08 kwietnia 2009

Reaktywacja

Zapraszam do autobusu.

Rzeczy i ich miejsca

"Prestige House" to nowy dwumiesięcznik o dizajnie, architekturze oraz - jak głosi podtytuł - o miejscach i rzeczach. Projekt Valkea Media imponuje szatą graficzną. Mniej w nim do czytania - więcej do oglądania, a właściwie do karmienia wzroku.

To nie jest wpis sponsorowany - raczej koleżeńsko-promocyjny, ale pisany z pełnym przekonaniem.

Na co dzień nie sięgam do gazet o wnętrzach, architektoniczną wchłaniam regularnie tylko jedną. Trendy w dizajnie i architekturze śledzę raczej w internecie. Nie jakoś obsesyjnie, ale lista serwisów, na które zaglądam jest na tyle długa, że nierzadko trafiam po raz kolejny na to samo. "Prestige House" ujął mnie m.in. tym, że na 50 stronach prawie wszystko było dla mnie nowe. Zaskoczenie tym milsze, że nowe były dla mnie też warszawskiej miejsca prezentowane w tym numerze.

Inna sprawa, że 50 stron wypełnionych w - na oko - 1/3 reklamami to trochę za mało. Cały numer zajął moją uwagę na ledwie kilkanaście minut. I choć niektóre rozkładówki imponują i przykuwają wzrok na dłużej (dlatego wrzuciłem je w dość dużej rozdzielczości), to nie ma się na czym zatrzymać na dłużej. A szkoda, bo patrząc na te zdjęcia bardzo by się chciało.

Niezbyt czytelny jest dla mnie podział na sekcje tematyczne - za często przetyka je pagina "Promocja". Choć trzeba przyznać, że nawet te promocyjne materiały zrobione są na przyzwoitym poziomie; nie są to przeklejone materiały przysłane przez reklamodawcę, nawet jeśli promowana architektura jest z lekka kiczowata (piję do inwestycji w Wilanowie). I choć rozumiem, że taki jest charakter gazety, to jednak odruch bierze górę - teksty promocyjne omijam. Wróciłem do nich na potrzeby tej notki - normalnie bym tego raczej nie zrobił. Zawiódł mnie też fotoreportaż z targów w Kolonii na samym końcu numeru - zdjęcia z tak lakonicznymi podpisami są dla mnie po prostu niezbyt komunikatywne. Dizajn i fotoreportaż nie idą chyba w parze.

Za to zdjęcia gór lodowych Davida Burdeny'a absolutnie mnie zahipnotyzowały. Szkoda tylko, że po rewelacyjnej rozkładówce następuje strona z tekstem przełamana brzydką reklamą, która psuje efekt. Drobnych kiksów graficznych jest w pierwszym numerze kilka. Nie podobają mi się podpisy do zdjęć na białym pasku kryjącym ilustrację. Wolę klasyczne, gazetowe podpisy pod zdjęciem. Zdziwił mnie też sposób łamania cytatów w tekstach - wszystkie są w cudzysłowach. Dla kogoś przyzwyczajonego do gazetowej interpunkcji to jest męczące.

To są jednak detale, które nie zacierają ogólnego wrażenia. Wrażenia, że trzyma się w ręku eleganckie wydawnictwo przygotowane przez osoby, które znają najnowsze trendy w dizajnie, wiedzą, co ciekawego projektuje się na świecie, co się otwiera i pokazuje w Polsce. To wrażenie luksusu potęguje duża ilość światła na redakcyjnych kolumnach, a nawet pewna nonszalancja w pozostawianiu cały szpalt pustych. Pochwalić muszę też okładkę - niewidoczna tutaj biała ramka naokoło ciemnego, nocnego zdjęcia, o szerokości bliskiej literom tytułu robi świetne wrażenie. Podobnie jak minimalna ilość dodatkowych informacji.

Nie wiem jak szeroki jest rynek dla takiej gazety, ale życzę jej jak najlepiej, bo ani dizajn, ani architektura nie wyglądają na stronie WWW tak dobrze, jak na świetnie złamanej rozkładówce, na dobrym papierze. Do pełni szczęścia brakuje tylko co najmniej dwa razy większej objętości i nieco większej liczby autorskich materiałów.

