12 września 2008

Siedem lat dziennikarstwa z internetem w tle

Marta Klimowicz w krótkim tekście poświęconym dziennikarstwu obywatelskiemu stawia pytania dotyczące relacji między rodzimą blogosferą, a mediami tradycyjnymi:

Czy dziennikarstwo obywatelskie w Polsce doczeka się dnia, kiedy niusy od internautów czy wpisy blogerów będą traktowane z co najmniej taką samą powagą, jak doniesienia największych telewizji? Trudno powiedzieć. Chciałabym jednak wierzyć, że polskim dziennikarzom obywatelskim uda się choć jeden raz przełamać monopol mediów tradycyjnych i faktycznie móc tworzyć opinie, wpływać na rozwój sytuacji społecznej (choćby w małej społeczności lokalnej) i informować szybciej oraz na wyższym poziomie, niż czynią to opłacani dziennikarze.
Jako osoba wykonująca zawód dziennikarza, pisząca bloga związanego tematycznie - przynajmniej częściowo - z pracą i śledząca uważnie różne miejsca w polskiej blogosferze nie jestem wprawdzie reprezentatywny, ale i tak poczułem się wywołany do tablicy.

Marta - a przed nią, na łamach "Dziennika" także inni bloggerzy (pozostałe linki poniżej) - zdaje się sugerować, że przyczyną niewielkiej siły przebicia blogerów do mainstreamowych mediów jest lekceważenie dobrze opłaconych, zadowolonych z siebie dziennikarzy z gazet i telewizji wobec wysiłków autorów "skazanych" na sieć. Nie zgadzam się z tym, choć nie zamierzam wcale bronić kolegów po fachu. Owszem, lekceważą. Ale przyczyną nie jest ignorancja, tylko specyficzna odmiana cyfrowego wykluczenia. Nie chcę przy tym nadużywać tego terminu - stosuję je, by skierować skojarzenia na właściwe tory.

Blogerzy - przy czym nie mam na myśli wszystkich, a raczej tylko tych, o których pisze Marta, czyli takich, którzy na swoich blogach piszą często lepiej, mądrzej i rzetelniej od zawodowców - to w przeważającej większości ludzie stosunkowo młodzi; średnia wieku jest wśród nich na pewno znacznie niższa, niż w jakiejkolwiek tradycyjnej redakcji (wyłączam portale, nawet te podpięte pod tradycyjne media, jak gazeta.pl czy tvn24.pl - tu średnia też jest niższa). W redakcjach wciąż dominują ludzie, którzy traktują internet raczej narzędziowo, niż źródłowo.

To znaczy mniej więcej tyle, że umieją wysłać maila i ewentualnie przeczytać wiadomości w sieci, ale już ze znalezieniem sensownej informacji mają problem. Z naciskiem na słowo "sensowna". Owszem, umieją skorzystać z Google, rzadziej z Wikipedii i na tym koniec. Dalej od tych - znanych im raczej jako marki i to bardziej z łam tradycyjnych mediów, niż z własnego doświadczenia - utartych szlaków stają się bezradni.

Nie zliczę, ile razy widziałem opad szczęki starszych stażem i wiekiem kolegów, gdy sprawdzałem im coś na Google Maps. Poza kilkoma osobami, które sam zaraziłem Gmailem, potem Google Readerem i Google Docs, nie spotkałem się właściwie w pracy z ludźmi, którzy umieliby skorzystać z czytnika RSS (zresztą często, nawet gdyby chcieli, to by nie mogli, bo ich redakcja nie pozwala instalować softu czy choćby pluginów do FF). Szczytem jest umiejętność wysłania maila ze smarfonu, a w większych firmach, pod instytucjonalnym przymusem, korzystanie z kalendarza umożliwiającego umawianie spotkań itp.

O takich narzędziach, jak serwis Google Finance w ogóle nie słyszała większość redaktorów gazet ekonomicznych w Polsce. Podobnie, jak nie spotkałem się z dziennikarzem, który stosuje wprost wymarzone w naszym zawodzie Google Alerts. A wnioskuję z faktu, że wygrzebane tam przez nas (mnie i zarażonych kolegów) z ich pomocą newsy były dla nich absolutnym zaskoczeniem. Ba, większość moich kolegów nie korzysta nawet z zakładek! Nie dodają nic do ulubionych!

A przecież, by korzystać z RSS-ów (czy w inny sposób obcować z blogosferą) trzeba jeszcze umieć sobie do nich coś dodać. Umieć nie tylko w sensie technicznym, ale przede wszystkim merytorycznym. Z gąszczu blogów i blogasków trzeba wyłowić to, co jest warte uwagi, wyrobić sobie intuicję, która pozwoli ominąć linki nie warte uwagi, a trafić na to, co jest ważne. Wielu z nich czyta wiadomości na portalu tak, jak w papierowej gazecie, a poza tym z internetowego potoku informacji wyłapać umie tylko jedno - ataki na siebie. Te są bowiem czytelne i formułowane wprost; by zrozumieć, że ktoś jest dla Ciebie chamski nie trzeba żadnej dodatkowej kompetencji.

Przyczyny tego stanu są jednak bardziej złożone, niźli tylko zwyczajna ignorancja. Pierwszą już poniekąd wymieniłem - jeśli z całej masy informacji dostarczanych przez okno przeglądarki najlepiej rozpoznaje się bluzgi pod adresem własnej pracy, można sobie po prostu dość szybko wyrobić o internecie jednoznacznie negatywne zdanie i to nawet, jeśli się wie, że ma on inną stronę. Niektórym - także w mediach - wydaje się po prostu, że skoro w sieci jest tak, jak jest (a stykają się z nią właśnie od tej strony - komentarzy pod swoimi tekstami), to nie muszą się w nią zagłębiać; "niech inni to robią, ja sobie dam radę bez internetu". To trochę tak, jak z tabloidami - większość poważnych ludzi, wśród nich dziennikarze, się nimi brzydzi, nawet jeśli ma świadomość, że czasami trafiają one na grube afery i mają rację w ich piętnowaniu.

Kolejna przyczyna też wiąże się z "komentarzami pod moim tekstem" - dla dziennikarzy wychowanych w przedinternetowych czasach sieć to nic ponad rubryka "listy od czytelników". Można je czasem wydrukować, znaleźć między nimi ciekawy temat, może nawet newsowy, ale prędzej interwencyjny.

Patrząc na to szerzej - gdy dzisiejsi blogerzy stawiali swoje pierwsze kroki w usenecie czy później na forach dyskusyjnych i uczyli się odróżniać trolla od sensownego oponenta, ci którzy dziś robią tradycyjne media dawno już w nich byli i doskonale radzili sobie zarówno bez wszystkich tych narzędzi, jak i bez źródeł, jakimi mogłyby być blogi. I ta możliwość nie bardzo ma się jak przebić do ich świadomości. No bo którędy, skoro na temat blogosfery wiedzą tyle, co przeczytali we własnej gazecie? Doskonale pokazał to fenomen Naszej Klasy, który w tradycyjnych mediach był opisywany bez zrozumienia, częściej zaś służył jako pretekst do pisania sensacyjnych artykułów.

Tu jednak docieramy do innego problemu - jakości rodzimych mediów jako takich oraz ich postępującej tabloidyzacji. Nie chcę tego wątku rozwijać, choć związek jest oczywiście bardzo silny. Spuentować chcę inaczej.

Zmieniłem ostatnio pracę. Porzuciłem tradycyjną prasę i zajmuję się stroną internetową kanału telewizyjnego TVN Warszawa. Nie, nie wiem kiedy rusza ;) Pracuję z bardzo młodym zespołem, co ma swoje plusy i ma minusy. Pocieszające jest to, że pośród nich są tacy, którzy wiedzą, co to RSS. Choć obawiam się, że gdy przyjdzie im decydować o tym, co jest wartościowym źródłem, to kolejne pokolenie użytkowników będzie się już dawno wyrażać w innej formie i narzekać, że ci tetrycy z czasów web2.0 ich nie kumają.

"Dziennika" debata o blogach:
Inni na ten temat:


PS: A skoro już tyle osobistych wstawek, to chciałem o jednym zbiegu okoliczności. Marta pisze, że dziennikarstwo obywatelskie zaczęło się rozwijać po 9.11.2001. Jeśli tak, to mnie zbliża do blogerów - moja przygoda z dziennikarstwem newsowym zaczęła się właśnie wtedy. Stażowałem wtedy w dwutygodniku "Viva!", który oczywiście dzień po ataku na WTC zaczął szykować specjalne wydanie. Trzeba je było przygotować w tempie, które zwykle w tej redakcji było niespotykane. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jak pracuje się w prawdziwej redakcji i muszę przyznać, że mi się to spodobało. A że mój staż w "Vivie!" upływał głównie na pisaniu na forach dyskusyjnych, to można powiedzieć, że byłem jednym z tych początkujących obywatelskich dziennikarzy, którym się udało przebić :)

Fraszka na zderzacz hadronów

Gdy we wnętrzu wielkiej beczki
dwie pierdolną się cząsteczki,
wtedy światło zgaśnie wszędzie
i ni chuja nic nie będzie.

Jak zwykle bezbłędny
Dyżurny Satyryk Miasta, mp :)

11 września 2008

Ministerstwo dziwnych kroków

Późno, więc krótko na koniec dnia. Spotkałem się dziś z kilkoma osobami, którym zależy na tym, by zbliżający się wielkimi krokami Rok Chopinowski - 2010; nie pytajcie, co do tej pory zrobiły oficjalne gremia - nie zakończył się blamażem Warszawy.

W miłym wnętrzu pewnej żoliborskiej, generalskiej willi przypadła mi w udziale rola defetysty; z żalem tłumaczyłem, że w ramach warszawskiego ratusza w półtora roku zorganizować obchody na skalę oczekiwań i wizji uczestników spotkania jest rzeczą fizycznie niemożliwą. Myślałem, że w tej działce nikt mnie nie przelicytuje, ale to co usłyszałem na temat Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina (mam nadzieję, że nie mylę różnych instytucji) przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

Okazuje się bowiem, że mamy w Polsce państwową instytucję, utrzymywaną z podatków, której celem jest pilnowanie, czy muzyka Chopina jest poprawnie wykonywana, interpretowana zgodnie z kanonem i przy okazji, czy nie szarga się jego nazwiska (przy czym do kategorii szargania zaliczono tam pomysł wyprodukowania breloczków "w kształcie kompozytora" grających jego muzykę, a pomysł wypuszczenia markowych czekoladek z jego nazwiskiem po latach dywagacji utknął tam ponoć na amen).

