12 października 2008

Pałac Saski: mizerny efekt spektakularnego gestu


Piwnice pałacu Saskiego są właśnie zasypywane. Tak kończy się - przynajmniej na jakiś czas - jedna z najdziwniejszych miejskich inwestycji. Można by o niej nakręcić komedię pomyłek lub uczyć na jej przykładzie o mieliznach zarządzania miastem w rodzimych realiach.

W tej historii wszystko szło źle od samego początku. Przetargi, projekty, przygotowania, konkurs - właściwie nie było etapu, na którym nie pojawiłyby się kontrowersje.

Wszystko zaczęło się od sporu o samą ideę odbudowy nie istniejącego budynku. Warszawa ma w tym względzie doświadczenia lepsze i gorsze. Do lepszych należy odbudowa Starego Miasta i Zamku Królewskiego - inicjatywy, które mają nie tylko wymiar symboliczny, ale też miały ogromny wpływ na podejście do konserwacji zabytków na świecie. Są to przykłady znane i traktowane z ogromną atencją przez fachowców (choć oczywiście nie przez wszystkich), a i przez laików odbierane jako zjawiska symboliczne. Sam nie raz miałem okazję wysłuchać bardzo sympatycznych komentarzy ze strony obcokrajowców, na których fakt, że Polacy podnieśli warszawskie Stare Miasto z gruzów był bez mała kluczem do zrozumienia naszej historii i mentalności. Nie przypadkiem warszawskie Stare Miasto wpisano na listę UNESCO.

Do gorszych zaliczyłbym przede wszystkim północną pierzeję placu Teatralnego, czyli pałac Jabłonowskich, dawny stołeczny ratusz. Budynek odtworzono w drugiej połowie lat 90. A właściwie odtworzono tylko jego elewację, opakowując nią zupełnie współczesny biurowiec. Zrobiono to w dodatku w sposób fatalny, nie zachowując proporcji, rytmu ani podziałów. W efekcie w poprzek okien historycznej elewacji przebiegają stropy biurowca - wygląda to dziwnie i pokracznie.

Odbudowa pałacu Saskiego miała się mieścić gdzieś w połowie drogi. Budynek miał być rekonstrukcją nie tylko z zewnątrz, ale wnętrza miały spełniać współczesne standardy. Co zresztą od samego początku było wielką niejasnością, bo aż do zeszłego roku nie wiadomo było nawet, co znajdzie się w środku. W całym pomyśle odbudowy więcej było teatralnego gestu ekipy Lecha Kaczyńskiego, niż sensownego zamiaru inwestycyjnego. Chodziło raczej o budowę spektakularnej dekoracji na placu, na którym odbywają się najważniejsze państwowe uroczystości, niż o metry kwadratowe powierzchni użytkowej.

Niestety, takie założenie mocno ograniczyło swobodę architektów, którzy zmierzyli się z tym zadaniem. Z jednej strony mieli bowiem ściśle określony kształt elewacji, którą przyszło im raczej odtworzyć niż stworzyć, z drugiej zaś nie mieli pojęcia, co powinni zaprojektować wewnątrz. W efekcie osią, wokół której zogniskowała się dyskusja o projekcie został Grób Nieznanego Żołnierza. A konkretnie spór o to, jak wkomponować go w nowy budynek.

Historycznie grób był ukryty w potężnej kolumnadzie łączącej dwa skrzydła pałacu. Wycofujący się z Warszawy Niemcy wysadzili cały budynek, ale ten fragment jakimś cudem zachował się. Sam, na środku pustego placu, robił swoiste wrażenie, przynajmniej na tych, którzy mieli pojęcie, czego był fragmentem. Zawsze zastanawiało mnie, czemu nigdzie w jego pobliżu nie ustawiono najmniejszej nawet planszy z historycznymi zdjęciami pałacu, które dawałyby pewne wyobrażenie turystom. Pytanie o to, jakie będzie miejsce grobu w nowym układzie przestrzennym placu było zasadne - jak zachować jego symboliczną siłę odbudowując wysadzoną kolumnadę? Pomysłów było kilka. Jedni sugerowali pominięcie kolumnady w rekonstrukcji, co jednak psułoby bryłę budynku (pomijając to, że taki pomysł nie był w zgodzie ze sztuką konserwatorską). Inna koncepcja zakładała "wysunięcie" grobu przed odbudowaną kolumnadę, ale i tu zarzuty były podobne. Ostatecznie przyjęto, że grób na powrót stanie się elementem większej całości, a zarys historycznej części zostanie jakoś odwzorowany w murze. Mówiło się o lekkim prześwicie (nie wiem, czy reszta kolumnady miała by nad nim wisieć - to byłoby zaiste pokraczne) lub o pasku metalu na murze. Słowem - wygrał banał.