07 kwietnia 2009

Nie burzcie Centralnego!

Z ogromnym oburzeniem ze strony kolegów z naszej stacji spotyka się opinia, że Dworzec Centralny warto wpisać do rejestru zabytków. Mało kto przyjmuje do wiadomości, że to budynek, który warto chronić.


Tym protestom trudno się dziwić. Centralny to dziś przede wszystkim bród i smród. Nawet jeśli podziemne bebechy miasta mogą być na swój sposób fascynujące, to do takiego spojrzenia nikogo nie zamierzam przekonywać. Wcale bym zresztą nie żałował, gdyby dworzec zmienił się w lśniący, nowoczesny węzeł komunikacyjny. Rzecz w tym, że Centralny może być takim miejscem, a jednocześnie może zachować swoją formę.

Nowoczesność w PRL-owskim wydaniu

Koncepcja budowy dworca w tym miejscu zrodziła się tuż po wojnie, ale przez trzy dekady przegrywała z "przejściowymi trudnościami". Pierwotną wizję opracował Arseniusz Romanowicz - ten sam, który zaprojektował wpisane do rejestru, małe perły architektury; dworce Ochota, Powiśle oraz - podobnie jak Centralny - zdewastowany i niedoceniany dworzec Wschodni.

Budowa została podporządkowana celom politycznym. Projekt zmieniano, usuwając z niego wiele nowatorskich rozwiązań, jak choćby kładki łączące dworzec z planowanymi w sąsiedztwie wieżowcami tzw. Zachodniego Centrum (częściowo zrealizowany projekt Jerzego Skrzypczaka, autora wieżowców Marriott i Oxford Tower). Gdy zaczęła się budowa, nie był już tak nowatorski. Konieczność wyrobienia się z realizacją przed wizytą Leonida Breżniewa w 1975 roku zaowocowała z kolei mnóstwem niedoróbek. Przez następną dekadę dworzec nieustannie remontowano.

Niemniej były to czasy propagandy sukcesu ekipy Edwarda Gierka. Na Centralnym nie oszczędzano: do wykończenia wykorzystano marmur i granit, z Włoch sprowadzono automatycznie otwierane drzwi i nowoczesne zegary. Ruchome schody też nie były wtedy rozwiązaniem standardowym - na świecie wspominano o nich jako o jednym z dowodów technicznego zaawansowania warszawskiej stacji. A wspominano, bo błyskawiczna budowa odbiła się szerokim echem. I choć dziś trudno w to uwierzyć, dworzec Centralny nadal bywa wymieniany jako przykład nowatorskiego rozwiązania komunikacyjnego.

Wpis nie zablokuje remontu

Od kiedy na antenie TVN Warszawa z ust Barbary Jezierskiej, wojewódzkiego konserwatora zabytków padła deklaracja o możliwości wpisu dworca do rejestru, często słyszę opinię, że to na zawsze zablokuje jego remont. PKP z pewnością będzie sięgać po ten argument, by usprawiedliwić nieróbstwo. Ale ochrona zabytków nie polega na konserwowaniu stanu obecnego, szczególnie gdy urąga on jakimkolwiek standardom. Zabytkowe obiekty można modernizować, co bardzo często oznacza działania radykalne. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie sprzeciwi się uporządkowaniu handlu w podziemiach, budowie wind dla osób niepełnosprawnych, wymianie szklanych elewacji czy zniszczonego pokrycia dachu dworca. To wszystko może wyglądać lepiej i wpis do rejestru nie będzie tu żadną przeszkodą. A mądrze wykorzystany będzie źródłem dodatkowych funduszy na remont. Trzeba cisnąć kolejarzy, by się za to wreszcie wzięli, nie mydląc nam oczu cudami, które nastąpią "po Euro". Ale nie musi się to wcale odbyć kosztem dworca.

