16 listopada 2008

Metro bez serca

Pojawiły się w zeszłym roku na wszystkich - lub na większości - stacjach warszawskiego metra. Nowoczesne defibrylatory, które wydają polecenia głosowe. W ekstremalnej sytuacji może je obsługiwać nawet laik. Niestety, nie wszędzie.

Na pewno nie na stacji pl. Wilsona, gdzie zrobiłem to zdjęcie. W skrzynce po urządzeniu jest wprawdzie fotokomórka, więc kradzież z pozoru trudna. Ktoś się jednak nie bał i... defibrylator znikł. Nie sprawdzałem, jak jest na innych stacjach, ale zdjęcie zamierzam wysłać do Metra Warszawskiego z pytaniem, czemu wprowadza w błąd osoby, które mogłyby kiedyś chcieć udzielić komuś pomocy. Jeśli na innych stacjach jest podobnie, - proszę o sygnał w komentarzach.

Żyleta

Nigdy tam nie byłem. I już nie będę.


Trochę żałuję.

14 listopada 2008

Werner Herzog na krańcu świata

Nigdy nie byłem fanem filmów przyrodniczych, ale na ten zwróciłem uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, trailer pojawił się w sieci niedługo po tym, jak wróciłem z kursu nurkowego. Po drugie przez wzgląd na nazwisko reżysera. Werner Herzog opowiada o tym, kogo spotkał na końcu świata.



Stwierdzenie, że nie jest to typowy film przyrodniczy nikogo raczej nie zaskoczy. Zresztą Herzog - prowadzący narrację zza kamery, w pierwszej osobie - od razu mówi, że nie będzie to kolejny film o pingwinach. I rzeczywiście pingwinów jest tu stosunkowo niewiele, właściwie jeden, choć epizod z jego udziałem jest poruszający. To w ogóle przymiotnik, który najlepiej oddaje charakter tego niecodziennego filmu.

Czytelne jest w nim przesłanie ekologiczne, które z perspektywy powierzchni gigantycznej góry lodowej, która krąży po ocenie brzmi znacznie bardziej przekonująco, niż z jakiejkolwiek innej. Nawet dotknięte suszą rejony Afryki nie przerażają tak, jak ta masa wody, która pewnego dnia się po prostu rozpuści.

Film ma bohaterów - wielonarodowy tłum koczowników zamieszkujących bazę naukową na końcu świata; freaków, dziwaków, odszczepieńców, uciekinierów, ludzi, którzy zatracili się w nauce tak dalece, że pewnego dnia ocknęli się "na dole" kuli ziemskiej, gdzie - jak mówi jeden z nich - spadają w końcu wszyscy ci, którzy nigdzie indziej nie umieją się zaczepić. Herzog przygląda im się z życzliwym dystansem, ale nie próbuje ukrywać, że każdy z nich jest przerażający w szaleństwie, które pchnęło go na biegun lub co najmniej w jego okolicę. Ale też podziwia zapał eksploratorów, dla których chlebem powszednim jest odkrywanie nowych gatunków organizmów, nurkowanie pod lodem czy mieszkanie w namiocie na krawędzi wulkanu.

Przetyka te portrety zdjęciami przyrody - w dobie filmów przyrodniczych w jakości HD dostępnych w każdej kablówce trudno mówić tu o czymś miażdżącym. Rzecz raczej w nastrojowości, w chwilami nawet zbyt sugestywnej muzyce, która nie zostawia właściwie pola do interpretacji. Pokazuje świat, który czasem przypomina otwartą przestrzeń kosmiczną, innym razem planetę Hoth, a czasem coś na pograniczu Archiwum X, Obcego i innych klasyków SF. W bazie naukowej otoczonej śniegiem, ale samej w sobie unurzanej w błocie, pełnej koparek, spychaczy i brudnych baraków poczujemy się niemal jak w odległej stacji kosmicznej na rubieżach galaktyki; niemal tak klaustrofobicznie, jak w metalowej puszce na orbicie. Gdzieś w tle pojawia się też skojarzenie z Odyseją Kosmiczną, tyle że to nie HAL mówi odmawia nam spokojnym głosem wykonywania poleceń - robi to przyroda. Odnajdziemy tu podobną nastrojowość - pełną niepokoju, który udziela się momentalnie i nie opuszcza po wyjściu z kina.

