15 maja 2009

Urzędnicy oddają Pole Mokotowskie walkowerem

Stało się to, czego od dawna obawiali się warszawiacy, urbaniści i urzędnicy - deweloper wszedł na Pole Mokotowskie. Wobec braku planu miejscowego i decyzyjnej niemocy urzędników postanowił grać metodą faktów dokonanych. Postawił wszystko na jedną kartę. Choć ratusz ma w ręku asa w postaci projektu planu miejscowego, to wcale nie jest powiedziane, że miasto wygra tę rundę.

O tym, że warszawski "Central Park" jest dla inwestorów niezwykle atrakcyjnym terenem wiadomo od dawna. Odkąd na miejscu pobliskich ogródków działkowych wyrosło osiedle Eko Park, wąska uliczka Rostafińskich stała się ostatnią granicą, na której deweloperów można zatrzymać. Gdyby po stronie Pola pojawiła się pierwsza inwestycja, kolejne byłyby tylko kwestią czasu. Nic więc dziwnego, że kilka lat temu urzędnicy, w zgodzie z oczekiwaniami mieszkańców wszczęli procedurę planistyczną, która miała jedno podstawowe założenie: uchronić Pole Mokotowskie przed zabudową.

Plan miejscowy jest gotowy od blisko półtora roku. Przygotowany na zlecenie władz Warszawy przez pracownię Krzysztofa Domaradzkiego zakłada utrzymanie status quo: tereny zielone o funkcjach rekreacyjnych i sportowych (te ostatnie głównie na obszarze klubu sportowego SKRA). Zakłada budowę linii tramwajowej między Ochotą i Mokotowem, wzdłuż ulicy Rostafińskich, nie przewiduje natomiast tunelu łączącego ul. Banacha z ul. Batorego, choć taki pomysł był rozważany. Dokument jednak wciąż nie obowiązuje - nie został przedłożony Radzie Warszawy, która musi go uchwalić.

Urzędnicy tłumaczą, że w międzyczasie zmieniły się przepisy dotyczące uzgodnień środowiskowych. Udało się je uzyskać dopiero teraz i plan ma szansę trafić wreszcie pod obrady rady. Wcześniej muszą go jeszcze zaopiniować trzy dzielnice: Ochota, Mokotów i Śródmieście. To z pewnością nie zajmie kilku tygodni, jak przekonuje ratusz. Rada każdej dzielnicy na pewno odeśle projekt do analizy w komisjach, a ja oczami wyobraźni widzę już, co będzie się działo na posiedzeniach. Jakoś nie wierzę, że wobec zaistniałej sytuacji radni odpuszczą sobie populistyczne występy i przegłosują projekt bez awantur.

Dokument ma jednak szansę wejść w życie w tym roku. Właściciel grodzonej działki nie wykorzystał przewidzianych prawem możliwości wpływu na jego kształt, a jeśli próbował - miasto słusznie odrzuciło jego wnioski. Chwycił się więc brzytwy - postanowił grodzić, a potem niemal na pewno budować bez pozwoleń. Bezczelność? Owszem, ale w Warszawie nie brak dowodów na to, że może się to opłacić. Nie jest mi natomiast znany przypadek, by sąd nakazał rozbiórkę osiedla - samowolki.

"Gazeta Stołeczna" łączy sprawę z innym deweloperem - irlandzką firmą Global Partners, która chce inwestować na terenie klubu sportowego SKRA. "Stołek" od samego początku był tej inwestycji przeciwny, nawet zanim nabrała jakiegokolwiek kształtu. Początkowo też traktowałem sprzeciw wobec inwestycji na Polu jako dogmat. Zmieniłem zdanie, gdy zobaczyłem spektakularny projekt Parku Światła przygotowany przez firmę SOM (znaną m.in. z projektu wieżowca Rondo1) i pracownię prof. Stefana Kuryłowicza. Wizja zastawienia Pola Mokotowskiego betonowymi kostkami i stworzenie tu kolejnej Mariny Mokotów (nawiasem mówiąc też zaprojektowanej przez Kuryłowicza, podobnie jak wspomniany wcześniej Eko Park) jest przerażająca, ale projekt Global Partners to zupełnie inny sposób myślenia o mieście. Opracowany zgodnie z polityką zrównoważonego rozwoju (uzyskał jeden z najwyższych wyników w testach firmy Arup), intrygujący architektonicznie jako wjazdowa brama do miasta od strony lotniska Okęcie, zakładający stworzenie większej ilości publicznie dostępnych terenów zielonych niż projekt planu, w dodatku połączony z ofertą dotacji na remont popadającego w ruinę stadionu SKRY zmienił mój punkt widzenia.