A szkoda, bo wśród kilku konkursowych koncepcji pojawiła się też całkiem ciekawa propozycja PKZ "Zamek", by kolumnadę odtworzyć, ale ze szkła. Miała być właściwie tylko zarysem, wspomnieniem dawnego kształtu budynku, lekko odcinającym się od nieba i zieleni Ogrodu Saskiego. Pomysł nie był może wielce oryginalny, ale jako jedyny uciekał od dosłowności pozostałych. Taka kolumnada nie udawałaby historycznego elementu, byłaby więc nawet bardziej zgodna z zaleceniami konserwatorskimi, które dążą właśnie w takim kierunku - łączenie starego z nowym nie powinno polegać na tym, że nowe udaje stare.

Dalsze perypetie były już czysto administracyjnej natury - zmiana ekipy rządzącej w Warszawie, opóźnienia, oferty przetargowe droższe od założeń o - śmieszną z punktu widzenia dotacji na stadion Legii czy przetargu na II linię metra - kwotę 40 milionów złotych, zgoda rady miasta na podwyższenie budżetu inwestycji, wreszcie kontrakt, projekt i początek prac archeologicznych. O niektórych perypetiach wspominałem swego czasu tłumacząc, skąd biorą się problemy z rozstrzyganiem miejskich przetargów.

I wtedy okazało się, jak fatalnie przygotowano cały ten spektakularny gest. O tym, że pod placem Piłsudskiego są piwnice dawnego pałacu warszawiacy raczej nie wiedzieli - ale historycy wiedzieć musieli. Zasypano je po wojnie, w głębokim PRL-u wykreślono nawet z rejestru zabytków (nikt wtedy nie myślał o odbudowie, ani nawet o ich odkopywaniu - była to decyzja czysto techniczna, robiąca porządek w papierach). Zasadą jest, że przy tego typu inwestycjach prowadzi się badania archeologiczne i dopiero potem decyduje, co dalej. Tu jednak zasadę postawiono na głowie - o likwidacji piwnic zdecydowano jeszcze przed ich odkopaniem. Gdy więc rozgorzał spór o zachowanie historycznych murów, okazało się że w razie takiej decyzji projektowanie trzeba będzie właściwie zacząć od nowa.

Inwestycja na dwa lata stanęła w miejscu. Mury budziły emocje warszawiaków, którzy dość zgodnie - jeśli w ogóle - opowiadali się za ich zachowaniem. Rozgorzały spory o ich realną wartość historyczną (rozstrzygnięty ostatecznie ponownym wpisem do rejestru najstarszej części murów), o to, czy mury w ogóle da się jakoś wkomponować w budynek (zrezygnowano z budowy części parkingu podziemnego) i czy możliwe jest udostępnienie ich dla zwiedzających jak wnętrz, czy też ograniczy się to do przekrycia szkłem i oświetlenia (nie rozstrzygnięty w ogóle). W między czasie koszt przygotowania nowego projektu i opóźnienie w realizacji spowodowało, że wyłoniony wcześniej wykonawca - firma Budimex-Dromex - stanął przed widmem dokładania do inwestycji z własnej kieszeni. Ostatecznie umowę rozwiązano, choć zdaje się, że do dziś miasto negocjuje z Budimexem wartość prac, które zostały wykonane (m.in. archeologicznych i projektowych). Rozpoczęto nawet nową procedurę przetargową, już w oparciu o decyzję - bodaj jedyną sensowną w całym tym procesie - miasta, że w odbudowanym pałacu znajdzie się ratusz.

Sensowną dlatego, że dziś ratusz jest w sposób absurdalny rozdrobniony, poszczególne biura zajmują różne budynki, co podnosi koszta pracy. A w dodatku niektóre z tych budynków, choćby pałac Branickich przy Miodowej, trzeba w końcu zwrócić byłym właścicielom. Tak więc, choć budowa drogiego ratusza nigdy nie jest decyzją popularną, tym razem władze Warszawy mogły liczyć na zrozumienie mieszkańców (i mediów, które ideę poparły dość zgodnie).

Tyle, że w między czasie dostaliśmy Euro 2012, ratusz zaś uznał, że od budowy pałacu dla siebie ważniejsza jest kontrowersyjna budowa stadionu dla stołecznej Legii. I podjął decyzję, że pałac na razie odbudowywany nie będzie. A odsłonięte, wpisane do rejestru zabytków piwnice zostaną zasypane - ziścił się scenariusz, który przez dwa lata funkcjonował jako żart.