Wieżowiec - pusty gest

- Można go ukryć w podziemiach wieżowca - słyszę często. Tylko po co? Lubię wieżowce, nie jestem ich przeciwnikiem, ale ukrycie dworca w podziemiach kolejnej szklanej wieży wydaje mi się prymitywnym gestem. Dużo ciekawsze, bardziej miastotwórcze wydaje się wyremontowanie istniejącego budynku i nadanie mu należnej dworcowi rangi. Dworzec ukryty w przyziemiu wieżowca zniknie z widoku i zatraci wartość ściśle związaną z jego funkcją - przestanie być punktem orientacyjnym. A ekonomiczne uzasadnienie takiej inwestycji jest wątpliwe. Warszawa ma mnóstwo terenów, także tych należących do PKP, na których wieżowce można budować taniej. Kolejarze nie zbudują go sami i nie bardzo wierzę, że uda im się znaleźć partnera do tak trudnej inwestycji, gdy wokół tyle działek leży odłogiem.

Na miejscu Centralnego nie powstanie też dworzec na miarę berlińskiego Hauptbahnhof. W centrum miasta nie ma na to ani miejsca, ani potrzeby - dworzec tej rangi powstać może tylko na miejscu kilku peronów szumnie nazywanych dziś dworcem Zachodnim. To tam, przy stacji III linii metra, 10 minut od Centrum i 15 od lotniska (w przyszłości, oczywiście) jest miejsca dla głównego międzynarodowego dworca stolicy. Linia średnicowa powinna zostać udostępniona pociągom międzynarodowym pędzącym na Wschód i lokalnym. Bo to przede wszystkim pasażerowie lokalnej kolei muszą się dostać do ścisłego centrum. A turyści i goście z zagranicy mogą korzystać z nowoczesnej stacji Zachodniej. Gdyby PKP zdolne były do przyjęcia jakiejkolwiek strategii rozwoju, już dawno dostrzegłyby, że dworzec Centralny będzie tracił na znaczeniu.

Ciągłość tworzy tożsamość

Ale wcale nie musi tracić na wartości. Charakterystyczne łuki dachu mogą się z powodzeniem stać jednym ze znaków rozpoznawczych Warszawy. Zauważył to chyba Christian Kerez, który w jednej z wersji projektu Muzeum Sztuki Nowoczesnej sparafrazował ten motyw. To z takich detali, jak charakterystyczny kontur czy element miejskiego krajobrazu rodzą się rozpoznawalne na całym świecie logotypy miast. To z takich gestów rodzi się tradycja miejsca i przestrzeni. Gdy architekci ze szwajcarskiej pracowni Herzog & de Meuron w elewacji jednej z remontowanych kamienic w Bazylei powtarzają kształt charakterystycznych kratek ściekowych (właśnie tak!), nie robią tego tylko dla żartu. To właśnie gest, który buduje tożsamość miasta. I właśnie o tożsamość, a nie o nie ulegającą żadnej wątpliwości wartość budynku dworca warto się spierać.

Tak często narzekamy, że Warszawa nie ma czytelnego symbolu, znaku, motywu, który można by było powtórzyć choćby w materiałach promocyjnych. Dach Centralnego jest rozpoznawalny tak jak sylweta Pałacu Kultury. Narzekamy, że wojna pozbawiła Warszawą ciągłości, że zburzone miasto nie ma tradycji. Jak w tym kontekście wytłumaczyć łatwość, z jaką moi koledzy wydają wyrok na dworzec Centralny? Jak nazwać forsowany przez PKP pomysł zburzenia budynku, który jest symboliczną bramą do Warszawy i pierwszym punktem orientacyjnym na jej mapie dla tysięcy nowych warszawiaków? Jeśli zburzymy dworzec, czym - poza skalą naszych zapędów - będziemy się różnić od dresiarzy demolujących już i tak brudne i zaplute klatki schodowe bloków z PRL? I wreszcie, czy naprawdę chcemy, by w podręcznikach historii sztuki został po nas taki nomen-omen ustęp:

W 2012 roku, tuż przed rozpoczęciem Mistrzostw Europy w piłce nożnej służby epidemiologiczne uznały, że dalsze użytkowanie tego interesującego budynku grozi wybuchem epidemii od wieków nie notowanej w tej części świata dżumy. Warszawiacy, nie mogąc uporać się z zalegającym na terenie dworca brudem, zdecydowali się na rozbiórkę. Nad nowym dworcem miał powstać 30-piętrowy wieżowiec. Niestety, w połowie realizacji okazało się, że inwestor - Polskie Koleje Państwowe - jest niewypłacalny, a konstrukcja nowego gmachu w skutek błędów projektowych nie nadaje się do dalszej rozbudowy. Inwestycja stanęła i nigdy nie została dokończona.
Wolicie zamieść brud pod dywan