Bazuję na opiniach, których nie weryfikowałem, więc pewności mieć nie mogę, argumentów drugiej strony nie znam, ale to co usłyszałem od znanych mi osób, którym wierzę - było porażające. Oczywiście w swoim statucie (instytut ma też własną ustawę, radę i kapitułę ochrony wizerunku, a co, nie stać nas?) instytucja ma zapisane także inne cele, ale ponoć w praktyce jej rola sprowadza się do pilnowania, by nikt nie grał mistrza inaczej, niż ustawa - niemal dosłownie - przewiduje.

Im dłużej o tym myślałem, tym mniej w to wierzyłem. Zakładam, że sama instytucja jest jednak potrzebna i że gdzieś tam pomiędzy niechęcią moich kolegów przemyca pewnie jakieś ważne, potrzebne działania. Jestem tego wręcz pewien. Ale samo to, że ktoś może powołać publiczną instytucję, która ma pilnować sposobu grania czyjejś muzyki - to jest dla mnie niepojęte.

Jeśli się mylę, jeden czytelnik na pewno zaraz nam to w komentarzach wyłoży. Albo przeciwnie - ubarwi to jakimś konkretami. Liczę na niego, a on na pewno wie, że to jego mam na myśli.

Okazuje się jednak, że może być nawet lepiej - bez żadnej ustawy, bez jakichkolwiek wytycznych własną komisję do weryfikacji artystów (sic!) powołać chcą władze warszawskiego Śródmieścia. Zajęciem nowej grupy urzędników będzie ocenianie, który artysta zasługuje na to, by występować przy wyremontowanym - i, w domyśle, zasługującym na porządnych artystów, a nie na jakieś rzępolenie - Krakowskim Przedmieściu (sic po dwakroć!).

Jeśli więc uczestnicy spotkania liczyli, że przesadzam i w warszawskim ratuszu ktoś podchwyci ich entuzjazm i energię, to teraz już wiedzą.

Duch Monty Pythona emanuje z Pcimia na cały kraj.

Bądź czujny!



Pouczające.
Znalezione na Supergigancie.

10 września 2008

Bój w hucie

Lada dzień Bielany staną się areną międzynarodowego konfliktu interesów. Właściciel warszawskiej huty nie chce, by w sąsiedztwie powstały mieszkania. Zamierza blokować zmiany w studium zagospodarowania przestrzennego planowane przez ratusz. Tymczasem działki są już w rękach dewelopera, który chce tu zbudować domy dla 100 tysięcy ludzi.

Stronami w sporze są dwa międzynarodowe koncerny. Włosi z Pirelli Real Estate kupili w czerwcu tego roku 93,5 hektara terenów w sąsiedztwie huty i zapowiedzieli kolejne transakcje; łącznie nawet 300 ha. W ciągu 15 lat chcą zbudować nową dzielnicę mieszkaniową, porównywalną z Miasteczkiem Wilanów. Tylko w pierwszym etapie powstać ma 8400 mieszkań. Pomysł nie podoba się jednak właścicielowi zakładu, światowemu potentatowi metalurgicznemu, firmie ArcelorMittal.

Początkowo wszystko wskazywało, że to właśnie ArcelorMittal dogadywał się z Pirelli. Dopiero, gdy transakcja stała się faktem, wyszło na jaw, że ziemię kupiono od rodziny i firmy Lucchini. Byli właściciele warszawskiej huty sprzedali ją w 2005 roku, ale zachowali grunty sąsiedztwie. Bardzo sprytnie, biorąc pod uwagę fakt, że chodzi o setki hektarów położonych dwa kroki od końcowej stacji pierwszej linii metra. Drugiej takiej rezerwy w Warszawie nie ma.

Na zlecenie Pirelli wstępny projekt zagospodarowania tego terenu opracował prof. Stefan Kuryłowicz z zespołem. Deweloper złożył go w ratuszu w formie projektu planu miejscowego. Nie jest to nowa praktyka - w ten sam sposób postąpił Prokom, dla którego Guy Perry zaplanował Miasteczko Wilanów. Wspominam o tym głównie dlatego, by przypomnieć, co może się stać między planowaniem a realizacją. Sam Perry ma na ten temat dość ostrą opinię. Tym razem sytuacja jest jednak trochę inna - plany Pirelli są niezgodne ze studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego Warszawy, które przewiduje na tym terenie tylko działalność usługowo-przemysłową. Zmian w tym dokumencie dokonać może Rada Warszawy, na wniosek władz miasta.

Taki wniosek trafił do rady z miejskiego biura architektury pod koniec sierpnia, ale został wycofany do poprawy. Wiadomo, że zawiera listę około 30 poprawek, wśród nich także te sugerowane przez włoskiego dewelopera. Osobiście zgadzam się z urbanistami, którzy mówią, że ciężki przemysł w granicach Warszawy nie ma przyszłości i prędzej czy później huta musi ustąpić normalnej miejskiej tkance. Zdawało się, że i władze Warszawy podzielają ten tok myślenia.

Teraz wszystko staje pod znakiem zapytania - dowiedziałem się właśnie, że ArcelorMittal zamierza oprotestować zmianę w studium.

- Złożyliśmy wniosek do planu. Domagamy się utrzymania obecnego przeznaczenia terenu Huty oraz terenów z nią sąsiadujących na działalność produkcyjno usługową - poinformowała TVN Warszawa Ewa Karpińska, rzecznik ArcelorMittal Warszawa. Jej zdaniem pomysł budowy osiedla w sąsiedztwie zakładu jest absurdalny. - Huta ograniczyła w ostatnich latach oddziaływanie na środowisko. Zakład zmniejszył emisję pyłów o 89,3%, a emisję gazów o 63,4% - zachwala, ale od razu dodaje: - Wielki zakład przemysłu ciężkiego nie jest wymarzonym sąsiadem "przez ścianę". Chociażby dlatego, że trzeba do niego dostarczyć drogą kolejową i za pomocą ciężarówek przynajmniej 700 tysięcy ton złomu rocznie i wywieźć - głównie TIR-ami - 600 tysięcy ton wyrobów gotowych.

Liczby robią wrażenie, a mogą jeszcze wzrosnąć, bo zakład uruchomił właśnie nową walcownię, która może dostarczyć nawet 650 tysięcy ton stali rocznie. Nie oszukujmy się jednak - to nie z troski o warszawiaków koncern zamierza bawić się w prawną przepychankę z deweloperem i miastem. Dla właścicieli huty sąsiedztwo dzielnicy zamieszkiwanej nawet przez sto tysięcy ludzi to potencjalne zarzewie konfliktów, a zmiana w studium to pierwszy krok ku likwidacji zakładu. Nic więc dziwnego, że próbują powstrzymać inwestycję i przychylnych jej urzędników (ratusz nie wykluczył nawet przedłużenia pierwszej linii metra do terenów zabudowanych przez Pirelli).

Co na to deweloper? - Pirelli Pekao Real Estate nie ma w zwyczaju odnosić się do nieoficjalnych informacji bądź spekulacji. Firma prowadzi obecnie rozmowy z Urzędem Miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini - czytamy w komunikacie przysłanym do redakcji TVN Warszawa.

Warto dodać, że usunięcie strefy przemysłowej ze studium nie oznacza jeszcze likwidacji huty. Oznacza jednak, że nie będzie jej można rozbudować ani zmodernizować. Dla zakładu to wyrok powolnej śmierci. Z perspektywy większości warszawiaków, którzy nie pracują w przemyśle hutniczym, to żadna strata.

Ale dla miasta to ogromne wyzwanie - jak znaleźć równowagę między interesem mieszkańców, dewelopera i zakładu przemysłowego? To, że ten problem się pojawi było jasne, gdy tylko Pirelli potwierdziło, zakup działki. Także dla urzędników, którzy o zamiarach Włochów wiedzieli znacznie wcześniej. Już wtedy ArcelorMittal zapowiadał, że huty zamykać nie zamierza, a mimo to inni zaangażowani w sprawę między wierszami sugerowali, że prowadzą rozmowy z właścicielem huty, które wskazują, że to jednak jest możliwe. Decyzja o oprotestowaniu propozycji zmian w studium sugeruje, że albo nie było żadnych rozmów, albo też do niczego nie doprowadziły.

Zdjęcie satelitarne pochodzi z Google Maps, pozostałe ilustracje z materiałów prasowych Pirelli Pekao Real Estate.

Zwykle nie zamieszczam na blogu materiałów newsowych - to moja praca. Mam jednak dwa powody, by zrobić wyjątek. Po pierwsze, chwilowo nie mam gdzie opublikować newsa. A po drugie chodzi o temat, którego pilnuję od samego początku, tj. od maja 2007 roku, kiedy wspólnie z Radkiem Góreckim z dziennikowych "Nieruchomości" dowiedzieliśmy się o planach włoskiego koncernu.


Co do tytułu... sorry... musiałem ;)

09 września 2008

Są i dobre wiadomości...

Skandal z Muzeum Sztuki Nowoczesnej trwać będzie pewnie dalej. Tymczasem dobra wiadomość nadeszła wczoraj niespodziewanie z innego kierunku. Udało się wybrać wykonawcę pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego.

Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od zwrócenia uwagi, że nie jest to miejska inwestycja, więc i sukces ten nie idzie na konto ratusza. Ale to drobna szpilka - ważniejsze, że się udało. Przyznam się, że gdy "Dziennik" wespół z częścią działaczy PO doprowadził do odwołania Michała Borowskiego ze stanowiska prezesa Narodowego Centrum Sportu, miałem obawy. - Cokolwiek by o Borowskim nie mówili, wziąłby to za twarz i doprowadził do końca. A tak czekać tylko, aż się wysypie - wieszczyłem. Moje obawy potwierdzała informacja sprzed kilku dni, o tym że w ramach procedury przetargowej do NCS wypłynęło mnóstwo zapytań, co naprawdę groziło opóźnieniami. A jednak się udało i nawet w budżecie się zamknęli, co nie jest łatwe. Chylę czoła, wycofuję się ze swoich słów i zaczynam wierzyć, że to się jeszcze może udać. Na razie na Euro 2012 gotowy jest jeden stadion. W Dniepropietrowsku.

Dobre i to ;)

08 września 2008

Szwajcar w Warszawie

Gazeta Stołeczna - piórem Doroty Jareckiej - pogrzebała dziś projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej autorstwa Christiana Kereza. Miejmy nadzieję, że jednak przedwcześnie.


Nim wzburzy się w Was, nieliczni czytelnicy, krew na wieść o tym, że jestem entuzjastą minimalistycznego projektu Szwajcara, zechciejcie dać wyjaśnić, w czym rzecz. Co dziś opisał "Stołek", śledzący sprawę muzeum dziennikarze wiedzieli już od pewnego czasu. Władze Warszawy zdają się nie chcieć tego gmachu i nie czuć wagi tej inwestycji. I to - a nie kształt ścian czy dachu - jest prawdziwym przekleństwem Kereza.