Jaki jest więc bilans całej tej historii? Do sukcesów można zaliczyć uratowanie piwnic przed bezmyślną rozbiórką, a niektórzy - w tym i ja - w duchu cieszą się pewnie, że pałac Saski nie powstanie w tej formie, w której miał powstać. Są to jednak "plusy ujemne" - pierwszy dlatego, że piwnice przez dwa lata niszczały, a teraz znów zostaną zasypane i tak naprawdę nikt nie zastanowił się nawet nad tym, jak je sensownie wykorzystać. Drugi dlatego, że cofamy się o kilka lat i gdy tylko temat odbudowy pałacu powróci - znów będziemy toczyć te same debaty. O to czy i jak odbudowywać, co rozwalić i co zachować, a pewnie też i o to, co ma się znaleźć wewnątrz odbudowanego pałacu. Wymierne koszta całego tego bałaganu są - jak wspomniałem - dopiero szacowane, części oszacować się nie da. Symboliczny koszt to kolejny cios w wizerunek Warszawy w dziedzinie zarządzania, budowania i decydowania.

Zyski? Żadnych obiektywnych. Może tylko symboliczne - to, że spora grupa warszawiaków przejęła się losem zabytku, że się nim w ogóle zainteresowała, że uświadomiła sobie ciut lepiej, w jakim mieście żyje. Że przez moment zastanowiła się nad architekturą i jej rolą. Może też polityczne - może w oparciu o tę komedię pomyłek ktoś wyciągnie wnioski głosując w kolejnych wyborach?


Foto: Bildarchiv Foto Marburg (1), Wikipedia (3, 4, 6) Filosss (2), Wojciech Surdziel, Agencja Gazeta (5).

11 października 2008

Bebechy miasta

Dużo pisze się ostatnio o warszawskich dworcach kolejowych, głównie w kontekście Euro 2012 i remontów, które się w związku z tym... nie odbędą. Debatuje się o ich urodzie lub jej braku, a także o tym czy je burzyć, czy raczej rewitalizować.

W sporach tych udziału nie bierze Państwo Kurwa w Państwie. Ten antyrynkowy moloch służący głównie do generowania synekur nie jest w stanie stworzyć żadnej spójnej polityki inwestycyjnej, bo porozdrabniał się na pierdyliard mniejszych i większych spółek, z których żadna nie pełni roli koordynującej. A do każdej głupiej decyzji potrzebne są zgody tylu prezesów, że nikt nawet nie jest w stanie zebrać ich w jednym miejscu i czasie. Moja wiara w to, że przed 2012 rokiem na warszawskich dworcach cokolwiek się zmieni jest naprawdę niewielka. Oficjalna wersja, którą przytaczam z obowiązku, jest jednak taka, że do Euro wyremontowane miałyby być dworce Wschodni i Zachodni, zmodernizowana zostanie stacja Stadion, a Centralny zostanie umyty i odświeżony.

Moim zdaniem nic z tego nie będzie. Nie zmienia to jednak faktu, że toczone poza PKP spory obserwuję z zainteresowaniem. Szczególnie te dotyczące architektury, szczególnie dworca Centralnego. A najwięcej poczytać można o nim na warszawskich blogach.

Zdania są jak zawsze podzielone. Jedni dworca nienawidzą i chcieliby go nie tyle zburzyć, co do głębi wyrwać z Warszawy, a na jego miejscu zbudować coś zupełnie nowego. Inni z kolei bronią jego nowoczesnej (tu się zgadzam - nie tylko na owe, ale nawet na dzisiejsze czasy) bryły i dowodzą, że gdyby tylko porządnie ją zrewitalizować, szklana hala mogłaby być prawdziwym symbolem współczesnej Warszawy. Bliżej mi do tego drugiego stanowiska. Nie jestem zwolennikiem chowania dworca w podziemiach wieżowca, bo uważam, że w miejskiej przestrzeni stacje kolejowe pełnią swoją specyficzną rolę (to na nie orientuje się każdy, kto tą drogą dociera do miasta po raz pierwszy) i nie powinny być skrywane.