Wpis do rejestru zabytków nie jest aktem nobilitacji ani dla budynku, ani dla epoki, z której ów się wywodzi. To decyzja administracyjna, niosąca ze sobą praktyczne konsekwencje. Traktując ją inaczej sprowadzamy dyskusję o wartości danego budynku do ideologicznego sporu o przeszłość, a potem do dyskusji o tym, czy jest ładny, czy brzydki. Czy się podoba, czy nie. W architekturze nie ma takich kryteriów.

Dworzec Centralny to dziedzictwo PRL. Nie trzeba go lubić. Ale wszechobecny syf i smród szczyn to nie dziedzictwo - to my, współcześni użytkownicy dworca i pociągów. Warszawiacy, Polacy. Nie dbamy o wspólną przestrzeń; nie sprzątamy po psach, wyrzucamy niedopałki na chodnik, plujemy gumami do żucia. Niby wstydzimy się smrodu na dworcu, ale gdy przychodzi do sprzątania wolimy zamieść brud pod dywan w postaci szklanego wieżowca. Nic z tego - póki nie przestaniemy robić pod siebie, ani Warszawa, ani koleje nie będą czyste i pachnące, bez względu na to, jak pięknym wieżowcem spróbujemy się z wierzchu przypudrować. Godząc się na rozbiórkę dworca Centralnego zaprojektowanego przez architekta tak mocno związanego z naszym miastem pokażemy tylko, jak pusta jest w istocie troska o Warszawę.

Inni na ten temat:



Zdjęcia: Epstein, wars.blox.pl.
Artykuł opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl.

06 kwietnia 2009

Wymiar sprawiedliwości

Kradzież rolki papieru toaletowego: 10 lat.
Odgryzienie penisa: 8 lat.
Logika? Bezcenna.

Majtki się znalazły

Jak doniósł przed momentem blog Chłodnej 25 zaginione kilka dni temu majtki odnalazły się właśnie. Sądząc po zdjęciu - kogoś jednak ruszyło sumienie ;)

Wytwórnia filmowa nie zniknie od razu

"Wytwórnię filmową zastąpią drogi i park" - zaalarmował kila dni temu warszawski dodatek "Dziennika", a za nim, chyba niepotrzebnie, także tvnwarszawa.pl. To dobry przykład kompletnego braku zrozumienia idei planowania rozwoju miasta.

Lead tekstu jest nawet bardziej dramatyczny:
Wizytówka polskiej kinematografii – wytwórnia filmów na Chełmskiej – może przestać istnieć. Na jej terenie architekci przygotowujący miejscowy plan zagospodarowania zaplanowali sieć dróg publicznych i zieleń. Jeżeli projekt wejdzie w życie, wszystkie stojące tu budynki mogą zostać zburzone.
To bzdura. Uchwalenie miejscowego planu zagospodarowania nie oznacza automatycznie przejścia do jego realizacji. Zwykle jest to zresztą traktowane - skądinąd słusznie - jako zarzut. Ale plan jako dokument ma inne zadania, niż harmonogram inwestycji. W założeniu ma być narzędziem umożliwiającym kontrolowanie rozwoju miasta. Co więcej, za jego realizację bezpośrednio wcale nie musi odpowiadać samorząd. Zwykle zapisy planu realizują prywatni inwestorzy. Wyjątkiem są te sytuacje, gdy w danym miejscu plan przewiduje inwestycje publiczne. I zwykle te inwestycje czekają na realizację najdłużej.

Plan nie przesądza więc przyszłości samej wytwórni. Mówi tylko, że w przyszłości miasto widzi w tym miejscu przestrzeń publiczną, a nie osiedla. Pojawiająca się w tekście "Dziennika" sugestia, że za całą "aferą" stoją głodni zysków deweloperzy jest więc pozbawiona podstaw i logicznie sprzeczna z resztą tekstu. Uchwalenie planu skutecznie zniechęci ich bowiem do oglądania się na teren wytwórni. Zresztą w dobie kryzysu pewnie i tak nie byłoby zbyt wielu chętnych - dość popatrzeć na puste pole po zajezdni przy Chełmskiej.