O problemach z rozstrzygnięciem konkursu na koncepcję budynku już swego czasu pisałem - dość więc przypomnieć, że już wtedy doszło do skandalu związanego z muzeum, który odbił się zresztą echem wśród architektów na świecie. Do pracy w Warszawie nie zachęcają ich też raczej wiadomości o tym, że od ogłoszenia werdyktu jury - co przecież też nie odbyło się bez kolejnego skandalu - do podpisania umowy z architektem minęło kilkanaście miesięcy, a efektu końcowego o mały włos nie przekreślił fakt, że między czasie odbyły się w Polsce wybory, które zmieniły układ sił na linii władze Warszawy - ministerstwo kultury.

W końcu się jednak udało i Christian Kerez przystąpił do pracy nad projektem. Warto może wyjaśnić raz jeszcze - przedmiotem konkursu była koncepcja budynku, nie jego projekt. Na to - wedle owej umowy - by go przygotować autor ma bodaj dwa lata! Tymczasem zdaniem urzędników nie wolno mu już właściwie nic zmienić. No chyba, że pod ich dyktando - wtedy nie zasłaniają się prawem zamówień publicznych.

Specem od owego prawa nie jestem, ale zasięgałem opinii na ten temat i przyglądałem się rozwiązaniom zagranicznym - w Londynie jakoś nikogo nie dziwi, że projekt nowego elementu kompleksu Tate Modern zmienił się dość znacznie. Nie chce mi się wierzyć, że polskie prawo wyklucza inwencję architektów. Tym bardziej, że sami urzędnicy są w swoich deklaracjach zadziwiająco niekonsekwentni i odmiawiając prawa do jednych zmian sami sugerują inne, wcale nie mniej znaczące.

Symptomatyczna dla urzędniczego toku rozumowania wydaje się wypowiedź rzecznik Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, Julii Matuszewskiej: - Skoro miasto wykłada pieniądze na budynek, powinno coś z tego mieć. W tym przypadku będzie to 10 tysięcy metrów powierzchni do wykorzystania przez miasto. Na teatr (oby!) albo na coś innego; jak w ratuszu powstanie nowe biuro - można będzie je tam zmieścić. Przedszkoli brakuje - coś się wysupła przy pl. Defilad. W najgorszym razie puści się w lizing lub podnajmie handlarzom gaci i skarpet.

W ratuszu nikt chyba nie rozumie, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest dla stolicy 40-milionowego kraju (który od dwóch dekad jawi się światu jako ikona modernizacji i transformacji) wartością samą w sobie. Że taka instytucja otworzy Polskę dla zupełnie nowej grupy ludzi, którzy dziś nie mają tu po co przyjeżdżać. Że będzie to miejsce ważne w skali regionu, a może i kontynentu. Że biznes lubi się dziś lokować w sąsiedztwie takich instytucji (co zresztą najlepiej widać właśnie w Szwajcarii, skąd pochodzi Kerez). Że sam ten budynek - o czym też już kiedyś wspominałem - może z pewnością stać się symbolem Warszawy, a nawet gdyby nie, już samo to, że zastąpi nieszczęsną blaszaną budę na pl. Defilad będzie dla miasto tym czymś, czego nie dostrzega pani Matuszewska.

Tego miasto nie widzi - widzi tylko kłopotliwą inwestycję, której nie rozumie i metry powierzchni użytkowej do ewentualnego wykorzystania. Urzędnicy nie rozumieją, że wpychanie do tego samego budynku innych instytucji utrudni muzeum jego działalność, skomplikuje politykę wizerunkową, która przecież jest niezwykle ważna przy budowaniu pozycji Warszawy, jako ośrodka kultury. I to wszystko dzieje się w chwili, gdy stolica ubiega się o tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016!

O dyrektor muzeum Joannie Mytkowskiej mówi się w ratuszu, że nie jest stroną w całym sporze (bo istotnie z formalnego punktu widzenia nie jest), a jej rolę sprowadza się do tego, że w stosownym momencie odbierze klucze do gotowego budynku. A raczej do tego jego części, którą miasto zdecyduje się przeznaczyć dla muzeum.

Smutne to. Jeżdżą ci urzędnicy po świecie na nasz koszt, widzą więcej niż niejeden z nas w życiu zobaczy, a zrozumieć im się nie udaje. Nie raz słyszałem sugestie, że cała ta inwestycja potrzeba jest do szczęścia tylko grupce artystów. Wskazywano mi nawet konkretną grupkę, ale to przez litość pominę, podobnie jak sugestie pełne różnorakich podtekstów, których nie chcę tu nawet przywoływać, bo byłoby to już naprawdę zbyt żenujące.

I to wszystko pada z ust urzędnków związnych z liberalną ponoć formacją polityczną, która rządzi krajem. Trudno w to uwierzyć, ale pomysł budowy muzeum nabrał realnych kształtów za rządów formacji, której sztuka nowoczesna kojarzy się pewnie wyłącznie z genitaliami na krzyżach. A jednak nawet tamta ekipa rozumiała, że dla pozycji Warszawy na świecie taka instytucja jest potrzebna.

W tym wszystkim wciąż zadziwiająca jest dobra mina, jaką do tej gry robi Kerez. Ktoś powie - dobrze opłacona mina. Prawda, tyle że on wciąż nie dostał ani grosza z wynegocjowanego honorarium. A po Warszawie nie od dziś krąży plotka, że jeden z zagranicznych architektów projektujących ważny gmach na zlecenie miasta został przez negocjacje z polskimi urzędnikami doprowadzony na skraj depresji i bankructwa przy okazji. Oficjalnie i on robi dobrą minę. A Kerez w duchu wcale nie jest pewnie taki spokojny, ale zależy mu na tym zleceniu, więc chowa nerwy w kieszeń i konsekwentnie deklaruje gotowość do współpracy.

Czytam teraz w "Stołku", że gotów jest nawet machnąć ręką, na poprawioną - lepszą bez dwóch zdań - wersję projektu, która nie zyskała akceptacji miasta i projektować w ramach pierwotnej, słabszej koncepcji. Czytam, że gotów jest wbudować w ten projekt teatr (choć te dwa zlecenia są w oczywisty sposób sprzeczne, o czym także pisze "Stołek"). I zastanawiam się, czy rzeczywiście użyte przez Dorotę Jarecką słowo "klątwa" nie jest faktycznie zasadne. Coś musi być w placu Defilad, jakiś czakram emanujący fatalną energią zakopany pod trybuną honorową przed PKiN, że kto by się nie przymierzył do jego zabudowy, to w ten czy inny sposób zostanie powstrzymany. Zwykle z pomocą dłubiących tam nieustannie i bez efektu urzędników ratusza.

Mimo wszystko wciąż wierzę, że - choćby ze strachu przed kolejnym skandalem - ratusz dogada się w końcu ze Szwajcarem, zaakceptuje projekt i zacznie budować muzeum; że przełamie klątwę.

Wizualizacje pochodzą z materiałów Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

----{ edit }-----

Za ciosem poszło Życie Warszawy, które donosi, że w ratuszu są już tacy, którzy sugerują, że muzeum nie opłaca się budować. Spotkałem się wcześniej z opinią, że wszystkie te opóźnienia i zawirowania, to celowe działanie mające na celu uwalenie tego projektu. Do wczoraj nie do końca wierzyłem, że władze stolicy mogłyby celowo prowadzić do takiego finału, ale teraz to naprawdę zaczyna się łączyć w spójną całość. I nawet widmo skandalu ich nie powstrzymuje?

Pogratulować.

07 września 2008

Nie dogodzisz

Sobota w Warszawie upłynęła pod znakiem wielkich imprez. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się pod Pałacem Kultury na Orange Warsaw Festival, kilka tysięcy odwiedziło Wytwórnię Wódek Koneser, by posłuchać Georga Clintona, a ponad 30 tysięcy fanów sportów ekstremalnych oglądało sportowe pożegnanie Stadionu X-lecia.

Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.

Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.

Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.

Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)

PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)

02 września 2008

Derby

Zastanawialiśmy się dziś w redakcji* nad tym, jak można byłoby "ugryźć" derby Warszawy na stronie internetowej. Mieliśmy kilka fajnych propozycji, które mogą nawet kiedyś ujrzeć światło dzienne, choć kibolstwo znów zrobiło wszystko, by się odechciało.
Od dwóch lat interesuję się piłką bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej (spora w tym zasługa gry Fifa, nawiasem mówiąc) i coraz bardziej męczy mnie to, że w Polsce nie da się emocjonować klubową piłką, o realnym kibicowaniu nie mówiąc.

Nie da się, bo co to za emocje, jak piłka tonie w korupcji? Co to za przyjemność, jak mecze kończą się zadymami? Ba, nawet nie tyle kończą - nie wiem czy celowo, ale nad wyraz zgrabnie napisał dziś "Stołek"; w czasie bijatyki w stolicy rozpoczął się mecz derbowy.

Wiem, odezwą się - jeśli w ogóle ktoś się odezwie - zaraz chętni, by dowodzić, że nie każdy kibic to kibol. Z pewnością. Ale ta garstka (?) narzucająca reszcie swój sposób wyrażania około portowych emocji nadal jest zbyt liczna na mój gust.

Chciałbym dożyć czasów, gdy nie dwie, lecz co najmniej cztery warszawskie drużyny grać będą w Ekstraklasie, a ich kibice, choć podzieleni, nie będą się tłuc, tylko oglądać mecze na stadionach lub w swoich pubach. Chciałbym, by wokół piłki była taka otoczka, jak na Wyspach. Na razie pozostaje mi emocjonować się ligą angielską.

Chciałbym szykować specjalne wydania gazet, czy specjalne dodatki na strony WWW lokalnych mediów w taki dzień, gdy Warszawa ma swoje piłkarskie święto. Pisać o tych klubach, o ich zawodnikach, krótko mówiąc pisać dla kibiców. Ale na razie nie ma to żadnego sensu. Szkoda czasu.

PS: W podlinkowanym tekście o zadymie rozbawiło mnie pierwsze zdanie pod leadem - o bijatyce dowiedziała się Gazeta Stołeczna. Nawet na Prażce słychać było syreny suk jadących na Muranów, więc średni to ekskluziw, koledzy :)

* W tym miejscu czas chyba dodać, że nie jest to już warszawska redkacja "Dziennika", lecz newsroom TVN Warszawa, kanału telewizyjnego i strony internetowej, które mają ruszyć jeszcze w tym roku.


----{ edit 3.09.08, 7:04 }----

Właśnie sobie przypomniałem, że wciąż nie znam wyniku - a po to wszedłem wczoraj na gazetę.pl. Było 1:1.