Wszystko to jednak nic w porównaniu z emocjami, jakie budzi podziemny świat dworca Centralnego. Smród, wiadomo. Wejście do sieci przejść podziemnych, łączników i korytarzy to za każdym razem zderzenie się ze ścianą smrodu, który obuchem wali po głowie. Pierwszy oddech przypomina pierwszy haust powietrza z butli tlenowej pod powierzchnią wody - jest nagły, chaotyczny, desperacki. Dopiero po kilku oddechach mózg zaczyna wierzyć, że w tym wrogim środowisku da się jedna podtrzymać podstawową funkcję życiową. Więc głębiej, powoli, po omacku. Można by tę podwodną analogię snuć dalej, opowiadać o obcych formach życia dryfujących pod powierzchnią miasta: bezdomnych, zagubionych pasażerach najróżniejszego sortu, kilku różnych służbach mundurowych i firmach ochroniarskich, które realizują to swoje formalne i nieformalne zadania. O młodocianych prostytutkach płci obojga, które wyczekują na klientów w salonach z automatami. O babciach klozetowych, które podobno muszą się czołgać pod fotokomórkami zliczającymi klientów, gdy chcą umyć kibel, bo inaczej potrącają im z pensji za każde niezapłacone przez klienta przejście, które zlicza jakaś maszyna. O bieganiu między peronami, po nieczynnych schodach ruchomych. O niepełnosprawnych, dla których Centralny jest światem absolutnie wrogim, budowanym jakby na złość. I przede wszystkim o tłumie innych warszawiaków, którzy przemierzają te kilometry podziemnych korytarzy w drodze do i z pracy, czy też na zakupy do sąsiadujących z dworcem Złotych Tarasów. Te ostatnie poszerzyły jeszcze zasięg podziemnych przejść o kilka kolejnych zakamarków. I przydały kontrastów.

Szwendanie się tymi podziemiami to dość dwuznaczne przeżycie. Wstrętne, przykre, ale na swój sposób fascynujące. Bebechy miasta. Trochę niebezpieczne - choć nie tak jak kiedyś, gdy przejście między jednym z peronów Centralnego, a dworcem Śródmieście nawet za dnia było przygodą tylko dla ludzi o mocnych nerwach i adekwatnej posturze. Underground żyje swoim życiem, trochę obok realnego świata. Tu są inne hierarchie, inne wyznaczniki statusu, niż na powierzchni. Elegancka pani z walizeczką na kółkach, młody biznesmen - tracą rezon, gdy wysiądą z taksówki przed halą główną. W swoich drogich ciuchach wyglądają tu na dziwnie małych, wystraszonych, bo mają świadomość, że nie pasują. Choć nikt nie zwraca na nich uwagi, zachowują się, jak by byli obserwowani. Co innego bezdomni - ci są tutaj panami życia, znają każdy kąt, każdego policjanta, każdą sprzątaczkę i wiedzą jak sobie radzić. Dla nich nieprzekraczalna jest tylko bariera w postaci drzwi do Złotych Tarasów. Zwróciliście na to uwagę? Jest jakaś niepisana - ale z pewnością brutalnie egzekwowana przez ochronę - reguła, która powoduje, że przekroczenie tej granicy ma w sobie coś z przekroczenia żelaznej kurtyny na Checkpoint Charlie. Chyba, bo skłamałbym, gdybym powiedział, że dobrze pamiętam tamto wrażenie, choć załapałem się jeszcze na kontrolę paszportową w wykonaniu Marines. Warszawskiego checkpointu nie pilnuje uzbrojony żołnierz, ale ci, którzy nie powinni i tak się nie zbliżają.

Fascynują mnie te podziemia, uwielbiam nimi chodzić, czasem lubię nawet jeść w tamtejszych kebabach czy w najbardziej śmierdzącym warszawskim makdonaldzie. Lubię kupować tam kawę i obserwować ten przelewający się tłum. Choć oczywiście nie jest to głos przeciwko rewitalizacji dworca...


Inni na ten sam temat:

Zdjęcie pana w szafce - Lulu.

Grób był, grobu nie będzie

Dzisiejsza "Gazeta Stołeczna" przynosi ciąg dalszy sprawy grobu na skwerze Hoovera. Tomek Urzykowski nawiązał kontakt z człowiekiem, którego ojciec był tam pochowany.

Okazuje sie, że sprawa była zgłaszana urzędnikom, a ci nie podtraktowali jej chyba dość poważnie. Choć jeśli faktycznie pan przyszedł do nich bez żadnych dokumentów, to właściwie co mogli zrobić? Z drugiej jednak strony trudno się dziwić jego oburzeniu.

Tak czy inaczej inwestycja zostanie pewnie na jakiś czas zatrzymana, bo takie znalezisko - o czym też można przeczytać w tekście Tomka - to z formalnego punktu widzenia dość poważna sprawa. Mnie natomiast najbardziej zasmuciła wiadomość, że projekt przebudowy skweru zakłada likwidację symbolicznego grobu, o którym pisałem wczoraj. Uważam, że to skandaliczny pomysł i zastanawiam się, co z tym zrobić. Zacznę jednak od ustalenia, co dokładnie przewiduje projekt.

10 października 2008

Trumna to luksus...

Już w czasie remontu Krakowskiego Przedmieścia chciałem napisać o tym miejscu i tym grobie, ale jakoś się do tego nie zabrałem. Teraz warszawska przeszłość przypomniała o sobie w ten najbardziej dosłowny, brutalny i typowy dla siebie sposób.