I w ten sposób wzmacnia jeszcze ekologiczne przesłanie, które nie jest tu ofensywną ideologią, lecz wydaje się naturalną konsekwencją obcowania z przyrodą w ekstremalnym wydaniu.

Spotkania na krańach świata (Encounters at the End of the World)
reż. Werner Herzog
USA 2008

"Wszyscy jesteśmy architektami"

Po wczorajszej prezentacji projektu rewitalizacji i rozbudowy Cedetu miałem okazję porozmawiać chwilę z jednym z autorów projektu. Andrzej Chołdzyński pytał m.in. o to, czy nie przesadził z długością i szczegółowością swojej prezentacji.

Opowieść o tym, jak będzie wyglądał Cedet po rozbudowie zajęła w sumie około godziny i miała postać znakomicie zilustrowanego wykładu o historii budynku, płynnie przechodzącego w rozważania na temat tego, jaki kształt i skalę powinna przyjąć bryła nowej części. Były zdjęcia historyczne, mapy, zdjęcia lotnicze, anegdoty, a między wierszami dało się też dostrzec szpilkę pod adresem autora projektu domu towarowego powstającego po drugiej stronie al. Jerozolimskich. Było ciekawie.

Architekt zwierzył się jednak, że przygotowując konferencję wspólnie z inwestorem zastanawiał się, czy przypadkiem nie za wiele technicznych detali, roboczych - a więc "brzydkich" rysunków. Myślę, że najlepszym dowodem skuteczności tej prezentacji był fakt, że po jej zakończeniu właściwie nie było pytań o kształt projektu - jedno, dotyczące zasadności rozbiórki istniejącego drugiego skrzydła budynku zadał Grzegorz Piątek. Moim zdaniem odgrywał się jednak za to, że Chołdzyński swoim wykładem uprzedził jego wieczorny, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej ;)

Zgodną pozytywną ocenę prezentacji Chołdzyński skwitował tytułowym zdaniem "wszyscy jesteśmy architektami", które uzupełnił stwierdzeniem, że skoro zajmujemy się pisaniem o architekturze, to siłą rzeczy coraz lepiej rozumiemy warsztat. Dla mnie - wychowanego przy desce kreślarskiej nieżyjącego już ojca, w rocznicę jego urodzin - były to słowa nad wyraz miłe. Tym bardziej, że zbieg okoliczności, który spowodował, że zajmuję się architekturą zawodowo jest dla mnie bardzo ważną i cenną sprawą.

Ale wspominam o całej sytuacji nie dlatego, żeby się tu dzielić osobistymi emocjami. Firma CDI zapowiedziała wczoraj, że swój projekt będzie teraz prezentować przyszłym sąsiadom. Nie bez powodów - gdy wieść o planowanej rozbudowie Cedetu pojawiła się w prasie ci od razu zaczęli wyrażać obawy, że nowy gmach zasłoni im światło słoneczne. Znów nie bez powodów - w końcu budowa wspomnianego budynku po drugiej stronie al. Jerozolimskich odwlekła się właśnie z powodu sporu o doświetlenie okien sąsiadów.

Wychodząc od braci Jabłkowskich pomyślałem, że myśl Chołdzyńskiego warto - z pewną ostrożnością, oczywiście - rozszerzyć i równie poważnie potraktować mieszkańców ulicy Brackiej. Może spokojna, rzeczowa prezentacja detali technicznych i warsztatowych pomoże przekonać mieszkańców? Widać na niej, że podcięcia parterów nie są przypadkowe, że bryła została ukształtowana tak, by korespondowała z sąsiednimi elewacjami rytmem i tektoniką, że kształt dachu jest efektem dbałości o światło w sąsiednich budynkach właśnie. Owszem, są to detale techniczne, wymagające wyobraźni przestrzennej i - przede wszystkim - dobrej woli, chęci zrozumienia projektu. Pewnie nie wszyscy goście takiej prezentacji będą mieli wolę, by się z tym zmierzyć, ale kto wie - może kilku wahających uda się przekonać tak, jak dziennikarzy wczoraj?