Google Chrome

To nie jest geekowski blog o komputerach, ale jako fanatyczny chuligan produktów Google nie mogę o tym nie wspomnieć: jest już testowa wersja przeglądarki Google o nazwie Chrome.

O tym, czy jest szybka, zasobożerna i jak radzi sobie z wyświetlaniem stron pisać nie będę, bo w ciągu kilku godzin zrobią to miliony większych geeków na całym świecie. O tym, jak wielką ciekawość budzi ten produkt najlepiej - przynajmniej dla mnie - świadczy to, co od godziny dzieje się na blip.pl, a konkretnie kryje się pod tagiem #chrome. Istne szaleństwo.

Subiektywne pierwsze wrażenia są następujące: szybka (szczególnie zyskały Google Docs i Google Callendar - z tym ostatnim miałem od kilku tygodni spore problemy; bardzo wolno reagował na polecenia) i przyjazna.

Oczywiście potwornie drażniący jest brak możliwości zablokowania reklam, ale - jak przytomnie zauważył ktoś, kogo komentarz mignął mi we wspomnianej nawałnicy tak szybko, że nie jestem w stanie podlinkować, Google zarabia właśnie na nich, więc tego akurat możemy w ogóle nie doczekać. Z drugiej strony kod jest otwarty, więc kto wie?

Oszczędny wygląd mi nie przeszkadza, bawią mnie mrugnięcia okiem do użytkowników (np. statystyki dla nerdów), a w pierwszym odruchu i w fazie beta mogę nawet wybaczyć to, że w Gmailu nie da się użyć litery ś. Jak widać w Bloggerze się da. Niestety, podkreślanie błędów ortograficznych nie działa zbyt dokładnie, więc jak coś się zbabrało - proszę winić Google :)

Oczywiście oprócz Adblocka brakuje wielu innych rzeczy, w szczególności tych, które w Firefoxie można sobie doinstalować. Dlatego na razie wracam właśnie do Firefoxa, ale będę się Chrome przyglądał uważnie - póki co Google umiało mnie kupić, więc myślę, że i tym razem może mu się udać.

A że to kolejny krok do panowania nad światem? Trudno ;)

----{ inni na ten sam temat }----

31 sierpnia 2008

Blog Day 2008

Doczytałem się właśnie w sieci, że dziś jest coś takiego, jak BlogDay - dzień, w którym bloggerzy polecają swoim czytelnikom pięć ciekawych ich zdaniem blogów. Czemu nie?
  • TrzaskPrask jest ostatnim - przyznaję - warszawskim fotoblogiem, który śledzę regularnie., czyli przez RSS. I wyglądam z ciekawością każdej nowej porcji zdjęć z dowcipnymi podpisami. Lubię ten styl. Pozostałe stołeczne fotoblogi oglądam, ale nie tak regularnie.
  • A jednak się kręci, czyli jedyny przedstawiciel kategorii "sport to zdrowie". Wybór był trudny. Rafał Stec pisze głównie o piłce nożnej. Interesują mnie zarówno niemieszczące się w gazecie relacje z wydarzeń, jak i subiektywne opinie, z których też nie wszystkie publikuje w gazecie. A najbardziej lubię, gdy wda się w polemikę z autorami innych gazetowych blogów okołosportowych.
  • Telepraca to chyba najbrzydszy lejaut w tym zestawie :P Ale najlepszy styl. Uwielbiam ironiczny sposób, w jaki Leniuch opisuje absurdy rzeczywistości. A że ma przy loginie numer 102, to czasem nas mylą, jak się właśnie wczoraj dowiedziałem. Schlebia mi to, ale dementuję - leniuch102 i roody102 to dwie różne osoby ;)
  • Koszmary to wybór przewrotny, bo dla działki "architektura" zupełnie niereprezentatywny. Nie ma tu kolorowych renderów, nowych wieżowców, nic z tych rzeczy. Jest czysty naturalizmi architektury fatalnej czyli lista argumentów przeciwko pomysłom posła Palikota.
  • Google Operating System to z kolei najlepszy w sieci blog z informacjami o nowych projektach, aplikacjach wiadomej firmy. Nie da się ukryć, że jestem wyznawcą Kościoła Google, używam wielu ichnich narzędzi i informacje o nowych funkcjach po prostu mi się przydają. Obserwuję, jak Google czyta w myślach swoich uzytkowników dodając i przy okazji patrzę, jak przejmuje władze nad światem. Raz nawet byłem szybszy od autora ;)
Blog Day 2008

27 sierpnia 2008

O włos od dna, niestety

Gdy Wisła strzeliła bramkę Barcelonie, nawet w warszawskim pubie, który ponoć jest zasadniczo miejscem, gdzie występy swojej drużyny oglądają fani stołecznej Legii, rozległy się niemrawe oklaski. I ja się cieszyłem, bo naprawdę chciałbym dożyć chwili, gdy polska drużyna będzie się bić z najlepszymi o punkty, a nie - jak wczoraj - o pietruszkę. Niechby nie była z Warszawy, byle by była w ogóle.

Ale chwila radości była krótka. Polski sport w Pekinie - a polska piłka w szczególności na Ukrainie - sięgnął w ostatnim czasie alkoholowego dna. Drobny i wątpliwy sukcesik Wisły, która i tak nie miała szans na awans tego faktu nie zmienia. Zmienia co innego - tak, jak działacze PKOl mówią o progresie, bo mieliśmy dużo czwartych miejsc, tak pieprzyć będą działacze PZPN i spora część otumanionych (przez delikatność nie piszę czym) komentatorów. Wśród nich być może i ci, którzy popili z naszymi reprezentantami i pewnie chwalą się tym teraz między kolegami.

Progres. Znów jest. Z 0:4 na 1:0 - ukryć nie sposób. Jest. I znów zamiast jebnąć o sportowe dno z całą mocą polski sport, niczym pijak, co nigdy sobie krzywdy nie zrobi, się odbił.

Cała nadzieja w drużynie San Marino. Tylko czy podoła presji?

PS: A tymczasem kilka tygodni po tym, jak ze stanowiska w Narodowym Centrum Sportu poleciał Michał Borowski harmonogram prac przy realizacji tego obiektu po raz pierwszy się wysypał. Pani Hania i koledzy z "Dziennika" muszą być z siebie dumni.

16 sierpnia 2008

Gdzie jest metro?

Kto mówi, że warszawiaków sprawy miejskie nie interesują, ten się powinien wybrać na Pragę. Miejscowa ludność dała tu bowiem spontaniczny wyraz swojemu żalowi powodowanemu tym, że się nie udało rozstrzygnąć przetargu na budowę drugiej linii metra. I linii nie będzie na czas, czyli do 2012 roku. Dała ów wyraz pod biurem poselskim Alicji Dąbrowskiej:

I na pętli tramwajowej Zoo:
Oj, nie wróżę ja pani Hani sukcesu w tutejszym okręgu wyborczym.

Stolica potrzebuje odważnej polityki konserwatorskiej

Czy wpis do rejestru może szkodzić zabytkowi? Choć brzmi to niewiarygodnie, tak właśnie dzieje się w Warszawie, gdzie brakuje odważnej polityki konserwatorskiej. Sztywne wytyczne nie pozwalają na kreatywne podejście do rewitalizacji obiektów, które niszczeją w oczach. Tracimy dwa razy - zabytek i szansę na jego spektakularne ożywienie.

Choć od ostatniej wojny, która przetoczyła się przez Warszawę minęło ponad 60 lat dyskusja o zabytkach wciąż bardziej przypomina odprawę przed bitwą, niż spór o architekturę. O zabytki się walczy, broni się ich przed zmasowanymi atakami deweloperów, którzy niszczą, demolują i pozbawiają miasto dziedzictwa niczym barbarzyńcy. Zarzuty brzmią tak, jakby inwestorskie bombowce szykowały się do dywanowego nalotu na stolicę. Nie bez przyczyny; lista bezcennych obiektów zniszczonych w ciągu ostatnich dwóch dekad przez nieliczących się z ich wartością inwestorów wypełniłaby kilka wydań codziennej gazety. Tylko w ostatnim czasie z powierzchni ziemi zniknęła ponad stuletnia kamienica przy ulicy Chmielnej, trwa rozbiórka wiekowych obiektów na terenie Browarów Warszawskich, nie uda się pewnie uratować fabryki braci Łopieńskich przy ulicy Hożej. Nikogo nie powinno więc dziwić, że gdy zabytek – a w doświadczonej historią Warszawie niemal każdy, nawet niezbyt urodziwy budynek starszy niż 65 lat zasługuje na to miano – trafia w prywatne ręce, varsavianiści ogłaszają stan podwyższonej gotowości bojowej. Ich podstawową bronią jest wniosek o wpis do rejestru zabytków.

Od reguły są na szczęście wyjątki. Zdarzają się inwestorzy, którzy doceniają potencjał zabytkowej architektury. Szczególne wzięcie mają obiekty poprzemysłowe, bo do Polski dotarła właśnie moda na lofty, czyli mieszkania w dawnych magazynach i fabrycznych halach. Urok takich przestrzeni doceniają też artyści, którzy adaptują je do swoich potrzeb. Tak działał klub Le Madame, który dla warszawiaków odkrył niewielką fabrykę ukrytą wśród nowomiejskich podwórek. Taką niszę znalazła sobie Fabryka Trzciny, urządzona w poprzemysłowym kompleksie przy ulicy Otwockiej. W takich budynkach można urządzić oryginalne biura i powierzchnie handlowe, jak w Fabryce Koronek przy ulicy Burakowskiej czy w Starej Papierni w Jeziornie. – Niepowtarzalny klimat budynków sprawił, że nie miałem sumienia wprowadzać radykalnych zmian – opowiada Stanisław Bogdański, właściciel Fabryki Koronek. – W zasadzie z zewnątrz wszystko wygląda jak dawniej. Za to doprowadzenie wnętrz do stanu w jakim znajdują się w tej chwili wymagało wiele wysiłku. Fabryka była jedna wielką ruiną – dodaje.

Za modą podążają kolejni deweloperzy, ale nie ma się co łudzić – nie każdą starą fabrykę da się przerobić na ekskluzywny butik i nie wszędzie można na tym zarobić. A gdy rachunek ekonomiczny się nie domyka, pojawia się pokusa, by historyczny budynek rozebrać i postawić to, co przynosi szybki zysk. Raz będą to biura, innym razem mieszkania. Tak czy inaczej – będzie konflikt. Ostatnio warszawiaków zelektryzowała sprawa fabryki Norblina przy ulicy Żelaznej.

