajcaria * Czechy * Portugalia * Turcja
GRUPA B: Austria * Chorwacja * Niemcy * POLSKA
GRUPA C: Holandia * Włochy * Rumunia * Francja
GRUPA D: Grecja * Szwecja * Hiszpania * Rosja

Polska skazana na cud - albo wygramy z Chorwacją, która dopiero co pokonała Anglię na Wembley (tu kibicować będzie nam będzie całe Zjednoczone Królestwo - w końcu jesteśmy jedynym reprezentującym je narodem na Euro) albo - po raz pierwszy, w pierwszym naszym meczu 8.06.2007 - pokonamy Niemcy. A wtedy w ćwierćfinale wygrywamy z Portugalią (to już umiemy) i dalej... No, zobaczymy. Łatwo być nie mogło - gorzej, owszem.

30 listopada 2007

Ironia historii

Stadion Narodowy w Warszawie, który stanie na miejscu jednej ze sztandarowych inwestycji PRL, zbudowanego z gruzów zniszczonej w 1944 roku Warszawy Stadionu Dziesięciolecia, zaprojektują architekci z Niemiec.

Historia lubi kpić.

27 listopada 2007

Miazga

Zwiedzałem wczoraj Shaulager, budynek, którego rolę trudno właściwie wyjaśnić. I jestem zmiażdżony.

Mam nadzieję, że wycieczka do Szwajcarii zaowocuje kilkoma jeszcze materiałami, choćby dlatego że pozwoli to uporządkować wrażenia, a także odpowiedzieć na pytanie, czy panujące tu zamieszanie daje jakąś nadzieję w kwestii Euro 2012. Natomiast dziś zwiedziłem m.in. Shaulager - czyli magazyn. Magazyn sztuki współczesnej - usytuowany w przemysłowej części Bazylei gmach, który z definicji nie jest nawet namiastką muzeum, a w praktyce jest wnętrzem porażającym na całej linii. Nie da się tego opisać, w środku zaś nie wolno robić własnych zdjęć, więc trochę potrwa nim uda mi się to opisać. Ale już teraz chodzę i powtarzam, że ostatni raz architektura przeczołgała mnie w tak drastyczny sposób w wieku lat siedmiu. Była to architektura zamku w Malborku...

23 listopada 2007

Zona

Archeolodzy pracujący w ruinach Banku Polskiego zawezwali wczoraj do siebie dziennikarzy, by pochwalić się znaleziskami.

Różnica między tekstem Tomka Urzykowskiego, a moim polega głównie na tym, że jego jest w sieci, a mój nie - poza tym dowodzą one istnienia układu, bo są niemal identyczne. Tak czy inaczej tam można przeczytać, o co chodzi.

A przy okazji zwiedziliśmy część dawnych oficyn. Wcześniej była tam jakaś centrala telefoniczna, ale potem zaanektowały ją gołębie. Widok przerażający, jak z jakiegoś katastroficznego filmu - trudno uwierzyć, że to raptem 300 metrów od placu Bankowego:


22 listopada 2007

Będę bił

Nie jestem człowiekiem bitnym, z natury swojej raczej unikam przemocy fizycznej, ale są takie osoby, którym byłbym w stanie dać w papę bez chwili zastanowienia.

Dwie z tych osób to publicznie postaci. Pierwszą - i do wczoraj jedyną - był radny Gut z warszawskiej LPR (czy nadal działa w tej partii, tego nie wiem i wiedzieć nie chcę - na sesjach rady Bielan już go nie widuję i może to lepiej). Za jego plugawe słowa o Janie Nowaku-Jeziorańskim należy mu się liść. A wczoraj do jego towarzystwa dołączył się sam inny warszawski polityk, Karski Karol - ten z kolei raczył się wypowiedzieć o profesorze Bartoszewskim. Z litości nie linkuję - nie zasługuje na to, by szukać plików wideo z bzdurami, które wygadywał; kto widział ten wie.

Nie chodzi o to, że uzurpuję sobie prawo do występowania w obronie tych dwóch wielkich ludzi, oni nie potrzebują takiej adwokatury i nie sądzę, by jej sobie życzyli, gdyby ich zapytać. Są jednak takie sytuacje, z którymi porządnemu, honorowemu człowiekowi po prostu nie wypada dyskutować, nie wypada zachować się inaczej, niż lejąc w pysk.

Żeby nie było, że nie ostrzegałem.

19 listopada 2007

Kim jest Pretm? HGW...

Warszawska blogosfera wchodzi właśnie na nowy etap rozwoju - staje się obiektem czegoś więcej, niż ciekawość urzędników. Staje się piątą władzą.

Jeszcze niedawno urzędnicy warszawskiego ratusza blogów czytać nie mogli - gdy wysłałem do biura prasowego zapytanie o informację z jednego z nich wraz z linkiem do strony okazało się, że pracownik tegoż biura obejrzeć jej nie może. Czasy się jednak zmieniają, nawet warszawski ratusz idzie z duchem czasu - teraz nie tylko blogi czytać pozwala, ale nawet angażuje siły i środki w ustalenie tożsamości autora bloga HGW Watch (przemianowanego niedawno z Bufetowa Watch).

Nie dziwię się, że ciekawość zżera pracowników ratusza - sam chętnie rozpracowałbym tożsamość tego bloggera. Prawdę mówiąc i mnie przeszło przez myśl, że to ktoś blisko związany z warszawskimi strukturami PiS, choć jak przypomnę sobie rynsztokowy poziom bloga Macieja Maciejowskiego (zamkniętego na polecenie jego partyjnych przełożonych), to skłaniam się jednak ku opinii, że to niemożliwe. Ale angażowanie publicznych środków w jego tropienie jest bulwersujące. Tak samo, jak niektóre wypowiedzi działaczy PO:
- Bloger jest na bieżąco nawet w najdrobniejszych sprawach dotyczących dzielnic - mówi Jarosław Jóźwiak wicedyrektor gabinetu prezydenta. - Jeśli ma etat u wojewody, to za zwalczanie demokratycznie wybranych władz, i to w godzinach pracy, należy mu się zwolnienie dyscyplinarne. Będziemy to sprawdzać.
Źródło: Gazeta Stołeczna
Zgadzam się, że zaangażowanie autora jest niecodzienne i przyznam, że sam nie wierzę iż wystarczają mu na to dwie godzinny dziennie. Jego orientacja w warszawskich sprawach też jest daleko większa, niż to możliwe wyłącznie na podstawie doniesień prasowych. To rozpala i moją ciekawość, ale oburza mnie to, co próbuje robić ratusz.

I mówię to z pozycji osoby, która z autorem bloga najczęściej się nie zgadza - jest czepliwy i drastycznie jednostronny. Ale jemu wolno - a ratuszowi nic do tego. Poza tym zazdroszczę mu żelaznej konsekwencji, której nam, dziennikarzom, czasem brakuje.

Tak czy inaczej mamy chyba pierwszy w Polsce poważny spór między autorem obywatelskiego bloga, a władzą. I w tym sporze kibicuję raczej blogerowi, który stara się ochronić swoją tożsamość. A panią prezydent przestrzegam przed wchodzeniem na wojenną ścieżkę, bo to się może skończyć w zaskakujący sposób; Christophe Grébert, bloger z francuskiego Puteaux wygrał proces z merem i zamierza go teraz zastąpić. Wybory w maju.

Inni na ten temat:

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.