Wieczorny wykład Grzegorza Piątka pokazał - nie pierwszy raz zresztą - że zainteresowanie architekturą w Warszawie jest spore i coraz więcej ludzi szuka tej wiedzy. Podobnym wrażeniem podzielił się ze mną niedawno pracownik jednego z portali, który mówi, że architektura dobrze "się klika". Któż nie lubi kolorowych obrazków? A skoro tak, to czemu nie pójść o krok dalej i nie pokazać też tej odrobiny warsztatu, która pozwala wyjść poza komputerowe renderingi i poczuć przestrzeń miejsc, które dopiero powstaną?

Zresztą pierwszy krok w tym kierunku zrobiło właśnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej organizując jakiś czas temu wystawę makiet i modeli, które Christian Kerez wykorzystywał przy pracy nad nową wersją projektu. I choć miasto poczuło się urażone tym pomysłem, a wernisaż potraktowało jako szantaż mający na celu wymuszenie zgody na nową koncepcję, to ja na miejscu widziałem ludzi żywo zainteresowanych detalami projektu, a na zwiedzanie wystawy z autorem waliły tłumy ludzi. A i sam spór o muzeum pokazał, że ludzie chcą o architekturze rozmawiać. A niektórzy nawet chcą ją rozumieć. Interpretacji nie ma jednak bez wiedzy - jak podkreślał wczoraj Chołdzyński.

Nieśmiało sugeruję więc architektom - i deweloperom, którzy często boją się pokazywać swoje projekty przed przygotowaniem końcowych renderingów - by szukali sposobu na wciągnięcie publiczności w proces twórczy i wiążącą się z tym debatę. To może przynieść korzyści wszystkim stronom.


Ulotkę zajumałem z bloga Chłodnej 25, zdjęcie Cedetu pochodzi z materiałów CDI

Suplementa

  • Tekst o tym, że jak to nie ma, jak jest gdzie pogadać i się gada do upadłego pisałem w afekcie i w efekcie tegoż afektu zapomniałem napisać o najważniejszym bodaj miejscu, które należy wymienić. Chłodna 25 - oto przykład miejsca, gdzie nie tylko się gada, pije, pije i gada, ale przede wszystkim się dzieje i się robi. Tyle, że to już dawno przekroczyło normy zwyczajnej knajpianej działalności. Ale zaczęło się właśnie od gadania przy stoliku.
  • Spektakularny gest, o którym pisałem jakiś czas temu, został rozliczony. Jak poinformował dziś na radzie miasta ratusz zabawa w piaskownicę na pl. Piłsudskiego kosztowała nas, bagatela, 15,6 miliona złotych.

13 listopada 2008

Fajnie, ale co dalej panie Bond?

Złamać schemat można raz, ale co robić dalej? Do starego Bonda powrotu nie ma, a nowy zamknął sprawy osobiste i musi sobie teraz odpowiedzieć na pytanie o przyszłość zawodową.

Byłem przekonany, że poprzedniej części Bonda poświęciłem więcej uwagi, a okazuje się, że zasłużyła tylko na krótką wzmiankę przy okazji najlepszych napisów początkowych. Tymczasem "Quantum of Solace" nie sposób oceniać w oderwaniu od "Casino Royale" i to nie tylko dlatego, że fabularnie jest to ciąga dalszy tamtej historii. To zresztą chyba ostatni bastion, który padł - poprzednie części chyba nigdy nie były ze sobą związane tak ściśle, by widzowie o słabszej pamięci mieli poczucie, że umknął im wątek.