Norblin uratowany, ale wciąż zagrożony

Właścicielem jest firma ALM Dom, która kupiła zakład w chwili, gdy w ministerstwie kultury ważyło się, czy fabryczne hale zostaną wykreślone z rejestru zabytków. Wpisu nie podważył deweloper, a syndyk masy upadłościowej firmy, do której wcześniej należał zakład. Wśród zainteresowanych losami fabryki warszawiaków ugruntowało się jednak przekonanie, że ALM Dom chce fabrykę wykreślić z rejestru i zrównać z ziemią, a na jej miejscu zamierza zbudować osiedle.

Generalny konserwator zabytków i wiceminister kultury Tomasz Merta zdecydował, że Norblin pozostanie zabytkiem. – Wartość budynków jest bezsporna. Mam nadzieję, że właściciel nie będzie dalej walczył z ich zabytkowym charakterem, tylko zastanowi się, jak go wykorzystać – tłumaczył swoją decyzję. Varsavianiści obwieścili tryumf. – Gratuluję odwagi powiedzenia „nie” inwestorowi. Nieczęsto zdarza się coś takiego. Cieszę się, że w rejestrze zabytków pozostanie obiekt z ponad stuletnią historią – ocenił na łamach „Dziennika” Lech Królikowski z Towarzystwa Przyjaciół Warszawy. Sam przyznał jednak, że zwycięstwo ma gorzki posmak: – Wiekowe budynki są w bardzo złym stanie. Trzeba znaleźć formułę, która połączyłaby ich zabytkowy charakter z planami inwestora – przyznał Królikowski.

Tej formuły szukać będą architekci z renomowanej warszawskiej pracowni JEMS (jej ostatni sukces to zwycięstwo w konkursie na projekt zagospodarowania otoczenia Stadionu Narodowego). – Obawiam się, że wpis do rejestru może zaszkodzić Norblinowi – ostro stawia sprawę Olgierd Jagiełło z JEMS. – To bardzo sztywne zapisy, które nie pozwalają właściwie na żadną ingerencję. W dodatku w urzędzie konserwatorskim jest jeszcze jeden wniosek, o ochronę układu urbanistycznego fabryki. Jego przyjęcie zablokuje właściwie wszelkie możliwości inwestowania na tej działce – dodaje.
– Takie gadanie to typowa zagrywka deweloperów. Ma doprowadzić do zgody na rozebranie zabytku – oceniają zgodnie obrońcy Norblina, nauczeni doświadczeniami z poprzednich lat.

Czy rzeczywiście w słowach Olgierda Jagiełły nie ma odrobiny racji? Norblin może stać się kolejnym dowodem, że wpis do rejestru zabytków jest bronią obosieczną. Uspokaja wprawdzie sumienia urzędników, daje satysfakcję varsavianistom i na jakiś czas blokuje niecne plany deweloperów. Zwykle do chwili, gdy budynki same się zawalą. Nie daje natomiast odpowiedzi na pytanie, jak uratować zabytek i tchnąć nowe życie. Co więcej, właściwie uniemożliwia architektom szukanie takiej odpowiedzi.

Procedura wyklucza inwencję

Projekt rewitalizacji musi być zaopiniowany przez stołecznego konserwatora zabytków. Zajmująca to stanowisko Ewa Nekanda-Trepka zapowiedziała niedawno, że nie będzie odnosić się do propozycji deweloperów, póki nie wpłyną do biura w postaci wniosku o wydanie warunków zabudowy. Urząd wydaje wtedy tzw. zalecenia konserwatorskie, zazwyczaj bardzo zachowawcze, nakazujące przywrócenie historycznego kształtu budynków. Potem uzgadniany jest właściwy projekt, który poza te zalecenia wyjść nie może. – I bardzo dobrze, nie można inwestorom pozwolić na wszystko – mówią varsavianiści. Nie ma wątpliwości, deweloperom trzeba patrzeć na ręce. Czy jednak czasami nie wylewamy dziecka z kąpielą?

Najbardziej spektakularne przykłady rewitalizacji z ostatnich lat dowodzą, że dla lepszego efektu końcowego warto czasem wyjść poza schemat konserwatorskich zaleceń. Tylko w ten sposób rewitalizowane zabytki mogą nie tylko zyskać drugą młodość, ale też stać rozpoznawalnymi na świecie ikonami miast. Zwykle wiąże się to z radykalną ingerencją w oryginalną substancję. Dwie niezwykłe przebudowy zaproponowali niedawno architekci ze szwajcarskiej pracowni Herzog & de Meuron (znanej przede wszystkim z projektu „Ptasiego gniazda” – stadionu olimpijskiego w Pekinie).

Filharmonia w Hamburgu powstanie w gigantycznym portowym magazynie, gdzie kiedyś przechowywano tysiące ton kakao. Budynek powstał w latach 60. na miejscu jeszcze starszych zabudowań przemysłowych. W ramach rewitalizacji wnętrze zostało całkowicie wyprute. Znajdzie się w nim parking i techniczne zaplecze kompleksu, który zmieści się w niezwykłej szklanej nadbudowie. Ta pomieści m.in. wysoką na prawie 40 metrów salę koncertową na ponad dwa tysiące miejsc. Będzie też część edukacyjna, konferencyjna oraz pięciogwiazdkowy hotel. Znajdą się tu również luksusowe mieszkania, a cała budowla będzie miała 108 metrów wysokości. Ma być gotowa w 2010 roku.

Drugi projekt to ukończone w lutym tego roku CaixaForum – centrum kulturalne w dawnej elektrowni położonej w historycznej części Madrytu, tuż obok słynnego muzeum Prado. Architekci kolejny raz przesunęli granice słowa rewitalizacja – po przebudowie przemysłowe mury zostaną tylko konturem dla zupełnie nowej, niezwykle odważnej struktury. Nie będą nawet twardo stać na ziemi – do wnętrza kryjącego przestrzenie ekspozycyjne dostać się będzie można przez podcięcia, które sprawią wrażenie, że cała konstrukcja wisi w powietrzu i wchłania przechodniów. – Usunięcie niepotrzebnych fragmentów budynków było operacją wymagającą chirurgicznej precyzji – przyznają architekci.

Polscy architekci nie zostają wcale w tyle. W konkursie na projekt interaktywnego muzeum techniki Energopolis, które ma zająć budynki najstarszej łódzkiej elektrociepłowni EC 1 wyróżniono m.in. projekt pracowni Lipski i Wujek, która chciała zamknąć cały kompleks w szklanej klatce o wymiarach 60 x 108 x 108 metrów. Tym sposobem architekci uczyniliby z samej elektrociepłowni pierwszy i największy eksponat w nowej przestrzeni muzealnej. Ostatnim, obrazującym drogę jaką przeszła technologia byłyby wiatraki i panele słoneczne na dachu szklanej hali.

- Nie wyobrażaliśmy sobie, iż wystarczy oczyścić cegiełki i zostawić wszystko tak, jak było wybudowane sto lat temu. Że architektura to nie skamielina, nie Muzeum figur woskowych. Dlatego budynki dawnego EC-1 potraktowaliśmy, jak meble miejskie w nowej, wykreowanej przez nas przestrzeni symbolicznej - tłumaczy Jakub Wujek.

To przykłady odważne, wykraczające poza tradycyjnie pojmowaną ochronę zabytków. Łamią schematy, nic nie robią sobie ze skali i proporcji historycznych budynków ani ich otoczenia, nadają budynkom zupełnie nowe formy i kształty. Zgoda na taki projekt to dla służb konserwatorskich nie lada wyzywanie, bo tak radykalna architektura nie respektuje zasad, którymi te służby kierują się w swojej pracy.

Nieograniczony potencjał Norblina

Oczywiście, nie każdy zabytek można potraktować w ten sposób. Są takie, które chronić trzeba w formie możliwie najbliższej oryginałowi, ale Norblin ma wszelkie predyspozycje, by właśnie w tym miejscu podjęta została odważna próba. Stojące tam dziś budynki są bardziej wspomnieniem dawnej fabryki, niż jej materialną pozostałością – oryginalnej substancji tu niewiele, trudno ją odróżnić od stawianych w pośpiechu powojennych zabudowań. W dodatku część i tak musi być rozebrana, by dało się wreszcie wyprostować ulicę Prostą. A jednak spacerując między zabudowaniami, oglądając resztki maszyn, snując się wzdłuż torów kolejki służącej kiedyś do wewnętrznej komunikacji można uchwycić ducha tego miejsca. Ducha wartego utrwalenia, podkreślenia – jest tu coś, czego na pewno nie warto tracić dla kolejnego szklanego biurowca czy mieszkalnej szafy w stylu pobliskiego bloczydła firmy JW Construction.

Z drugiej strony spacer między budynkami Norblina przekonuje, że w słowach Olgierda Jagiełły jest sporo racji – ta zdegenerowana przestrzeń, nawet po dogłębnym remoncie, da zbyt małą powierzchnię by pogodzić w niej kilka funkcji i przygotować sensowny biznesplan. Potrzeba tu czegoś więcej. Tyle, że najbardziej udane rewitalizacje rzadko powstają bez udziału władz centralnych lub samorządowych. Owszem, finansują je potężne fundacje pozyskujące sponsorów dla działalności kulturalnej, ale przyciągnięcie takich instytucji do Warszawy i znalezienie platformy, na której mogłyby porozumieć się z prywatnymi inwestorami to zadanie właśnie dla miasta. Tym bardziej, że stolica miała swoją szansę; można było powalczyć o prawo pierwokupu Norblina lub też wziąć udział w licytacji. Nikt nie był tym jednak zainteresowany, a dziś te same władze – w osobie konserwatora zabytków – gotowe są blokować projekt dewelopera nie proponując nic w zamian. Wiceminister Merta, skoro utrzymał wpis w mocy, też nie może uważać swojej roli za zakończoną. Prócz apelów do inwestora powinien włączyć się aktywnie w poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o przyszłość wolskiej fabryki. Tej aktywności nie ma.

– Budynek filharmonii w Hamburgu stoi w miejscu, które jest znane większości mieszkańców Hamburga, ale którego nikt tak naprawdę nie zauważa. W przyszłości stanie się centrum kultury przyciągającym przez cały dzień mieszkańców miasta i gości z całego świata – tłumaczą architekci z pracowni Herzog & de Meuron. Czyż nie tak właśnie jest z Norblinem i czy nie tak powinna wyglądać jego przyszłość? Położona niespełna kilometr od Pałacu Kultury fabryka ma właściwie nieograniczony potencjał. Odważny architekt mógłby go wydobyć; stworzyć miejsce, które będzie celem turystów odwiedzających Warszawę i pogodzi zarówno funkcje kulturalne, jak i komercyjne. Wymaga to jednak od służb konserwatorskich i władz miasta dużo bardziej aktywnej polityki, niż tylko - skądinąd słuszne - wpisywanie do rejestru tego, co trafiło w prywatne ręce i blokowanie projektów, które historii nie szanują. Tą metodą nigdy nie zmienią nastawienia inwestorów.