Tyle, że projekt jest już nieaktualny. Wobec ograniczeń wysokości związanych z bliskością lotniska i przede wszystkim wobec nieprzychylnej reakcji opinii publicznej i ratusza Irlandczycy zrezygnowali z wieżowców na rzecz niższej zabudowy, podtrzymując jednak zarówno większość założeń, jak i ofertę dotacji.

Hanna Gronkiewicz-Waltz z początku zareagowała kategorycznie - nie chciała w ogóle słyszeć o niezbędnej do zrealizowania tej inwestycji zmianie studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania czy wyłączeniu SKRY z projektowanego planu. Deweloper konsekwentnie lobbował za swoją koncepcją, zdobywając przychylność ministra sportu. Mirosław Drzewiecki nie przeszedł obojętnie obok propozycji przekazania 180 milionów złotych na remont walącego się miejskiego stadionu, na który władze Warszawy nie mają pieniędzy ani pomysłu. To pod jego wpływem ratusz zaczął bardzo ostrożne, niezobowiązujące rozmowy z Irlandczykami. W tym samym czasie zaczął też jednak podejmować próby odzyskania kontroli nad terenami SKRY, która porozumiała się z deweloperem (firma spłaciła długi klubu ratując go przed bankructwem). W sądzie toczy się postępowanie, które ma doprowadzić do rozwiązania umowy o wieczyste użytkowanie terenu klubu (Global Partners jest właścicielem tylko części gruntu, na którym chce budować).

Irlandczycy reagują na te zawirowania spokojnie. Nie grodzą swoich ośmiu hektarów, nie próbują zacząć budowy bez pozwoleń. Czekają na rozstrzygnięcie pewni tytułów do gruntu. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że tocząca się niespiesznie sprawa SKRY uśpiła ratusz i doprowadziła do dzisiejszej sytuacji, w której inny deweloper próbuje wykorzystać przestój w sprawie planu. Na wierzchu są więc argumenty "Stołka" - podgryzanie Pola Mokotowskiego faktycznie się rozpoczęło.

W tej sytuacji właściwie nie ma wyboru: ratusz powinien użyć całej swojej politycznej siły przekonywania, by rady dzielnic i Rada Warszawy jak najszybciej przyjęły plan miejscowy. Na tym jednak działania władz miasta nie mogą się skończyć. Kolejnym krokiem powinny być decyzje finansowe, przede wszystkim odkupienie grodzonego właśnie kawałka od właściciela. Kilka lat temu można go było kupić bezpośrednio od Agencji Mienia Wojskowego - dziś trzeba będzie sporo dołożyć. Ale miejski park powinien być na miejskim gruncie - w przeciwnym razie ze spornym kawałkiem będą ciągłe problemy. Nie inaczej będzie zresztą z działką Tadeusza Kossa. Spadkobierca byłych właścicieli odzyskał kawałek parku Świętokrzyskiego i planuje tam budowę budy z piwem, bo na nic innego plan miejscowy nie pozwala. Drugim krokiem powinno być natychmiastowe zabezpieczenie prawa do pierwokupu działki po zajezdni MPO przy Bibliotece Narodowej. Jeśli ratusz tego nie dopilnuje, za chwilę okaże się, że i na nim położył rękę deweloper. Na "deser" zostanie do wyprostowania sprawa SKRY i Global Partners.