Zaskoczenia nie ma: Bond w wydaniu Daniela Craiga jest wciąż taki sam, czyli zupełnie inny od poprzedników. To nie cyniczny zabójca i podrywacz - podrywa i zabija, ale tak jakby musiał, a nie jakby to lubił. Pije co popadnie, przedstawia się nieładnie albo wcale, a jego komórka robi wprawdzie cudownej jakości zdjęcia, ale nie ma ukrytej alpinistycznej uprzęży, spadochronu ani nawet niewielkiej rakiety z głowicą balistyczną.

Jest oczywiście to, co chłopaki lubią najbardziej - najpierw trzęsnienie ziemi w postaci pościgu włoską szosą na krawędzi przepaści, potem gonitwa po dachach Sieny niczym nie ustępująca leparkurowym popisom z początku poprzedniej części. Dalej napięcie niby stopniowo rośnie, ale bez przesady - przeciwnik Bonda jest tym razem dość miałki, inne czarne charaktery też jakoś szczególnie nie przerażają, nawet w porównaniu z demoniczno-sadystycznym Le Chifre z poprzedniej części, który też największym łotrem w historii kina nie był. Bo i czym by miały przerażać, skoro film poszedł w stronę znacznie bardziej realistycznych złoczyńców od przyjętej wcześniej konwencji?

Proszę nie zrozumieć mnie źle: ogląda się to znakomicie, Bond jest twardzielem, bohaterem jakiego kino uwielbia, film zaś zrobiony jest z wykopem chwilami nawet przekraczającym zdolności przeciętnego widza. I proszę też przyjąć do wiadomości, że nie jestem takim fanem Bonda, by bronić konwencji przed profanacją. Los agenta 007 (w sensie kulturowym) jest mi właściwie obojętny. Starsze mnie śmieszą, nowszem - te z Brosnanem - nawet lubiłem, choć nie wiem nawet czy widziałem wszystkie. Ale generalnie wiedziałem, czego się po Bondach spodziewać - angielskiego humoru, lasek (to się akurat nie zmieniło), traktowanych jak przedmioty, "my name is... wstrząśniete nie mieszane" itd.

Na tym tle "Casion Royale" wypadło znakomicie - zaskakiwało, intrygowało, tłumaczyło czemu właśnie Craig. "Quantum..." też by chciało, ale już nie umie zaskoczyć dowcipnym nawiązaniem do tamtej konwencji - może poza dialogiem przy kieliszku i odpowiedzią barmana na pytanie "co ja właściwie piję?" i imieniem agentki Strawbery Fields. Ten bondowski humor nie musiał się podobać, ale bez niego dostajemy zwykły film sensacyjny.

Koniec końców Bond zamyka jednak sprawy osobiste i daje przełożonym - oraz widzom - do zrozumienia, że powróci. Na pewno znów w wybuchowym stylu, ale to za mało, by nowy Bond zastąpił starego. Scenarzyści są na to chyba przygotowani - w końcu biografię 007 piszą od nowa; "Casiono Royale" to tak naprawdę początek jego przygód. Teraz pytanie, czym scenarzyści wypełnią pustkę po tym, co sami Bondowi odebrali?

Z ciekawością sprawdzę to w kinie.

Quantum of Solace
reż. Marc Forster
Anglia, USA, 2008

CEDET rozbłyśnie na nowo

Budynek Smyka odzyska swój historyczny wygląd i wróci do dawnej nazwy. CEDET zmieni się w ekskluzywny dom handlowy. Jego tylne skrzydło zostanie zastąpione nowym budynkiem autorstwa Andrzeja Chołdzyńskiego i Wojciecha Grabianowskiego.