Dobiega końca remont skweru Hoovera. Warszawskie gazety przypomniały o tym niedawno wypominając przy okazji urzędnikom, że za późno zabrali się za szukanie najemcy powstającego tam pawilonu, w którym architekci z pracowni JEMS przewidzieli restaurację. Wczoraj szukałem wizualizacji projektu, by zilustrować nimi tekst, który powstawał właśnie w redakcji. I właśnie wtedy pojawiła się wiadomość o tym, że na skwerze wykopano trumny.

Prawdopodobnie z połowy lat 40. Prawdopodobnie z Powstania. Bo inaczej skąd miałyby się tam wziąć?

Na zaniedbanym skwerze Hoovera "od zawsze" był powstańczy grób. Taki sam, jak na Powązkach, obmurowany, z płytą przykrytą warstwą ziemi, krzyżem i tabliczką z nazwiskiem Powstańca, o którym niewiele wiadomo: Jerzy Oleksiak, pseudonim Żubr. Zginął 29 sierpnia. Dla warszawiaków rzecz oczywista, albo - pewnie częściej - niezauważalna. Na co dzień nikt nie zwraca na Jerzego Oleksiaka uwagi. Czasem ze zdziwieniem przystają przy nim zagraniczni turyści. Krążą wokół grobu i stojącej obok figury Matki Boskiej Passawskiej w poszukiwaniu jakiejkolwiek tabliczki, która by wyjaśniała, dlaczego w centrum miasta jest grób.

W październiku 1944 roku w Warszawie niemal każdy większy trawnik był cmentarzem. Żołnierzy i cywilów grzebano w ziemi, w najlepszym razie ciała owijano w jakieś szmaty, a trumna to luksus. Po wojnie groby ekshumowano. Ten jeden został. Jako symbol. Nie wiadomo było nawet, czy zwłoki Powstańca w ogóle tam są - raczej mówiło się, że to tylko symboliczna mogiła.

Tak czy owak grób wygląda jak prawdziwy. Często powtarzam, że do zrozumienia Warszawy i jej historii, do zrozumienia mojego stosunku do Powstania potrzebny jest - gdyby ktoś chciał - pewien zabieg. Trzeba się mianowicie udać na spacer po mieście, najlepiej jakąś znaną sobie trasą, taką, którą pokonuje się niemal codziennie i zwrócić uwagę na tablice upamiętniające miejsca, gdzie mordowano warszawiaków. Na daty - także te przed 1944 rokiem, może nawet na nie bardziej. Ale przede wszystkim na liczby. a na koniec je dodać. Od tego zabiegu większe wrażenie robi chyba tylko ten grób.

Któregoś dnia, idąc przez Krakowskie Przedmieście, na którym właśnie w najlepsze trwał remont zwróciłem na niego większą uwagę, niż zwykle. W pyle ciętych płyt chodnikowych, między wywrotkami, koparkami i betoniarkami leży Powstaniec, tak samo jak leżał, gdy ulicą codziennie przewijał się tłum ludzi i będzie leżał, gdy remont się zakończy, a ruchliwe jak nigdy od czasów wojny Krakowskie wraz z nową knajpą na skwerze będzie się bawić.

"Stare Miasto, Stare Miasto
wiernie Ciebie będziem strzec
Mamy rozkaz Cię utrzymać
albo w gruzach Twoich lec"



Fifa 09 wie coś, czego nie wie jeszcze nawet PZPN ;)

Warszawska Polonia - bądź co bądź lider Ekstraklasy - w grze Fifa 09 występuje. wciąż jako Groclin. Twórcy, zdaje się, nie zdążyli wprowadzić do gry zmian po połączeniu klubów. Życie Warszawy informuje, że kibice protestują, klub z Konwiktorskiej też nie jest ukontentowany.

A trzeba się cieszyć.
W następnej Fifie w ogóle nie będzie polskich drużyn.

07 października 2008

Praska jesień

Determinacja służb odpowiedzialnych za sprzątanie mojej ulicy nie jest tak tajemnicza, jak się początkowo wydawało. Oto wyniki dziennikarskiego śledztwa :)

Okazuje się, że obsesyjne czyszczenie ulicy Karol Szymanowskiego na Pradze ma swoje uzasadnienie. Ale po kolei.

Tak, jak zapowiedziałem, dzień po opublikowaniu wstrząsającego materiału o polewaczce kursującej przez całą noc jedną ulicą poprosiłem o wyjaśnienia Zarząd Oczyszczania Miasta. I dowiedziałem się, że w mojej okolicy na zlecenie miasta sprząta firma Remondis. ZOM jedynie sprawdza efekty.