Pracownicy i sympatycy wytwórni mogą więc spać w miarę spokojnie. Co więc spędza im sen z powiek? Może właśnie to, że olbrzymiej działki w atrakcyjnej, rozwijającej się szybko części Warszawy nie będą mogli sprzedać deweloperowi? Nie wiem - nie znam sytuacji własnościowej tego gruntu, ale wiadomo, że nie takie numery się przy uwłaszczaniu na majątku różnych państwowych struktur odbywały.

Tak czy owak wytwórnia w tym miejscu nie może działać wiecznie. To nie ma sensu. Stare magazyny, biurowe pawilony typu Lipsk, pośród nich ten, w którym rodziła się stacja TVN Warszawa, mają bez wątpienia ogromną wartość sentymentalną dla filmowego środowiska. Ale nowoczesnego studia filmowego z prawdziwego zdarzenia nikt nie będzie przecież budował na peryferiach Śródmieścia. WFDiD powinna zacząć się rozglądać za sensowną lokalizacją pod Warszawą. A działkę przy Chełmskiej trzeba sprzedać miastu, skoro planuje ono tu zieleń i ulice. To znakomicie, że wśród budujących się tu typowych warszawskich osiedli planuje się w ogóle taką funkcję.

WFDiD powinna postarać się tylko o jedno - zapis, który umożliwi remontowanie budynków. Bo faktycznie przyjęcie planu bez takiego zastrzeżenia może spowodować, że ratusz po prostu nie będzie mógł wydać zgody na większy remont dachu czy ocieplenie budynku.

Autorce artykułu próbował chyba tłumaczyć to wszystko współautor planu, Daniel Frąc: - Jeśli dokument wejdzie w życie, to wcale nie oznacza, że następnego dnia wejdą buldożery i wszystko zburzą - tłumaczył. Odpowiedziała mu pani Maria Rosołowska, szefowa komisji planowania przestrzennego (sic!) na Mokotowie: - Nieprawda. Jeśli miasto zechce wybudować drogi oznaczone w planie, na podstawie specustawy zażąda od wytwórni wydania terenu i zburzy budynki - mówi na łamach "Dziennika" radna. Specustawa? Stosuje się ją do walki z takimi przypadkami, jak Gmurkowie czy autokomis przy węźle Marsa. A nie do budowania lokalnych ulic i parków.

W dodatku całą aferę wszczyna się nie na etapie wyłożenia planu - gdy był na to właściwy, przewidziany prawem moment - tylko teraz gdy - jak wynika z tekstu - plan jest już gotowy do podpisania przez prezydenta miasta i przesłania do rady. Wszystko to dowodzi niestety wciąż tego samego: kompletnego braku zrozumienia dla istoty planowania ze strony właścicieli, użytkowników terenu, a także dziennikarzy i samorządowców.

Co na to ratusz? Dzień później w "Dzienniku" można było przeczytać deklarację wiceprezydenta Wojciechowicza: - Uchwalenie planu nie musi oznaczać, że Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych z dnia na dzień zostanie zburzona - uspokaja i przyznaje, że projektant za bardzo "poszalał" przy tworzeniu planu.

Ten ostatni argument nieco mnie zmroził, bo to już kolejny raz, gdy architekt pracujący na zlecenie ratusza wymyka się spod kontroli. Poprzednio dotyczyło to wieżowców na Woli. Zaczynam się zastanawiać, czy ratusz w ogóle ma kontrolę nad tym co i komu zleca?


tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl

05 kwietnia 2009

Czad impreza

Tańczą cały wieczór nie zwracając uwagi na muzykę. Ona tańczy nawet krakowiaka, choć leci reggae. A nawet ska w jednym kawałku.

On niedługo jedzie na misję do Czadu. Na granicy afgańsko-pakistańskiej był. Wrócił w jednym kawałku.

Wyszedł na balkon. Ona nie wie jak to będzie: Przez pół roku ludzie się zmieniają. Pół roku to dużo czasu.