- Kończymy proces rewitalizacji, który tak naprawdę zaczął się w 1975 roku, gdy oryginalny CEDET spłonął w pożarze - tłumaczy Andrzej Chołdzyński, który kieruje zespołem pracującym nad projektem. Na efekt tych prac składają się dwa budynki. Pierwszy to znany wszystkim "Smyk" - perła powojennej architektury kojarząca się z największym warszawskim sklepem z zabawkami. Drugim będzie połączony z nim szklany gmach na planie trójkąta, który wypełni przestrzeń u zbiegu ulic Brackiej i Kruczej. - Naszym zamiarem było wydobycie historycznej skali i przebiegu Brackiej, jednej z najpiękniejszych warszawskich ulic, która ukośnie przecina Śródmieście. To układ podobny do nowojorskiego Brodwayu, tylko że wytyczony w czasach, gdy wyspę Manhattan tamtejsi Indianie dopiero sprzedawali Holendrom - podkreśla Chołdzyński.

Projekt został wstępnie uzgodniony ze stołecznym konserwatorem zabytków, ale inwestor - firma CDI, właściciel Warsa, Sawy i Juniora, nie uzyskał jeszcze warunków zabudowy. Liczy jednak, że do końca przyszłego roku dostanie pozwolenie na budowę. - Inwestycja będzie realizowana w jednym etapie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie gotowa na 2012 rok - zapowiada Tomasz Chenczke z CDI.

Po przebudowie, której koszt szacowany jest na ponad 100 milionów euro, budynek ma mieć łącznie około 35 tys. mkw. powierzchni. Na parterze i niższych piętrach obu części powstaną sklepy i kawiarnie, a wyżej - biura. Bryła nowego budynku ściśle wypełnia trójkątną działkę przy ulicy Brackiej, a jej agresywny narożnik będzie charakterystycznym domknięciem perspektywy ulicy Szpitalnej. Elewacje są niemal w całości szklane. - Chcieliśmy w ten sposób nawiązać do tego, czym pierwotnie był CEDET - lampionu świecącego w morzu ruin powojennej Warszawy. Ale nie mogliśmy kopiować oryginalnego pomysłu, więc staraliśmy się tę ideę wyrazić współczesnymi środkami - tłumaczą architekci.

Znakiem charakterystycznym nowego budynku stanie się z pewnością zieleń w elewacji. W kilku miejscach zaplanowano gigantyczne donice, w których wyrosną drzewa. Będą rozlokowane na różnych poziomach, a każde wypełni co najmniej trzy kondygnacje. Jak tłumaczą autorzy projektu, ma to dać złudzenie, że ludzie wciąż znajdują się w przestrzeni miejskiej, choć krążą po piętrach budynku. Podobny efekt mamy odczuwać wychodząc na tarasy, które znajdą się na dachu nowego budynku. To także nawiązanie do oryginalnego Cedetu, który na ostatnim pietrze ma ogromny taras i nieczynną od dawna restaurację, w której w latach 60. odbywały się nawet pokazy mody. To miejsce ma znów tętnić życiem.

Projekt powstał we współpracy z Grzegorzem Ihnatowiczem, architektem i synem Zbigniewa Ihnatowicza, projektanta oryginalnego CEDET-u. Budynek, choć zaprojektowany już w PRL-u, nawiązywał do najlepszych europejskich tradycji. Został zresztą doceniony przez światową prasę architektoniczą, co szybko okazało się przekleństwem autorów. Władza ludowa oskrażyła ich o kosmopolityczne odchylenie i odebrała projekt. Ihantowicz spędził nawet kilka miesięcy w areszcie, a budowę dokończono według rysunków innej ekipy. I właśnie dlatego tylne skrzydło gmachu nie zostało wpisane do rejestru zabytków. Znalazła się w nim tylko główna część CEDET-u i to nie w dzisiejszej formie, lecz jako oryginalny zamysł.