Wszystkie wypowiedzi w tekście pochodzą z "Dziennika".
Wizualizacje pochodzą z materiałów prasowych pracowni Herzog & de Meuron oraz Lipski i Wujek.

12 sierpnia 2008

Przemeblowanie

Uprzejmie informuję, że w najbliższych dniach zamierzam odświeżyć layout blogaska, więc chwilami może wyglądać dziwnie albo nie wyglądać wcale.

Konsument, gdy wie że to jest w modzie...

... rozmawia o wojnie na wschodzie.

Wiem, generalnie nie ma się z czego śmiać. I wcale nie jest mi do śmiechu. Ale jak zobaczyłem, jak TVN podpisał byłego prezydenta, to nie mogłem się powstrzymać.


Faktycznie, jakiś taki lekko zaogniony ;)

04 sierpnia 2008

Polski dokument - cichy i ciemny

Do kin - a w każdym razie co najmniej do jednego, żoliborskiej Wisły - trafił właśnie film „My, Cichociemni”. Miała to być produkcja, która przybliży widzom bohaterską formację wojskową, a jest raczej smutny obraz polskiego dokumentu z poruszającą historią w tle.

Cichociemni - określili się tym mianem w żartach i tak już zostało. Bo przychodzili po ciemku i brudną robotę załatwiali po cichu. W Szkocji, w ramach treningu robili zajazdy na hotele i restauracje obsadzane przez innych żołnierzy. Z zaskoczenia, z ostrą amunicją, bez żartów. Dziś trenują tak najlepsze oddziały specjalne na świecie, wtedy była to zupełna nowość. Jak wszystko - wielu Cichociemnych samo słowo "spadochron" poznało dopiero na Wyspach. Nic dziwnego - polską armię tworzyli tam przecież ludzie, którym udało się wydostać z kraju w 1939 roku lub ci, którzy dostali się do sowieckiej niewoli i do Wielkiej Brytanii trafili przez Bliski Wschód. Byli w różnym wieku, różnego pochodzenia, wykształcenia i - przynajmniej przed wojną - majątku. Łączyło ich jedno - przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosili się na ochotnika do służby w kraju. Mieli tam dotrzeć na spadochronach, przemycić pieniądze na działalność podziemną (nie raz po kilkadziesiąt tysięcy dolarów zaszytych w paskach), a potem wspierać partyzantkę, organizować łączność, fałszować dokumenty, wysyłać meldunki i mikrofilmy do Anglii.

Cichociemni nie byli oddziałem - każdy z nich szkolony był do samodzielnej działalności na tyłach wroga. - W walce zawsze byliśmy samotni - wspomina dziś Stefan Bałuk, jeden z żyjących weteranów tej formacji. Udział w szkoleniu zaproponowano ponad 2 tysiącom żołnierzy, przeszkolono około ośmiuset. Zrzucono 316. Zginęło 112. 91 wzięło udział w Powstaniu Warszawskim, 18 w nim poległo. Byli najlepsi z najlepszych, byli elitą polskiej armii, której ta nie powstydziłaby się pewnie i dziś. Nic więc dziwnego, że Jednostka Wojskowa 2305 lepiej znana jako GROM przyjęła tradycję Cichociemnych. I, co ważne, nie tylko na okoliczność oficjalnych rocznic - żołnierze GROM-u są na każde wezwanie weteranów. Pomagają, kupują leki, wożą, gdy jest to potrzebne. Oddają krew, gdy pojawia się taka konieczność. Weterani mocno to podkreślają, więc czynię tak i ja.

Wśród Cichociemnych była też jedna kobieta, Elżbieta Zawacka, Zo. Łączniczka Komendy Głównej AK, legenda podziemia. Ponad sto razy przekraczała granice w okupowanej Europie, ustalała hasła, zakładała meliny, wciągała do konspiracji ludzi, gubiła pościgi, wracała i działała dalej. Żyje do dziś, jest jedną z twarzy, które z kinowego ekranu opowiadają swoje biografie w dokumencie Pawła Kędzierskiego.

Każda z tych historii nadaje się na scenariusz filmu sensacyjnego. Nie trzeba nic dodawać, nic podkręcać, nic koloryzować - przygody agentów Bourne'a czy Bonda można włożyć między bajki, a to działo się naprawdę. Trzeba tylko podesłać ten scenariusz komuś w Hollywood. To mój głos w sporze o to, jaki powinien być film o Powstaniu Warszawskim. Sporze, który ożywili redaktorzy naczelni czterech największych dzienników w Polsce - po raz pierwszy razem, jednym głosem. Cieszy mnie niezwykle, że właśnie w takiej sprawie.

Bo też "My, Cichociemni" to film, który pokazuje z całą mocą, jak o Powstaniu mówić nie ma sensu. Owszem, ich biografie poruszają, ich twarze zapadają w pamięć, ale przecież nie trzeba tłumaczyć, że nie tędy droga do świadomości masowego widza. Ani w Polsce, ani na świecie. Fabularyzowane scenki dograne w pośpiechu są toporne, niczym szkolne przedstawienie, rażąco umowne, niczym rekonstrukcje powstańczych walk na ulicach Warszawy. Archiwalne materiały pokazane w filmie są ciekawe, ale prawdziwą sensacją będą tylko dla fachowców i historyków, którzy nie mieli okazji wcześniej ich poznać. Pchanie tego filmu do kinowej dystrybucji to strata czasu. Lepiej dodać taki film na DVD do jakiejś gazety - to da szansę, że ten czy ów obejrzy, że jakiś nauczyciel pokaże go na lekcji, albo nawet zabierze klasę do kina, ale co z tego? Nie opowiemy w ten sposób naszej narracji, jak proponuje w dzisiejszym "Dzienniku" Eryk Mistewicz (nie widzę tego tekstu na dzienniku.pl).

"My, Cichociemni" to prosty, schematyczny dokument. Zbyt prosty i zbyt schematyczny, by odnieść nawet minimalny sukces w swojej kategorii. Nie da się z czystym sumieniem zachęcać publiczności do wizyty w kinie. Ci, którzy istotnie mogą być nim zainteresowani trafią sami.

Na zakończenie jeszcze jedna wiadomość - fabularny serial o "Cichociemnych" szykuje ponoć TVP. Nie wiem - cieszyć się, czy martwić? Obawiam się, że budżetu "Kompanii braci" przyjdzie mi kolejny raz załamać ręcę nad straconą szansą.

My, Cichociemni. Głosy żyjących
reż. Paweł Kędzierski
Polska, 2008


Inni na ten temat:

02 sierpnia 2008

Nie takie martwe to Przedmieście

Tak się jakoś złożyło, że w ostatnich dniach kilka razy byłem w mieście w godzinach nieprzystojnych. I z całą mocą trzeba to sobie powiedzieć - nie jest tak źle. Tłumy na Krakowskim, tłumy w Śródmieściu, o tłumku stałych bywalców i spontanicznych gości w Zakąskach-Przekąskach nie wspominając. Dzieje się. Nie jest tak źle, jakby się mogło z pozoru wydawać. Daleko jeszcze do ideału, do tłumów, ale Warszawa wyraźnie ożywa.

A Zakąski-Przekąski to temat na osobną notkę :)

01 sierpnia 2008

Apel Poległych

Staram się być na placu Krasińskich co roku, bo Apel Poległych to naprawdę niezwykła uroczystość. Szkoda, że czasami psują ją sami Powstańcy.

Rozumiem, że w tych kręgach idolem jest ten, który przywrócił pamięć o Sierpniu czyli Lech Kaczyński. Nie odbieram mu tego, ani Powstańcom nie odmawiam prawa do - jak to określił dyrektor Ołdakowski - gradacji braw. Ale buczenie na Tuska? Gwizdanie na - tylko wspomnianego - Bartoszewskiego? Nawet Kwaśniewskiego na tym placu, w tym dniu nie wygwizdywano. Smuci mnie to, bo dopiero co z dyrektorem muzeum cieszyliśmy się, że właśnie Warszawa pokazała, że są takie momenty, gdy można się wznieść ponad. A tu wyszło, że nie każdy potrafi. I tak podniosłą atmosferę jednej z najpiękniejszych znanych mi uroczystości zepsuli ci, którzy przecież byli jej bohaterami.

Nie zabrakło też objazdowego stoiska z antysemickimi książkami i publikacjami dowodzącymi, że Powstanie było zbrodnią dokonaną przez AK na Polakach. Nie zabrakło ekipy, która dopiero co dziękowała Bogu, że zabrał Geremka. Teraz też mieli jakąś szmatę z jakimś durnym hasłem. I ludzi było jakoś mniej, dużo, dużo mniej niż w poprzednich latach.

Zabrakło wzruszenia, więc poszedłem sobie, gdy delegacje ustawiały się za wieńcami.

Szkoda, bo Apel Poległych to uroczystość niezwykła. Gdy prowadzący ją żołnierz wyczytuje nazwy powstańczych oddziałów i woła "Wzywam was, stańcie do apelu!", a kompania reprezentacyjna odpowiada "Chwała bohaterom!", zawsze mnie to miażdży. Dwa lata temu pewien człowiek tłumaczył przybyłym na rocznicę lotnikom z RPA, że Apel to obrzęd przypominający wywoływanie duchów - to bardzo celne spostrzeżenie. Te duchy czasem były na placu obecne. Wczoraj jakby się ulotniły.

Jedno się tylko nie zmieniło - gdy kompania oddaje salwę honorową huk pierwszego strzału jest zawsze głośniejszy, niż się ktokolwiek spodziewa i cały ten tłumek, z roku na rok mniejszy, podskakuje. Potem gdzieś z tyłu słychać płacz dzieci. A potem pada drugi i trzeci strzał, - w oczach Powstańców widać wtedy młodzieńczy błysk. Na twarzach pojawia się zawadiacki grymas. Poszliby jeszcze raz, gdyby musieli, nie mam wątpliwości. I wtedy staliby znów ramię w ramię - ci, co lubią Tuska i ci, co wolą Kaczyńskiego. Taki już jest ten naród.

PS: Pamiętajcie, dziś o godzinie 17 zatrzymajmy się na minutę.

----------{edit}----------

Inni na ten sam temat:

30 lipca 2008

Taka różnica mnie zachwyca

Tym razem do napisania zmobilizował mnie Wojciech Mann, który zastanawiał się w "Stołku" nad tym, dlaczego ogłaszane w Warszawie przetargi kończą się zwykle przykrymi niespodziankami. Tak, jak ten na metro, które zamiast 3 miałoby kosztować 6 miliardów złotych i tym samym zbliżyć się do światowego rekordu.