- Wykonanie prac kontrolowane jest po zamiataniu w nocy z poniedziałku na wtorek oraz po zmywaniu jeden raz na dwa tygodnie z wtorku na środę - poinformowała mnie Iwona Fryczyńska, rzecznik ZOM.

Po dalsze wyjaśnienia udałem się więc do wskazanej firmy. I rzeczywiście: - Ulica ta wymaga szczególnego traktowania z uwagi na parkujące tam w tym czasie samochody, ale również na notoryczne zanieczyszczanie przez opadające liście oraz wyrzucane śmieci przez właścicieli parkujących samochodów - napisał właśnie pan Paweł Sobótka z firmy Remondis.

Co prawda, to prawda - ulica Szymanowskiego może nawet aspirować do miana niewielkiej alei. Zarówno po bokach, jak i na środkowym pasie zieleni (pełniącym rolę lokalnego parku, if You know what I mean) rosną całkiem solidne drzewa. Liści tam nie brakuje, szczególnie teraz. Tymczasem ZOM wymaga, by ulica była czysta także pod parkującymi samochodami. Co mają robić - jeżdżą w tę i wew tę, do skutku.

Nie jestem do końca przekonany, czy rzeczywiście wymaga to aż tylu przejazdów, albo może raczej czy efekt rzeczywiście jest zgodny z zamierzonym, ale protestować nie będę. Tym bardziej, że pan Sobótka wyraził nadzieję, że porządki nie przeszkadzają bardziej, niż ruch uliczny, a nawet zadeklarował, że ilość kursów ograniczy do minimum.

Na koniec zaś uraczył mnie taką informacją, że w ogóle powiało grozą: - Nadmieniamy jednak, że mieszkańcy tej ulicy nie ułatwiają nam sprzątania, ponieważ często dochodzi do rzucania z okien w naszych pracowników i sprzęt różnego rodzaju przedmiotami takimi jak: butelki, doniczki, jajka itp.

Panie Pawle, cóż mi pozostaje? Chyba tylko zastrzec, że mieszkam w podwórku i słyszę Was tylko, jak mijacie prześwit na ulicę. Nawet, jak bym miał tyle fantazji, co moi sąsiedzi, to bym nie dorzucił :/

Szczerze współczuję.


A że tematem XII akcji GTWb jest jesienny deszcz, to ja praski deszcz dziwnych przedmiotów zgłaszam awansem jako swój współudział :)

04 października 2008

Jak stracić Euro 2012 i wyjść z tego z twarzą?

To nie jest blog piłkarski, dlatego posty o tej tematyce nie pojawiają się tu zbyt regularnie. Są jednak takie wydarzenia - a wprowadzenie kuratora do PZPN do nich należy - o których trzeba wspomnieć.

Podzielę się z Państwem dwoma spostrzeżeniami. Pierwsze nie będzie odkrywcze, a drugie nie będzie własne.

Lech Poznań, jak na złość, awansował do kolejnej fazy Pucharu UEFA i skomplikował sytuację ministra sportu, który kuratora do PZPN wprowadził. Dziwna to była decyzja, jakaś taka nazbyt spontaniczna, podjęta w przededniu dwóch pucharowych meczów naszych klubów i na krótko przed dwoma meczami naszej reprezentacji. Może trzeba było poczekać? Z drugiej jednak strony na co czekać? Może rację ma Tusk, gdy mówi:
- Wiem, że szczególnie wśród tej kibicowskiej części opinii publicznej pojawia się pytanie: a co, jeśli będziemy zmuszeni do wycofania z rozgrywek jakichś drużyn? Nie wierzę w czarny scenariusz, ale znam życie i wiem, że jeśli potrzebne jest twarde stanowisko, to czasami musi to kosztować. Co nam po eliminacjach, które będziemy przegrywali, po klubach, które będą masowo odpadały, co nam po piłce, gdzie strach wejść na trybuny? Tak nie może być, dlatego uważam, że lepiej podjąć twarde i radykalne decyzje w tej kwestii, bo inaczej będziemy w półmroku, udając zadowolonych. Czasami Lech pokona Austrię Wiedeń albo wejdziemy do finałów mistrzostw Europy - mówił Tusk do dziennikarzy w Sejmie.
Źródło: sport.pl

Gdybym wierzył, że jest realna szansa na uzdrowienie sytuacji w PZPN, podpisałbym się pod tym obiema rękami, zaryzykował nawet Euro 2012 i poszedł na wojnę. Ale chyba nie wierzę i w związku z tym nie wiem, co myśleć. Tyle spostrzeżeń nieoryginalnych - chyba większość zainteresowanych choć trochę tematem ludzi myśli podobnie.