On wraca z balkonu w jednym kawałku.
Paliłeś.
Nie, oni palili na balkonie.
Ona podnosi głos: Nie oszukuj mnie!
Ja słyszę: Nie mów mi, że tam jest bezpiecznie!

Bad trip.
This is Bravo Team. Man down. I repeat: man down. We need EVAC.


Operator: Taksówka będzie za 10 minut. Dowieziemy pana w jednym kawałku.

04 kwietnia 2009

Matrix

Wchodzę jakiegoś bloga. Piszę komentarz. Patrzę, a tam - bez żadnego logowania - pojawia się mój podpis, e-mail, adres strony i... awatar. Nie wiem jak, nie wiem skąd. Co więcej, jest nawet link do mojego profilu, na którym widać moje komentarze zebrane przez coś, co nazywa się disqus.com. Z adnotacją, że jestem niezarejestrowany. Skąd więc mnie zna? Skąd zassało mój awatar? Co zrobi, jak go zmienię? Skasuje, jak GoldenLine (usunęli mi ten mangowy obrazek z profilu bez wyjaśnienia i odpowiedzi na maila).

Na tym nie koniec. Jeszcze nie zdążyłem dobrze ochłonąć, nie mówiąc o szukaniu odpowiedzi, a tu... z pomocą przyszedł Google Reader. A raczej - za pośrednictwem readera - Marcin Jagodziński, który właśnie napisał o zaściankowości polskiej sieci linkując przy okazji do wyjaśnienia tajemnicy disqus.com.

Internet mnie dziś przeraził.

03 kwietnia 2009

Miasta wdzięk to miasta dźwięk

Nie mam ostatnio najlepszego humoru i prawdę mówiąc byłem niemal pewien, że ta płyta przegra z nastrojem. A jednak siła reggae jest potężna - debiut legendy, Juniora Stressa "urywa dupę", jak to z wrodzoną subtelnością i niezwykłą trafnością ocenił mój brat ;)

Kim dla sceny reggae jest Junior Stress najlepiej tłumaczy ostatni kawałek na "L.S.M." - w "Sound System" gościnnie udziela się "kilkunastu ze stu", śmietanka polskiej scen reggae, dancehall i ragamuffin. Nie byłoby ich tu, gdyby wcześniej Junior Stress nie wystąpił na kilkunastu czy może nawet kilkudziesięciu albumach ze swoimi featuringami. Ale nie byłoby ich też, gdyby nie wszechobecna w jego muzyce pozytywna wibracja, szacunek i miłość, którą w rzeczonym kawałku ilustrują wersy, w których przedstawia swoich gości. "Mistrz Pablopavo" i "Mariola, Królowa dancehalla" musieli być wzruszeni.

A jednak debiutancka płyta wszechobecnego Juniora Stressa "wciąż była nienagrana". Właśnie doczekała się premiery - w idealnym momencie, po długiej, nędznej zimie pojawia się na rynku płyta tak gorąca, że można odnieść wrażenie, że to dzięki niej w Polsce skoczyła temperatura. Nie jest całkiem równa, niektóre - szczególnie wolne kawałki - nie mają tej energii, ale gdy Junior rozpędza swoje rymy w takich kawałkach, jak "Miasta wdzięk", to nie ma zmiłuj.

Zawiodą się pewnie ci, którzy Juniora kojarzą jako muzyka politycznie zaangażowanego, natrząsającego się z braci Kaczyńskich. Polityki na płycie prawie nie ma. Po IV RP został tylko znany już wcześniej z epki dodanej do Free Colours kawałek "Nie po to by łapać słońce". Ale ci, którym podchodził na pewno nie będą zawiedzeni płytą.

Junior Stress - L.S.M.
Karrot, 2009

Klątwa Faraonów

"Nie milkną echa publikacji projektu nowego planu miejscowego dla placu Defilad" - tak miał się zaczynać ten tekst. Ale echa zamilkły po kilku dniach, a ja, choć sobie to obiecałem, nie bardzo mogę się zebrać do jakiejś całościowej analizy tego projektu.