Tej sytuacji można było uniknąć, gdyby miasto od razu podjęło rzeczowe rozmowy z irlandzkim deweloperem. Od razu można było szukać kompromisu z firmą, która mając tytuł do gruntu i wydane poprzedniemu właścicielowi prawomocne warunki zabudowy na centrum handlowe chciała rozmawiać, zaoferowała dobry projekt i zamierzała inwestować w klub sportowy. Nawet jeśli miasto chciało odmówić, mogło to zrobić w inny, bardziej przyjazny, mniej konfliktowy sposób, np. oferując inny grunt pod inwestycje. Mogło też podjąć rozmowy dopiero po uchwaleniu planu. Nawet przeciwni zabudowie SKRY urbaniści podkreślają, że planowanie jest procesem ciągłym, a każdy plan nie tylko może, ale wręcz powinien być ulepszany i dostosowywany także do sytuacji rynkowej. Zresztą tych samych argumentów używał ratusz przystępując do poprawiania planu dla Placu Defilad.

Warszawski ratusz przez półtora roku nie zrobił nic. Teraz w pośpiechu przyjmie gotowy plan, oczywiście bez przygotowania środków na wykup działek, bez oglądania się na głosy krytyki. A krytyka płynie nie tylko ze strony deweloperów. Architekci i samorządowcy zwracają uwagę, że w projekcie teren Skry potraktowano po macoszemu wpisując w banalną siatkę prostopadłych ulic bliżej nieokreślone obiekty o funkcji sportowej i rekreacyjnej. Nie wiadomo, czy będą to hale sportowe spełniające wymogi profesjonalnego sportu, czy boiska bez szatni i sale gimnastyczne w blaszanych halach. Zresztą na ich budowę i tak nie ma pieniędzy, więc w rzeczywistości nadal będzie tam straszyć ruina stadionu Skry. W dodatku zdaniem niektórych ekspertów projekt planu nie jest zgodny ze studium, może się więc okazać, że ostatecznie ktoś plan skutecznie zaskarży i "uwali" w sądzie. Kto wtedy zablokuje zabudowę narożnika ulicy Rostafińskich?

Przeciągając niejasną sytuację ratusz sam doprowadził do tego, że sytuacja wokół Pola Mokotowskiego się skomplikowała. Uchwalenie planu może odsunąć w czasie problemy i konflikty, które w końcu odbiją się Warszawie czkawką.

Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl
zdjęcie: TVN Warszawa, wizualizacje: materiały inwestora

Szybko nie wolno, bo łapa boli

Ciekawa sprawa. Ręka się zrasta, właściwie już nie boli, ale gips wciąż przeszkadza w pisaniu. Nawet jak usiądę do komputera, to jakoś nie mogę się skupić. Coś na linii głowa - klawiatura nie styka.

Ale dziś się chyba przełamałem. Napisałem o zadymie wokół Pola Mokotowskiego. Rano rzucę na to świeżym okiem, wrzucę na bloga i na tvnwarszawa.pl, a potem zabiorę się za pisanie o nowym "Star Treku". Na razie mogę powiedzieć, że za drugim razem też daje radę ;)

08 maja 2009

Star Trek: od fana dla fanów

Na razie krótko i bez spoilerów. Nowy"Star Trek" to film zrobiony przez fana dla fanów. Przez dwie godziny czułem się tak, jakby J. J. Abrams porozumiewawczo uśmiechał się do mnie, a ja do niego. Obawiam się, że to stanowczo zbyt mało, by zadowolić ortodoksyjnych trekkies, którzy na pewno stoczą na ten temat w sieci wojny co najmniej tak potężne, jak te między serialowymi rasami. Z kolei dla tych, którzy serialu nie znają i pójdą do kina z myślą, że tym razem dadzą "Star Trekowi" szansę rzecz może być zbyt zmanierowana, śmieszna tam, gdzie dla mnie była właśnie najfajniejsza i najprzyjemniejsza.

Przez dwie godziny cieszyłem się jak dziecko w wesołym miasteczku - dla bez mała trzydziestoletniego faceta z łapą w gipsie to nie lada przeżycie. I dlatego uważam, że Abrams nie poległ w starciu z legendą.