Skoro o metrze mowa - prywatnie uważam, że decyzja o unieważnieniu przetargu jest słuszna, bo ceny były absurdalne. Choć trzeba też przyznać, że jest to spektakularna porażka obecnej ekipy, w moim odczuciu największa do tej pory. Ale nie o tym się tu dziś będzie pisać. Pytajom mię ludzie...

Skąd przy przetargach biorą się różnice w szacunkach i ofertach?

Po pierwsze dzieje się tak dlatego, że miasto, nim rozpisze przetarg lub konkurs na projekt, szacuje zwykle wartość inwestycji. Potem rada miasta uchwala to w budżecie na kolejny rok i procedura dopiero zaczyna się toczyć. W polskich warunkach od decyzji przez projekt, uzgodnienia, decyzje administracyjne, odwołania, protesty i inne opóźnienia zajmuje to wiele miesięcy. A dopiero po tym wszystkim, z gotowym projektem i prawomocnym pozwoleniem na budowę można ogłosić przetarg na wykonawstwo. To wszystko może trwać kilka lat, a w tym czasie ceny rzeczywiście się zmieniają. Raczej nie w dół.

Na tym jednak nie koniec - od wyników przetargu często odwołują się przegrani konkurenci. Nawet jeśli te odwołania zostaną oddalone, nie ponoszą oni kosztów związanych z opóźnieniem inwestycji, a to też liczy się zwykle w miesiącach lub nawet w latach. Nie powinno więc nikogo dziwić, że gdy wykonawca może już wejść na plac budowy często okazuje się, że w ogóle mu się to nie opłaca i zaczyna przekonywać miasto, że budżet musi być powiększony. Tyle, że prawo o zamówieniach publicznych pozwala zwiększyć budżet najwyżej o 20% pierwotnej wartości. Efekt? Wykonawcy już na etapie składania ofert kalkulują cenę z poprawką na to, co dopiero może się wydarzyć.

To jeszcze nie wszystko. Wykonawca musi się liczyć z tym, że jeśli spóźni się z oddaniem inwestycji, zamawiający będzie żądał wypłacenia kar umownych. Wszystko w porządku, tylko że jednym z głównych powodów opóźnień są niedociągnięcia po stronie ratusza. Np. w toku inwestycji okazuje się, że w dokumentacji nie było jakiejś rury, kabla, czy - w skrajnym przypadku - że nikt nie wziął pod uwagę zabytkowych piwnic pod placem Piłsudskiego. Mało tego, okazuje się, że wodociągi czy SPEC przy okazji chcą tę rurę wyremontować. Niby słusznie - tylko że ewentualną karę za wynikające z tego opóźnienie wykonawca wlicza sobie odpowiednio wcześniej w wartość oferty.

I tego za mało - umowy formułowane są tak, że to wykonawca ponosi odpowiedzialność za opóźnienia wynikające z ewentualnej opieszałości urzędników przy wydawaniu kolejnych decyzji (takich, jak choćby zmiany organizacji ruchu po kolejnych etapach inwestycji). Dodajmy do tego częste w Warszawie sprawy związane z roszczeniami byłych właścicieli, które mogą się ujawnić w najmniej spodziewanym momencie, czy opóźnienia wynikające - szczególnie przy metrze właśnie - z niespodzianek natury geologicznej (słynnych kurzawek ) i mamy odpowiedź na pytanie, czemu wykonawcy pompują ceny w górę.

Sytuację miał poprawić system "zaprojektuj i wybuduj", gdzie robiono tylko jeden przetarg, a startowały w nim konsorcja firm projektowych i budowlanych. Tyle, że wtedy najpierw podpisywano umowę, potem dopiero projektowano, więc dochodził cały żmudny proces negocjacji między architektami a zamawiającym, np. w przypadku pałacu Saskiego, gdzie zamawiający nie bardzo wiedział, co znajdzie się projektowanym budynku (sic!). Potem zaś starano się o pozwolenie na budowę - i znów to wykonawca ponosił odpowiedzialność finansową wynikającą z tego, że miasto - będące przecież inwestorem! - nie było w stanie wydać tych decyzji na czas (a to się właściwie w Polsce nie udaje ani przy inwestycjach publicznych, ani prywatnych - Stadion Narodowy jest jedynym znanym mi wyjątkiem).

W przypadku metra doszedł do tego jeszcze jeden czynnik; miasto popełniło szkolny błąd w negocjacjach od samego początku mówiło bowiem, że II linia mera jest inwestycją priorytetową i musi być zrealizowana w wyśrubowanym terminie 4 lat właściwie za wszelką cenę. Głupi byłby oferent, który mając taki termin i taką presję przed sobą i taką deklarację za sobą nie podbiłby ceny.

A że te ceny są zadziwiająco zbieżne? Że firmy pompują je do plus/minus podobnego poziomu? No to jest bez wątpienia sprawa dla CBA, UOKiK i innych instytucji stojących na straży wolnego rynku. Bo rzecz faktycznie musi prowokować pytania o to, czy nie mamy tu do czynienia ze zmowami kartelowymi. Podobnie pytania rodzą się, gdy miejski urzędnik z wyprzedzeniem trafnie przewiduje, o ile wzrosną ceny.

UKSW wita studentów

26 lipca 2008

Lew zostanie na Śląsku

Dzisiejsza Gazeta Stołeczna przyniosła ciekawą informację - władze Warszawy ustąpiły, posąg lwa sprzed zoo pojedzie do Bytomia, a stolicy zostanie kopia. I bardzo dobrze!

W tekście jest w skrócie opisana historia budzącego emocje sporu o lwa. Pomnik, o którym mało kto w ogóle wiedział wywołał ogromne emocje dopiero, gdy upomnieli się o niego bytomianie. Gdy wyszło na jaw, że sporu tak naprawdę nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć mówiłem kolegom z redakcji, że w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie posągu. Czemu?

Wiem z rozmów z wieloma ludźmi, jak wiele żalu do Warszawy mają mieszkańcy miast, które w ten czy inny sposób zostały zubożone czy wręcz zniszczone w czasach, gdy "cały naród budował swoją stolicę". I choć zrekompensować dziś tych strat się nie da, to pojednawczy gest by mi, warszawiakowi, pasował. Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, gdyby jeszcze to i owo z Warszawy wróciło na swoje historyczne miejsca - warto by zweryfikować część postulatów, szczególnie w stosunku do muzealnych eksponatów, które podobno leżą w stołecznych magazynach.

Warszawie takie gesty straty nie przyniosą, a mogą temu i owemu wybić z ręki argumenty, które co i raz powracają jako uzasadnienie niechęci do stolicy. Samej niechęci nie zniosą, taki już los stolic, że inne miasta swoje żale w ich stronę kierują. Ale w Polsce nałożyło się na to wiele zasadnych pretensji - gestem można by pokazać, że nie jest nam to zupełnie obojętne. Mnie nie jest.

A w ogóle na miejscu prezydentów Bytomia i Warszawy zrobiłbym z tego wydarzenia wielką fetę. Uroczyście wwiózł posąg do miasta, zrobił równoległą imprezę w obu miastach, jakieś koncerty, telebimy na których jedni widzieliby drugich, symboliczną wymianę prezydentów na jeden dzień czy coś takiego. Nadałbym temu większą rangę i odarł przy okazji z całej tej oficjałki; zamieniłbym w wydarzenie zbliżające ludzi do siebie. Jeśli ktoś podchwyci ten pomysł, to ja zrzeknę się wynagrodzenia z tytułu jego autorstwa ;)

25 lipca 2008

Kocham Plac Wilsona

- pod takim tytułem ukazał się dziś w "Stołku" artykuł o tym, że przyjaciele z gazetowego forum Żoliborza zbierają podpisy pod petycją, która ma uchronić plac Wilsona przed przemianą w plac Bankowy. Popieram, podpisałem, linkuję tekst i petycję.

Ale dodam też dwa słowa komentarza, który napisałem też na forum:
Petycję podpisałem, choć w duchu myślę, że na wszystko jest czas. Jest czas dorobkiewiczostwa i szybkich pożyczek, za lat kilka przyjdzie czas spłaty, a za kilka kolejnych czas spijania śmietanki. I wtedy banki ustąpią miejsca kawiarniom.

Ale to nie znaczy, że przez ten czas próby choć jedna by się nie mogła ostać... :)

24 lipca 2008

Dlaczego jadę?

Jutro ostatni piątek miesiąca, więc przez Warszawę przejedzie Masa Krytyczna budząc wściekłość stojących w korkach kierowców. Nie wiem jeszcze, czy będę w niej jechał, zależy od czasu i od pogody - nie jestem aż takim fanatykiem, by jechać w ulewnym deszczu. Generalnie jednak Masie kibicuję i popieram, co staje się częstym zarzewiem sporów ze znajomymi, zresztą nie tylko zmotoryzowanymi. Postanowiłem spójnie odpowiedzieć na pytanie, czemu jeżdżę w Masie Krytycznej.

Po pierwsze - dla zabawy. O, widzę już jak na czołach kierowców nabrzmiewają żyły, w płucach gromadzi się powietrze niezbędne do tego, by na jednym wydechu wymienić wszystkich, których kosztem się ta moja zabawa odbywa, ze sobą na końcu, a rodzącymi matkami w taksówkach i umierającymi pacjentami w karetkach włącznie. Stop! Proszę, nie trzeba - znam te argumenty i wiem, że "dla zabawy" to odpowiedź niezbyt przekonująca. Więc nie próbując nikogo przekonać tłumaczę: dla zabawy, bo jazda w peletonie to naprawdę fajne doświadczenie, które nijak ma się do jazdy solo, w duecie lub nawet w kilkunastoosobowej grupie. To pierwszy, subiektywny i najsłabszy argument.

Świadom jego słabości dodam jednak, że Warszawska Masa Krytyczna to nie tylko przejazd rowerowy, ale też mnóstwo dodatkowych elementów w postaci konkursów, stoisk ekologów, organizacji pozarządowych, sporo dobrej zabawy dla ludzi w różnym wieku, często koncerty, prawie zawsze jakiś motyw przewodni. Słowem - rodzaj pikniku, na który warto wpaść, choćby po to, by zobaczyć prawdziwą twarz "terroryzujących miasto chuliganów na rowerach". To także dobra organizacja - rowerowe pogotowie ratunkowe i ekipa, która dba o to, by Masa nie zablokowała przejazdu karetkom czy straży pożarnej. W dużym skrócie jest to spore przedsięwzięcie logistyczne, w które ktoś wkłada pewien wysiłek, a nie spontaniczny, chuligański wybryk.