Rzeczą właściwie niespotykaną w Warszawie jest fakt, że o wpis zabiegał sam deweloper. Firma CDI znana jest zresztą z modernizacji innych obiektów o wielkiej wartości architektonicznej - wrocławskiej Renomy i poznańskiego Okrąglaka. Inwestor zapewnia, że warszawski budynek szybko odzyska wielkomkiejski blask i stanie się na nowo miejscem znanym i żywym. Zapowiada też, że zadba o detale - na elewację powróci charakterystyczny niebieski neon, który firma już wykorzystuje w materiałach promujących inwestycję. A w podcieniach zaobaczymy mozaiki zaprojektowane przez Wojciecha Fangora. 86-letniemu artyście, który karierę zrobił poza krajem, władza ludowa także nie pozwoliła na realizację pierwotnego projektu. Teraz te wszystkie detale mają odzyskać należne im miejsce.

Renowacja i rozbudowa CEDET-u to nie jedyna inwestycja handlowa w tym rejnonie. Tuż obok swój dom towarowy rozbudowują bracia Jabłkowscy, a po drugiej stronie al. Jerozolimskich bracia Likusowie stawiają kolejny ekskluzywny dom handlowy, Wolf Bracka, zaprojektowany przez Stefana Kuryłowicza. Bracka staje się więc na powrót wielkomiejską handlową promenadą łączącą plac Trzech Krzyży ze ścisłym centrum. Do pełni szczęścia - podkreśla Andrzej Chołdzyński - konieczne jest jednak uporządkowanie placu u zbiegu Brackiej, Kruczej, Szpitalnej i Chmielnej. Architekt liczy, że komercyjne inwestycje w tym rejonie skłonią władze Warszawy do uporządkowania tej okolicy.

- A w przyszłości, gdy Warszawa doczeka się obwodnicy, Aleje Jerozolimskie z autostrady zmienią się w prawdziwą wielkomiejską aleję. Wtedy możliwe byłoby połączenie obu części ulicy Brackiej - snuje plany Chołdzyński.

Nie wiadomo tylko, czy w nowym CEDEC-ie nadal będzie działał Smyk. Sieć sklepów z zabawkami narodziła się wprawdzie właśnie tutaj, ale inwestor nastawia sie raczej na sklepy odzieżowe. Nie wyklucza jednak, że i dla zabawek znajdzie się trochę miejsca.





Rewitalizacja Cedetu, to produkt typu "dwa w jednym" - przywrócenie pierwotnej świetności budynkowi Ihnatowicza wiąże się nieuchronnie z zabudową działki na jego tyłach. A ta wiąże się z kolei z rozbiórką tylnego skrzydła budynku. O to, że jest to rzecz o znacznie mniejszej wartości niż część frontowa nie ma sporu - zastanawiać się można najwyżej nad tym, czy istotnie wpis do rejestru zabytków powinien chronić nasze wyobrażenia i wspomnienia o danym budynku, czy też jego materialną substancję. Nie jestem pewien, czy pod taką postacią nie jest precedensem, który w przyszłości wykorzystają inwestorzy i architekci o znacznie gorszych intencjach.

W intencję CDI nie wątpię. A w każdym razie chcę w nie wierzyć, bo marzy mi się, by w Warszawie inwestowali deweloperzy z taktem, klasą i szacunkiem dla architektury. Tym bardziej dla tej, która metrykalnie jest na pograniczu zabytkowości, a której co krok nam ubywa (przypominania Supersamu i pawilonu Chemii, który po drugiej stronie ulicy ustąpił właśnie miejsca wspominanemu domu towarowemu Wolf Bracka nigdy dość). Za CDI przemawiają ich projekty z innych miast.

Największy problem mam z nowym skrzydłem Cedetu. Muszę chyba przywyknąć do myśli, że w tym miejscu powstać tak duża i tak silna kubatura. Ale patrząc na wizualizacje i na makietę, którą pokazano dziś w kolejnym z wymienionych domów towarowych przy Brackiej, czyli u braci Jabłkowskich czułem, że ona tam pasuje. Że wypełni przestrzeń, która jest dziś zdegenerowana - coś między rampą rozładunkową, śmietnikiem, a peronem kolejowym - i nada jej wielkomiejski charakter. Że ożywi ten zakątek miasta - zakątek z największym, wydawałoby się potencjałem, a wciąż podupadły. Stanie się przy tym interesującym tłem dla Cedetu, który stanowi w Warszawie klasę sam dla siebie. Cieszę się, że skalę tej bryły, jej rytmikę, tektonikę i podziały uzgodniono z konserwatorami w toku rozmów, a nie awantur.