Na razie tylko tyle. Za kilka dni z pewnością obejrzę film jeszczem raz i to nie tylko dlatego, że siedziałem zbyt blisko ekranu. Wtedy pewnie jeszcze wrzucę coś na ten temat :)

04 maja 2009

May the 4th be with You

Dziś jest Star Wars Day - wyjaśnienie w tytule notki. Moc jest ze mną - skrócili mi wyrok o tydzień, co oznacza, że odzyskam prawą rękę (tu znów kłaniają się "Gwiezdne Wojny") akurat w dzień dziecka.

Pisanie nadal idzie mi słabo, więc niech męczą się inni. W ramach przeglądu piłkarskiej prasy dwie ciekawe historie i jedna gorzka puenta. Połamany w analogicznych okolicznościach Rafał Stec opisał w "Gazecie" niezwykłą, tragiczną i gorzką historię klubu Torino. Rzecz pełna niezwykłych zbiegów okoliczności, warta uwagi nawet jeśli ktoś średnio interesuje się piłką.

Inna historia z wielką piłką w tle, to z kolei opowieść o fanach AFC Wimbledon, klubu z ponad stuletnią tradycją, który omal nie zniknął. Pełna smaczków takich, jak wizyta w pubie przed wygranym finałem Pucharu Anglii, z Vinnie Jonesem w tle.

Moją uwagę zwrócił w tym tekście fragment o 25 młodzieżowych drużynach prowadzonych przez klub, który powołali do życia fani, i który utrzymuje się ze składek. I ma milion funtów budżetu! A u nas? Pół miliona złotych na rozgrywki juniorskie i 200 tysięcy na szkolenie trenerów przy 18 milionach na administrację - to budżet PZPN.

No ale są przecież Orliki - nadzieja na lepsze jutro polskiej piłki. Jak działają w praktyce? Przykład z Bielska na duchu raczej nie podnosi, ale w innych miastach nie jest lepiej. Na warszawskim Bemowie są dwa nowoczesne boiska. Chociaż mijam je często, nigdy nie widziałem, by ktoś na nich grał. Zadzwoniłem kiedyś do OSiR-u, żeby zapytać o wynajem. Wyraźnie nie było to dyrekcji w smak, coś pojękiwali, że musieliby tam posłać pracownika (sic!) a na koniec zaśpiewali 600 złotych za godzinę.

(Złamane) ręce opadają.

26 kwietnia 2009

Miał być Giggs, a będzie gips

Zawieszam na jakiś czas bloga, bo zwichnąłem sobie prawy nadgarstek, w związku z czym pisanie na komputerze sprawia mi spory kłopot. A że zarabiam tym na życie, to sytuacja nie jest wesoła. Wesołe nie były też okoliczności, w jakich to się stało.

Wszystko to w cieniu niezwykłych meczów w Anglii i Hiszpanii, starcia na szczycie Ekstraklasy, a nawet meczu Gwiazdy kontra Media.

Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że gdybym w czasie rozgrzewki nie uszkodził sobie ręki, to te 11 byłoby na moim rachunku. A tak jest na nim jedna z tych trzech dla nas. Niestety, ofiar było więcej. Dość powiedzieć, że grać musiał nawet trener, bo nam się rezerwowi skończyli. Obawiam się, że po podliczeniu strat firma zabroni nam dalszej zabawy ;)

25 kwietnia 2009

Assassin's Creed

Wiadomość o tym, że jesienią ukaże się druga część gry "Assassin's Creed" zmobilizowała mnie, by wreszcie zakończyć pierwszą. Mogę więc już z czystym sumienie powiedzieć, że to jedna z najlepszych gier komputerowych, w jakie grałem kiedykolwiek.

Wydana półtora roku temu przez Ubisoft gra na długo przed premierą budziła wielkie oczekiwania. Początkowo wiadomo było o niej tylko tyle, że akcja toczy się w średniowieczu i że jej walorem ma być ogromne pole gry z możliwością w miarę swobodnego poruszania się. Widok zza pleców tajemniczego, zakapturzonego bohatera nie od razu przypadł mi - fanowi klasycznych FPS-ów do gustu - do gustu. Zwariowałem dopiero, gdy zobaczyłem efekt końcowy, którego nie oddaje chyba żaden z dostępnych w internecie filmów z gry.