Po drugie - dlatego, że zgadzam się z naczelnym postulatem Masy. Chodzi oczywiście o budowę ścieżek rowerowych, które w Warszawie istnieją w formie zalążkowej, których nie buduje się mimo obietnic i obowiązku, i które są wciąż traktowane przez stołecznych urzędników jak fanaberia małej grupki fanatyków, podczas gdy powinny być tak oczywistym elementem miejskiego systemu komunikacji, jak przejścia dla pieszych i znaki drogowe. To z kolei argument o tyle słaby, że zwykle także kierowcy samochodów go popierają. Choć w toku sporu o Masę, prowokowanego tym, że właśnie dzień wcześniej utknęli w korku i stracili przez to kupę czasu, rzadko się przyznają, że w duchu myślą: niech już mają te ścieżki, jeśli przestaną korkować miasto.

Właśnie, korkować miasto. Masa budzi emocje, bo powoduje korki, w których zwykle stoją Bogu ducha winni - przynajmniej we własnej opinii - kierowcy i pasażerowie. Ci ostatni może faktycznie są winni najmniej, choć przyznam, że nie przekonuje mnie argument iż nie wiedząc o Masie narażeni zostali na przykrą niespodziankę. Bo - i to po trzecie - jeżdżę w Masie także dlatego, by pokazywać warszawiakom, że warto wiedzieć, co się dzieje w mieście. Choćby przez wzgląd na własny czas i interes; zgodzę się nawet na interpretację, że to brutalna walka o poszerzanie czytelnictwa miejskiej prasy ;)

A bardziej poważnie; ktoś, kto w ostatni piątek miesiąca pakuje się w korek spowodowany Masą musi umieć dostrzec związek między swoją sytuacją, a tym, że nie interesuj się, co dzieje się mieście tak, jak tylko siebie może winić pasażer, który o zmianie trasy tramwaju dowiaduje się, gdy budzi się nie na tej pętli, co trzeba. Są wypisane na ulotkach, przystankach, tablicach w środku i na zewnątrz, w gazetach, radiu, telewizji i internecie - trzeba się naprawdę starać lub po prostu mieć to gdzieś, by dać się zaskoczyć.

Zwykle w odpowiedzi pada argument, że Masa niczym się zatem nie różni od demonstracji górników demolującej miasto. W skrajnym przypadku sprowadza się Masę do (eko)terroryzmu. Przyznaję, że - jak chyba każdym mieszkaniec każdej stolicy - nie jestem entuzjastą manifestacji ulicznych. Z drugiej strony zawsze broniłem wolności zgromadzeń i prawda do demonstrowania swoich poglądów bez względu na to, czy robią to geje, zwolennicy Radia Maryja, czy rowerzyści.

Rozbierając fenomen Masy Krytycznej na czynniki pierwsze w toku dyskusji usłyszałem kiedyś, na czym miałaby polegać różnica między Masą a innymi demonstracjami - te drugie są uciążliwe niejako mimochodem, ta pierwsza - celowo. Jako dowód podaje się uciążliwy termin; piątkowe popołudnie. I pyta się, czy nie można by tego robić np. w weekend. Organizatorzy odpowiadają: - Gdyby chodziło o promowanie weekendowych wycieczek do parków, to czemu nie. Ale nam chodzi o to, żeby pokazać i przypomnieć, że rower może być środkiem codziennej komunikacji. I dodają, że piątkowe popołudnie jest terminem przyjętym przez organizatorów Masy na całym świecie, choć oczywiście są wyjątki, także w Polsce. Ale są i takie miejsca, gdzie masy odbywają się wcześniej. W domyśle: w samym środku popołudniowego szczytu.

I to kolejny z moich argumentów: Warszawska Masa Krytyczna jest od wielu lat imprezą legalną, zgłaszaną władzom miasta, ochranianą przez policję, zapowiadaną przez media. Jej organizatorzy, nie rezygnując z formy, która ma przecież anarchistyczne korzenie, zrobili wszystko, by ją ucywilizować i wprowadzić do kalendarza stałych wydarzeń w mieście, uczynić przewidywalną. Porównanie do manifestacji ulicznych jest zrozumiałe, ale z drugiej strony Masę można równie dobrze porównać do wszelkich pikników, plenerowych koncertów, które też czasem urządza się na zamkniętych ulicach. Uprzedzając argument; tak, jako że się przemieszcza, jest nieco trudniejsza do ogarnięcia, ale z drugiej strony to oznacza, że w każdym miejscu przeszkadza tylko 15 minut :P

Wreszcie argument najistotniejszy, który przebija się w dyskusjach najtrudniej, bo podważa niewypowiedziane założenie czynione przez tych, którzy stoją w korkach. Podświadomie zakładają oni, że ulica jest z definicji miejscem przeznaczonym dla samochodów. Że to jest jej główna i w zasadzie jedyna funkcja i że rower, jeśli w ogóle, ma na niej tyle miejsca, ile jest niezbędne dla poruszania się. Ja tymczasem twierdzę, że to czemu służy publiczna przestrzeń jaką stanowi droga, jest kwestią społecznie negocjowalną i udział w masie to mój głos w tych negocjacjach.

W Egipcie ulice pełnią funkcję pastwisk dla kóz i wielbłądów, mieszkańcom Kairu obca jest nawet idea przejścia dla pieszych. W Chinach ulice są właściwie głównie ścieżkami rowerowymi. We Włoszech są polem wiecznej walki między samochodami a skuterami. W Warszawie są zaś zdominowane przez samochody, ale ten fakt, jak by go nie oceniać, nie jest stanem danym raz na zawsze. Niestety, do świadomości mieszkańców stolicy i decydentów tejże przebić nie może się nawet tak prosty pomysł podważający status quo, jak wytyczenie buspasów. Nic więc dziwnego, że nikt nie dopuszcza do siebie myśli, że masa rowerzystów mogłaby stanowić równoprawną grupę użytkowników ulic. Nie, rowerzyści mogą się na własne ryzyko przemykać brzegiem trzypasmówki, mogą ryzykować slalom między włazami do kanalizacji przyciskani do krawężnika przez autobus - na tyle jest zgoda. Ale wyjechać w grupie? Zdominować ulicę? Tego nie mogą, bo... powodują korki.

A przecież Warszawa stoi w korku codziennie, nie tylko w ostatni piątek miesiąca. Skoro Masa powoduje te comiesięczne korki - warto zadać sobie pytanie, kto powoduje korki w zwykły dzień? Odpowiedź jest banalna, ale trzeba ją w tym miejscu wyartykułować: korki powodują kierowcy samochodów. Jadąc w Masie Krytycznej uświadamiam sobie uciążliwe dla innych konsekwencje swojej decyzji, a wyjeżdżający do pracy samochodem Kowalski musi sobie uświadamiać, że on właśnie tworzy korki. I niech nie pyta demagogicznie o matkami rodzące w taksówkach ani pacjentów umierających w karetkach, bo codziennie sam jest elementem takich samych sytuacji.

Znów wiem, jaki padnie argument; "ja jadę do pracy, a nie dla zabawy". I znów strzał do własnej bramki, bo o to właśnie chodzi rowerzystom - oni przecież właśnie o miejsce na jezdni w drodze do pracy tu walczą. A mus? Nie ma musu, by do pracy jeździć samochodem. Są inne środki komunikacji. Tak, jak uczestnikom Masy nikt nie kazał w niej jechać, tak kierowcom też nikt nie każe codziennie jeździć do pracy. Nie odmawiam im do tego prawa - ale też oni nie mogą mi odmówić prawa do tego, żeby raz w miesiącu zmienić układ sił.

W tym sensie - a nie tylko w takim, że rowerzysta ma prawo korzystać z ulicy - Masa nie różni się w swojej uciążliwości od tego, czym codziennie doświadczają swoje otoczenie kierowcy. Jeśli więc ktoś zza kółka czyni rowerzystom zarzut, że są świadomie uciążliwi i tym sposobem terroryzują miasto, to zasady logiki wskazują, że sam siebie powinien odsądzić od czci i wiary, codziennie robi bowiem dokładnie to samo. Ale zza kółka rzecz wygląda inaczej - z tej perspektywy droga nie jest przestrzenią publiczną o negocjowalnej funkcji; jest moja, najmojsza. Masa uświadamia, że dzieje się tak nie na mocy prawa, lecz tylko ze społecznego przyzwyczajenia. I rowerzyści starają się to przyzwyczajenie zmienić.

Tu często pada argument, że robią to w sposób nieskuteczny, skoro od pierwszych, nielegalnych, kończących się burdami z policją mas minęło dziesięć lat tymczasem ścieżek jak nie było tak nie ma, rowery jak były, tak są na ulicy z trudem tolerowane. I rzeczywiście jest w tym trochę prawdy - sam zastanawiam się pod wpływem argumentów znajomych, czy Masy nie można przenieść na weekend i tym gestem zdobyć poparcie nowej grupy warszawiaków? Tym bardziej, że coś się jednak ruszyło, czego sama ewolucja Masy jest jakimś wskaźnikiem. Odpowiadam więc: możliwe, dzięki za radę, warto ją przemyśleć - ale z tego argumentu w żaden sposób nie wynika, że rowerzyści nie mogą - raz w miesiącu i na krótko - podważyć utartego schematu, który nakazuje nam akceptować korki stworzone przez kierowców jako rzecz naturalną, korki powodowane remontami, jako coś nie do uniknięcia, a obecność rowerzystów na drodze jako sytuację anormalną. Zgoda, Masa nie jest dobrym punktem wyjścia do dialogu, ale jako rowerzysta wiem doskonale, że jeśli nie będę w Masie ani kierowca, ani urzędnik nie podejmie dialogu ze mną tylko zepchnie mnie z drogi.

-----------
Dziś o godzinie 18 wyruszamy trasą: Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Al. Jerozolimskie, Marszałkowska, Pl. Bankowy, Al. Solidarności, Towarowa, Prosta, Kasprzaka, Wolska, Połczyńska, Dźwigowa, Globusowa, Świerszcza, Traktorzystów, Wojciechowskiego, Keniga, Warszawska, Gierdziejewskiego, Cierlicka, Kościuszki, Bohaterów Warszawy, Plac 1000-lecia, Sławka, Dzieci Warszawy, Ryżowa, Kleszczowa, Al. Jerozolimskie, Rondo Zesłańców Syberyjskich (tunel), Al. Prymasa 1000-lecia, Kasprzaka, Prosta, Rondo ONZ, Al. Jana Pawła II, Al. Jerozolimskie, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście.


-----------{edit}-----------

Masa udała się średnio, gdzieś w 1/3 zaczęło padać i my dość szybko poniechaliśmy ścigania się z burzowymi chmurami. A że wpis o Masie okazał się bodaj najliczniej komentowanym w historii bloga, to dodam do niego jeszcze jeden link - na tytułowe pytanie na swój sposób odpowiedziała wczoraj także Edyta Różańska ze "Stołka".

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.