Marzy mi się przy tym, by na wysokości zadania stanęło jeszcze miasto, które od lat zapowiada rewitalizację ledwie odczuwalnego w miejskiej przestrzeni pasażu, jakim jest Bracka. I od lat nie remontuje tam nawet chodników. Jest po temu okazja, bo nie wątpię, że Andrzej Chołdzyński ma w zanadrzu plan dla całej tej okolicy z placem u zbiegu z Chmielną włącznie, a CDI - wtedy jeszcze pod inną nazwą - już raz - w pasażu Wiecha udowodniło, że chce wchodzić we współpracę z samorządem. Idealnie nie było, ale zawsze to jakiś początek.


Tekst powstał we współpracy z TVN Warszawa, wizualizacje i zdjęcia: CDI

12 listopada 2008

O warszawskich knajpach narzekania pod Pikadorem

Z inicjatywy miasta, w odzyskanym i z tej racji świecącym pustkami lokalu po restauracji Nowy Świat na kilka dni reanimowano trupa słynnej warszawskiej kawiarni Pod Pikadorem. W duchu z lekka sentymentalnym narzekano tam ostatnio, że dziś kawiarnie i knajpy już nie te, co przed wojną. Nie ma stolika Skamandrytów, nie ma innych stolików, co by sobie przy nich usiąść i pogadać. Nie ma?!

Staram się raczej nie pisać o tym, jak to było przed wojną, bo niewiele pamiętam. Czytałem za to niedawno wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Rzecz to wprawdzie o czasach powojennych, ale takich tuż, tuż, gdy jeszcze tu i ówdzie, głównie w gruzach duch przedwojennych knajp dawał o sobie znać. Bije z tej książki atmosfera, za którą trudno nie zatęsknić, nawet jeśli się jej nie znało - knajpy pełne państwa radców, ministrów, znanych adwokatów, profesury, a i cwaniactwa wszelkiej maści na każdym kroku, alkoholi, zakąsek, przekąsek, wódki słodkiej i gorzkiej, muzyki lepszej lub podlejszej i zabawy, nawet w tych smutnych czasach - taki krajobraz rysuje Budrewicz wyłuskując z ruin co ciekawsze indywidua. Czytam i sam pytam, czemu takich miejsc już w Warszawie nie ma.

Nie ma? Jakoś tak mnie podminowała ta "Polski" relacja spod Pikadora, że zacząłem szukać. Weźmy Pawilony - knajpa przy knajpie, pełne nawet w tygodniu, rozmnażają się przez pączkowanie i anektowanie kolejnych piwnic po sklepach obuwniczych czy punktach ksero. Po dłuższej przerwie zaglądam ostatnio znów częściej i widzę, że każda ma swoją stałą publikę, a publika ma swoje ulubione stoliki.

Jak nie ma miejsca, to coś może znajdzie się w pełnej do granic możliwości Kulturalnej, urządzonej w dawnym barze teatru Dramatycznego, gdzie po drodze jeszcze kilka innych lokali się barwnie zapisało. Owszem, znakiem warszawskim knajp jest ich nietrwałość, ulotność nieznana w innych miastach, gdzie po 10 latach można wpaść w to samo miejsce i zjeść to samo z menu. Ale i to się zmienia. Zresztą do warszawskiej legendy przechodziły przecież lokale, którym też nie zawsze dane było długo działać.

Jak nie tam, to można iść do Planu B, ulubionego jak mi się zdaje miejsca młodych warszawskich architektów, wśród których zaczynam rozpoznawać coraz więcej osób tworząc sobie w ten sposób namiastkę budrewiczoweskiego klimatu.

