Pałac Saski: mizerny efekt spektakularnego gestu
W tej historii wszystko szło źle od samego początku. Przetargi, projekty, przygotowania, konkurs - właściwie nie było etapu, na którym nie pojawiłyby się kontrowersje.
Wszystko zaczęło się od sporu o samą ideę odbudowy nie istniejącego budynku. Warszawa ma w tym względzie doświadczenia lepsze i gorsze. Do lepszych należy odbudowa Starego Miasta i Zamku Królewskiego - inicjatywy, które mają nie tylko wymiar symboliczny, ale też miały ogromny wpływ na podejście do konserwacji zabytków na świecie. Są to przykłady znane i traktowane z ogromną atencją przez fachowców (choć oczywiście nie przez wszystkich), a i przez laików odbierane jako zjawiska symboliczne. Sam nie raz miałem okazję wysłuchać bardzo sympatycznych komentarzy ze strony obcokrajowców, na których fakt, że Polacy podnieśli warszawskie Stare Miasto z gruzów był bez mała kluczem do zrozumienia naszej historii i mentalności. Nie przypadkiem warszawskie Stare Miasto wpisano na listę UNESCO.
Niestety, takie założenie mocno ograniczyło swobodę architektów, którzy zmierzyli się z tym zadaniem. Z jednej strony mieli bowiem ściśle określony kształt elewacji, którą przyszło im raczej odtworzyć niż stworzyć, z drugiej zaś nie mieli pojęcia, co powinni zaprojektować wewnątrz. W efekcie osią, wokół której zogniskowała się dyskusja o projekcie został Grób Nieznanego Żołnierza. A konkretnie spór o to, jak wkomponować go w nowy budynek.
Dalsze perypetie były już czysto administracyjnej natury - zmiana ekipy rządzącej w Warszawie, opóźnienia, oferty przetargowe droższe od założeń o - śmieszną z punktu widzenia dotacji na stadion Legii czy przetargu na II linię metra - kwotę 40 milionów złotych, zgoda rady miasta na podwyższenie budżetu inwestycji, wreszcie kontrakt, projekt i początek prac archeologicznych. O niektórych perypetiach wspominałem swego czasu tłumacząc, skąd biorą się problemy z rozstrzyganiem miejskich przetargów.
I wtedy okazało się, jak fatalnie przygotowano cały ten spektakularny gest. O tym, że pod placem Piłsudskiego są piwnice dawnego pałacu warszawiacy raczej nie wiedzieli - ale historycy wiedzieć musieli. Zasypano je po wojnie, w głębokim PRL-u wykreślono nawet z rejestru zabytków (nikt wtedy nie myślał o odbudowie, ani nawet o ich odkopywaniu - była to decyzja czysto techniczna, robiąca porządek w papierach). Zasadą jest, że przy tego typu inwestycjach prowadzi się badania archeologiczne i dopiero potem decyduje, co dalej. Tu jednak zasadę postawiono na głowie - o likwidacji piwnic zdecydowano jeszcze przed ich odkopaniem. Gdy więc rozgorzał spór o zachowanie historycznych murów, okazało się że w razie takiej decyzji projektowanie trzeba będzie właściwie zacząć od nowa.
Sensowną dlatego, że dziś ratusz jest w sposób absurdalny rozdrobniony, poszczególne biura zajmują różne budynki, co podnosi koszta pracy. A w dodatku niektóre z tych budynków, choćby pałac Branickich przy Miodowej, trzeba w końcu zwrócić byłym właścicielom. Tak więc, choć budowa drogiego ratusza nigdy nie jest decyzją popularną, tym razem władze Warszawy mogły liczyć na zrozumienie mieszkańców (i mediów, które ideę poparły dość zgodnie).
Tyle, że w między czasie dostaliśmy Euro 2012, ratusz zaś uznał, że od budowy pałacu dla siebie ważniejsza jest kontrowersyjna budowa stadionu dla stołecznej Legii. I podjął decyzję, że pałac na razie odbudowywany nie będzie. A odsłonięte, wpisane do rejestru zabytków piwnice zostaną zasypane - ziścił się scenariusz, który przez dwa lata funkcjonował jako żart.
Jaki jest więc bilans całej tej historii? Do sukcesów można zaliczyć uratowanie piwnic przed bezmyślną rozbiórką, a niektórzy - w tym i ja - w duchu cieszą się pewnie, że pałac Saski nie powstanie w tej formie, w której miał powstać. Są to jednak "plusy ujemne" - pierwszy dlatego, że piwnice przez dwa lata niszczały, a teraz znów zostaną zasypane i tak naprawdę nikt nie zastanowił się nawet nad tym, jak je sensownie wykorzystać. Drugi dlatego, że cofamy się o kilka lat i gdy tylko temat odbudowy pałacu powróci - znów będziemy toczyć te same debaty. O to czy i jak odbudowywać, co rozwalić i co zachować, a pewnie też i o to, co ma się znaleźć wewnątrz odbudowanego pałacu. Wymierne koszta całego tego bałaganu są - jak wspomniałem - dopiero szacowane, części oszacować się nie da. Symboliczny koszt to kolejny cios w wizerunek Warszawy w dziedzinie zarządzania, budowania i decydowania.
Zyski? Żadnych obiektywnych. Może tylko symboliczne - to, że spora grupa warszawiaków przejęła się losem zabytku, że się nim w ogóle zainteresowała, że uświadomiła sobie ciut lepiej, w jakim mieście żyje. Że przez moment zastanowiła się nad architekturą i jej rolą. Może też polityczne - może w oparciu o tę komedię pomyłek ktoś wyciągnie wnioski głosując w kolejnych wyborach?