Ale moje wątpliwości pogłębiły się, gdy wczoraj rozmawiałem z kolegą występującym czasem na blogu jak Dyżurny Satyryk Miasta. Wspólnie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie po co PO idzie na wojnę z PZPN? Odtworzyliśmy taki tok rozumowania:
  • Stadionów nie ma i nie będzie. Jedynie Narodowy się zaczął budować. A właściwie rozbierać. Ale reszta inwestycji leży; metro w Warszawie, kolej i drogi w kraju - tego się nie da zrobić na czas,
  • A skoro się nie da, to będzie porażka. I opozycja nas przed wyborami zniszczy. Jak się tego gorącego kartofla pozbyć?
  • Może uderzmy w PZPN i liczmy, że FIFA z UEFA przyjdą nam na polityczną odsiecz - wyrzucą nas z rozgrywek i zabiorą Euro.
  • My powiemy: no tak, stało się, taka jest cena za walkę z korupcją w polskiej piłce. Moralna racja będzie po naszej stronie.
  • A jak kurz opadnie, to nasz człowiek w stolicy doda: skoro jest gotowy stadion Legii na 33 tysiące kibiców, a mistrzostw nie ma, to po co nam budować Narodowy? Zostawmy to.
  • No to zostawimy.
  • A wtedy nasz człowiek w stolicy doda: skoro już rozebraliśmy stary Stadion X-lecia, skoro nie ma tam już bazaru - i chyba nie chcemy, żeby tam wrócił - to może... sprzedajmy ten atrakcyjny teren deweloperom.
  • No to sprzedamy.
  • Hej!
Obaj mamy nadzieję, że to tylko koszmarny wytwór naszej wyobraźni. Postanowiłem go jednak utrwalić - raz, jako ostrzeżenie, a dwa, żeby w razie czego móc potem powiedzieć "a nie mówiliśmy?".

-----{ edit }-----

Tytułem skojarzenia :)




Pocztówka z ulicy Chłodnej 25

Na blogu klubu Chłodna 25 pojawiła się właśnie taka oto fotka. Wiceprezydent Jacek Wojciechowicz zapisał się linkowanym i komentowanym przez mnie wywiadem w świadomości środowiska, które potraktował tak, a nie inaczej. I przeszedł do klasyki. Jaką ksywkę nadał sam sobie w środowisku, które nie umie panować nad emocjami - można się domyślić.

Ja odpuściłem sobie relacjonowanie całej sprawy dzień po dniu i link po linku. W między czasie mieliśmy na łamach "Stołka" sprostowanie do tekstu o niezgodzie wokół projektu i wyjaśnienie autora. Kto się interesuje, ten za pewne czytał. Pewne jest to, że za kulisami całej sprawy toczy się teraz rozgrywka, w której nie chodzi już o samo muzeum, teatr, projekt czy pieniądze. Teraz chodzi o urażonych samorządowców, którzy mają żal - także do mediów - że są osoby, które do wielkiego modernizacyjnego przedsięwzięcia, jakim jest realizacja muzeum podchodzą z emocjami i żywym zainteresowaniem. Zainteresowaniem, które utrudni im normalną pracę.

Cóż, tacy jesteśmy - rozemocjonowani, jak podpisali się na blogu autorzy tego zdjęcia. I to jest w całej tej sytuacji jakiś plus; są ludzie, których to interesuje, których słowa prezydenta zbulwersowały i dotknęły, którym cała ta historia nie jest obojętna.

PS: Wczoraj na łamach warszawskiego dodatku "Dziennika" ukazał się wywiad Bartosza Batora z ministrem Zdrojewskim. Tematem było nie tylko MSN - choć i ten wątek się pojawił - ale w ogóle warszawskie muzea. Polecam uwadze. Oczywiście jeśli ktoś ma dostęp do papierowej wersji - w sieci go nie ma :(

02 października 2008

Powtórzyć efekt Bilbao

Katowicki dodatek Gazety Wyborczej opublikował tydzień temu bardzo ciekawą rozmowę z Ibonem Areso Mendigurenem, wiceprezydentem Bilbao. W drodze wyjątku wklejam całość.