Zagłębie przy Dobrej nieco podupadło, ale rozkręca się Praga z podwórkiem przy ulicy - nomen omen - 11 listopada. Ciekawie dzieje się w Obiekcie Znalezionym. A wszyscy kończą prędzej czy później w czynnych całą dobę Przekąskach Zakąskach wyjętych z Budrewicza niemal żywcem. Na stojaka, pod śledzia albo gzika wódka raczej niezbyt długo mrożona leje się potokiem, któy zwalnia chyba tylko rano. A w niedzielę rano kaca leczy się np. w Karmie, znów na pl. Zbawiciela, gdzie owszem, nie ma stolików, ale są kanapy.

I to nie są tylko puby, czy tylko kawiarnie - tu działa galeria, tam odbywają się poetyckie slamy, a przede wszystkim przy każdym stoliku w oparach papierosowego dymu i alkoholu gada się. Gada się godzinami, mądrzej lub głupiej im dalej w czasie, ale się gada. Na każdym kroku są takie miejsca, gdzie spotkać można ludzi, których śmiało można zaliczyć do kontynuatorów tamtych tradycji.

Owszem, miasto jest większe, ludzi też więcej trudno więc znać wszystkich i trudniej o to cenne bez wątpienia poczucie bijące z wielu wspomnień i autobiografii lat przed -i tuż-po-wojennych, że wszyscy się znają. Ale nie wątpię, że gdzieś między tymi ludźmi, których twarze kojarzę ze swoich ulubionych knajp jakiś nowy Tyrmand dyktuje nowe trendy w muzyce i zabiera materiały do swojego "Dziennika". Że przy którymś z tych stolików w oparach absurdu siedzą nowi Skamandryci. I że jakiś Budrewicz naszego pokolenia krąży między nami, wyłapuje twarze, notuje cytaty, które za lat kilka wraz z barwnymi anegdotami opisze. I dowiedzie tym sposobem, że kawiarniana tradycja z czasów przed i powojennych wcale w Warszawie nie umarła.

11 listopada 2008

Semantyczne nadużycia

Oficjalny blog Google Readera poinformował właśnie, że czytnik RSS-ów wyposażono w opcję automatycznego tłumaczenia zawartości. Efekty? Bezcenne :)


Nie jestem w stanie zweryfikować jakości tych tłumaczeń, natomiast z angielską wersją poszło Google tak sobie. Tłumaczenie jest dalekie od doskonałości, choć oddaje sens. Wciąż nie jest to ideał, ale i tak efekt jest o kilka epok lepszy od tego, co trafiało do sieci, jako efekt radosnej twórczości translatorów sprzed kilku lat. Imponujące jest też tempo, w jakim Reader przetwarza te teksty.

A teraz muszę wyłączyć jakoś te robaczki w swoim Readerze :)

10 listopada 2008

Stało się

A więc stało się to, co zapowiadałem na blogasku już jakiś czas temu. Skończyła się epoka - przynajmniej dla mnie. Autobusy linii 185 nie wrócą na ulicę Gwiaździstą. Po mojej stronie kwadratu zastąpi je linia 122. Właśnie po raz pierwszy przejechałem na stare śmieci takim to autobusem. W środku oznakowanie jeszcze tymczasowe, ale to pewnie tylko kwestia pośpiesznego trybu, w jakim ta zmiana została wprowadzona. Odbyło się to bowiem przy okazji zamykania walącego się wiaduktu przy dworcu Gdańskim dla komunikacji miejskiej. Patrzyłem na przystanku na trasą tej nowej-starej linii, która łączy teraz kwadrat ze Starym Bemowem i doszedłem do wniosku, że jakieś 10 lat temu powitałbym ją z proporcjonalnie mniejszym sentymentem do 185, za to większym zadowoleniem. W czasach liceum taki autobus spod domu aż na Bemowo to było coś! W sam raz dla mnie! Ale to dawne czasy. Dziś nic mi po nim. Ale odnotować trzeba.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.