Fabuła ma dwa poziomy. Właściwym bohaterem rozgrywki jest Altair, tytułowy asasyn. Jego zadanie polega na zabiciu dziewięciu ludzi - saracenów lub krzyżowców. Zlecenia odbiera od swojego mistrza, by z jego twierdzy przez ogromne połacie Ziemi Świętej podróżować do Jerozolimy, Damaszku lub Akki. Każde miasto wygląda oczywiście zupełnie inaczej - inna jest architektura, na ulicach pełnych handlarzy, pijaków, strażników, rycerzy i zwykłych przechodniów słychać inne języki (chyba, że gramy w wersję na PC. Spolszczona z udziałem Szyca, Olbrychskiego i Kowalewskiego robi niemniejsze wrażenie, choć traci nieco bogactwa).

Zadaniem Altaira jest wtopić się w tłum, słuchać, gromadzić informacje o swoich celach, by w odpowiednim momencie uderzyć z zaskoczenia. Trzy miasta, po trzy cele i po trzy pośrednie misje, które do nich prowadzą - podsłuchiwanie, wydobywanie informacji przemocą, pomaganie innym asasynom, kradzieże kieszonkowe. Lista jest krótka i bardzo szybko zaczyna nudzić. Schematyczność rozgrywki rekompensują jednak same miasta i swoboda poruszania się po nich. Wprawny asasyn może właściwie nie dotykać ziemi - skacze po dachach, wspina się na wieże, ukrytym w mankiecie ostrzem likwidując po cichu przeciwników. Ale można też wtopić się w tłum, bronić napadanych przez pijanych żołnierzy cywilów (co procentuje potem w rozgrywce).

Oczywiście co jakiś czas działania bohatera kończą się mniejszą lub większą rzezią. Do dyspozycji, oprócz pięści, które nie zwracają uwagi strażników i wspomnianego wcześniej ostrza jest krótki i długi miecz. Im dalej w czasie, tym Altair sprawniej się nimi posługuje, co owocuje większą spektakularnością pojedynków. Ale nawet bez wielkiej wprawy gra szybko ujawnia bogactwo animacji. Oczywiście zdarzają się kiksy, rycerze wiszący w powietrzu lub wystający ze ścian. Nie zacierają one jednak doskonałego wrażenia, jakie daje połączenie prostego sterowania z różnorodnością efektów na ekranie. Walki są po prostu imponujące.

Ten lakoniczny opis rozgrywki nie jest jednak w stanie oddać tego, co jest w tej grze naprawdę magiczne - sugestywnej atmosfery miast, w których toczy się akcja, świateł, widoków jakie roztaczają się z dachów i - przede wszystkim - wież kościołów i meczetów, przelewających się ulicami tłumów. Do tego swoboda poruszania się po mieście w stylu le parkour - to rekompensuje schematyczną rozgrywkę.

Drugi poziom fabuły właściwie mógłby nie istnieć. Tak naprawdę Ziemię Święta oglądamy oczami Desmonda - dalekiego potomka asasyna, którego "pamięć genetyczna odkodowywana jest w tajemniczym laboratorium. Nie wiadomo jak i dlaczego został do niego ściągnięty, nie wiadomo też jaki jest związek między historią z XII wieku z tą, która dzieje się mniej więcej współcześnie. I z pierwszej części się tego nie dowiemy. Być może cała ta historia ma swój zaplanowany na kolejne części scenariusz, a być może jest tylko formą rozbudowanego menu uzasadniającego jakoś tam funkcjonowanie paska stanu zdrowia i możlwość skracania sobie podróży między miastami, gdy już raz się je odbędzie konno. Dla mnie to bez różnicy, bo cały ten wątek jest dość miałki.

Druga część zapowiada się natomiast co najmniej równie spektakularnie. Dziać będzie się w renesansowych włoskich miastach, m.in. w Wenecji i Florencji, choć wcześniej pojawiły się spekulacje, że będzie to czas Rewolucji Francuskiej. Tym razem mentorem asasyna ma być sam Leonardo da Vinci. Jesień zapowiada się więc tyleż krwawo, co malowniczo.


©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.