Nie wystarczy muzeum, by uzyskać efekt Bilbao
Rozmawiał Tomasz Malkowski
2008-09-24, ostatnia aktualizacja 2008-09-24 12:05

Hiszpańskie Bilbao od 10 lat w miejscu nieczynnych stoczni i hut buduje nowoczesne gmachy muzealne, kongresowe i teatralne. Dzięki inwestycjom w kulturę stało się rozpoznawalne w świecie. - Katowice mogą powtórzyć ten sukces - twierdzi Ibon Areso Mendiguren, wiceprezydent Bilbao

Tomasz Malkowski: Jest Pan wiceprezydentem miasta do niedawna zapomnianego, przemysłowego, a które jednak odniosło sukces. Katowice są dopiero na początku podobnych zmian.
Ibon Areso Mendiguren: Katowice mają wiele wspólnego z Bilbao. Oba miasta rozwijały się w oparciu o górnictwo i hutnictwo. Mamy też wspólne doświadczenie z upadkiem przemysłu ciężkiego. Zamknięcie hut i stoczni spowodowało wzrost bezrobocia nawet do 30 proc. Szukaliśmy sposobu wyjścia z tej zapaści, chcieliśmy z miasta przemysłowego stworzyć poprzemysłowe, które opiera się na usługach.

Jak bezboleśnie przeprowadzić takie zmiany?
- Przede wszystkim wszyscy doszliśmy do wniosku, że sytuacja jest fatalna i trzeba coś zrobić. Zawiązaliśmy w mieście przymierze ponad podziałami i postawiliśmy jasne priorytety. Interesował nas przede wszystkim człowiek. Chcieliśmy najpierw pomóc ludziom, a później sprzątać miasto zniszczone przez przemysł.

Postawiliście też na kulturę.
- To naturalne, bo we wszelkich zmianach kultura musi zajmować ważne miejsce. Dotychczas życie kulturalne miasta traktowano jako kolejny koszt, wydatek. Utrzymanie biblioteki, muzeum czy domu kultury sporo przecież kosztuje. Musieliśmy zmienić sposób myślenia, by kultura nie była już kosztem, ale inwestycją, która ma się zwrócić.

I zbudowaliście muzeum według projektu gwiazdy światowej architektury Franka Gehry'ego. Jak Wam udało się do budynku przyciągnąć Fundację Guggenheima?
- Wykorzystaliśmy przekorność Amerykanów. Cała Europa odradzała im Bilbao, powszechnie uznawane za najbrzydsze miasto w Hiszpanii. Potrafiliśmy ich przekonać, bo Fundacja Guggenheima nie wydała ani jednego eurocenta na budowę muzeum. Powstało z naszego budżetu.

Czy mieszkańcy uczestniczyli w tych zmianach?
- Na początku lat 90. byli przeciwni budowaniu kosztownego muzeum z ich podatków. Uważali, że pieniądze można przeznaczyć na inne cele. Można ich zrozumieć, bo budowa kosztowała 133 mln euro, które można by np. rozdać bezrobotnym. Ale my wierzyliśmy, że inwestycja w kulturę się opłaci. I mieliśmy rację. Już w pierwszym roku po otwarciu muzeum miasto zarobiło o 148 mln euro więcej. Ludzie z całego świata chcieli oglądać muzeum. W czasie krótszym niż rok zwróciły się nam koszty budowy. Co więcej, dochody miasta wciąż rosną. W 2007 roku zarobiliśmy 247 mln euro, m.in. z podatków od nowych hoteli, firm, restauracji, siedzib korporacji, które wyrosły w mieście jak grzyby po deszczu.

Jakie jeszcze korzyści przyniosło miastu muzeum?
- Wcześniej ciążyły na nas stereotypy, że jesteśmy regionem terrorystów, osławionej ETA. Gdybyśmy chcieli zrobić pozytywną kampanię wizerunkową na całym świecie, 133 mln euro, które wydaliśmy na budowę muzeum, nie wystarczyłyby. Dzięki muzeum zmniejszyło się bezrobocie. Tylko w nowych hotelach i restauracjach pracę znalazło 4 tys. ludzi. Bezcenna jest duma mieszkańców z muzeum. Napływ turystów zmusił nas do rozbudowy metra i dróg. Przywróciliśmy miastu rzekę. W dawnych portach powstały parki, nabrzeża zamieniliśmy w bulwary.

Czyli wystarczy wybudować niezwykłe muzeum, by uzyskać "efekt Bilbao"?
- Nie. Wiele miast chciało nas naśladować i nie osiągały sukcesu. My wprowadziliśmy zmiany błyskawicznie, i w dużej skali. Nie mieliśmy wyjścia, bo miasto umierało.

Katowice szykują się do budowy gmachu Muzeum Śląskiego. Jest dla nas nadzieja?
- Budując Muzeum Śląskie, nie patrzcie tylko na architekturę. Pamiętajcie, że najważniejszy jest interes publiczny, a nie prywatne biznesy deweloperów. Zapraszajcie ich, ale stawiajcie im wymagania. Nie bójcie się zmian i odważnych pomysłów, bo tylko takie odnoszą największy sukces.

A my mamy małego ptaszka.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.