Swój tekst o nowej koncepcji uzupełniłem drugim, "Plac Defilad - miejsce przeklęte". A dwa dni później na miejscu zobaczyłem coś takiego:


Ręce opadają. Odechciewa się pisać o planach, spierać o lepsze czy gorsze wizje. Klątwa Faraonów i tak nie pozwoli zabudować tego terenu za naszego życia. Chwilami mam wrażenie, że to naprawdę da się wyjaśnić tylko w magicznych kategoriach.

W gruncie rzeczy wydaje mi się, że temat wyczerpali koledzy ze "Stołka". Najpierw Darek Bartoszewicz z Jurkiem Majewskim przejechali się po projekcie jak po łysej kobyle, potem Michał Wojtczuk wziął go w obronę. W tej polemice bliżej mi do Michała. Przede wszystkim dlatego, że jego adwersarze nie ustrzegli się jednego błędu. Skupili się na krytyce wizualizacji, które nie są przecież realnym planem.

Może w tym wszystkim warto jeszcze raz powtórzyć to właśnie: przedstawione przez miasto wizualizacje to tylko jedna nieskończonej liczby z możliwych realizacji zapisów planu. Zapisów, które - jeśli ktoś sobie życzy - można wyczytać z rysunku planu [JPG, 11 mb]. Nawet, jeśli plan wejdzie w życie, to architektura poszczególnych budynków będzie zupełnie inna - zdecyduje o niej inwestor, architekt i miasto na etapie wydawania pozwoleń na budowę. Nie widzę nic złego w fakcie, że ratusz szykując plan znalazł pracownię graficzną, która przygotowała taką wirtualną pseudorealizację utrzymaną we współczesnej stylistyce. Choć przy okazji nie sposób nie zauważyć, że w tym samym czasie ci sami urzędnicy skreślili podobną - tyle, że znacznie bardziej spójną i dokładniej opracowaną - koncepcję przygotowaną przez uznane światowe firmy dla obszaru sąsiadującego z Polem Mokotowskim. Mam na myśli kontrowersyjny Park Światła.

Nie jest też prawdą, że planu nie poprzedziła analiza wysokościowa - akurat ta rzeczywiście została zrobiona i z materiałów, które widziałem, wynika że budynki ustawione są tak, by sensowwnie dogęszczać warszawski skajlajn nie psując przy tym jego proporcji ani chronionej przez międzynarodwe przepisy panoramy Starego Miasta z tzw. punktów Canaletta.

Prawdą jest natomiast, że ratusz nie przygotował modelu prawno-biznesowego, który pozwoliłby zrealizować ten plan. A wsparcie ratusza jest tu niezbędne - nie wystarczy bowiem sprzedać działek deweloperom. Trzeba najpierw porozumieć się z PKP w sprawie własności terenów nad tunelem średnicowym oraz w sprawie remontu tego tunelu. Do sporej części tego terenu są też roszczenia byłych właścicieli, a inne mogą się dopiero ujawnić. To wszystko zniechęcało inwestorów do placu Defilad nawet w czasach prosperity. Teraz, w dołku, na inwestycje w tym rejonie w ogóle nie ma co liczyć.

To - tu właśnie zgadzam się z Michałem - nie oznacza bynajmniej, że planu nie warto było zmieniać. Planowanie jest procesem ciągłym, poprawianie planów jest wpisane w ich istotę. Tyle, że w tym samym czasie, gdy miasto poprawiało plan dla placu Defilad nie przyjęto - o ile mnie pamięć nie myli - żadnego innego planu miejscowego. A tymczasem wchodząc np. na stronę urzędu dzielnicy Wola trafiamy na coś takiego (zwracam uwagę na ostatnią linijkę):

A jak wygląda procedura planistyczna, pisałem swego czasu na tvnwarszawa.pl. Trudno więc dziwić się, że po kilu dniach wizualizacje ratusza wyołują głównie zniechęcenie, a większość pytanych o nie architektów lub deweloperów macha z rezygnacją rękoma. Nie dziwi mnie więc, że ratusz tego projektu nie pokazał dwa tygodnie wcześniej na targach w Cannes, które wydają się idealnym miejscem na taką premierę. Plan nie jest uchwalony, a deweloperzy, których mógłby zainteresować szybko by się zniechęcili słysząc, jak traktuje się tu inwestorów i jak zabagniony formalnie jest rejon placu Defilad.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.