18 maja 2009

Dzieje się na Polu Mokotowskim

Co za dzień. Z rana wyglądało na to, że trzeba się będzie trochę sprężyć, żeby napisać coś nowego o sytuacji wokół Pola Mokotowskiego, a w dzień wyszło na to, że z pisaniem trudno było nadążyć.

Najpierw wyszło na jaw, że gdzieś między ratuszem, a dzielnicami narodził się pomysł, by niezbędne do przyjęcia planu sesje rad Mokotowa, Śródmieścia i Ochoty połączyć w jedno. W sumie niegłupie - wytrzymałość ludzi ma swoje granice, przy takim układzie mniej pieniactwa i populizmu na głowę znajdzie swoje ujście, a efekt będzie ten sam, bo dziś chyba nikt nie zaryzykuje politycznej kariery głosując przeciwko planowi Domaradzkiego.

W tak zwanym między czasie radni opozycji zgodnie zapewniali, że nie wyobrażają sobie innych wyników głosowania, a w sprawie Pola to nawet z najgorszym wrogiem stać będą ramię w ramię. No, zobaczymy jak przyjdzie powstrzymać się od atakowania przeciwników na sesji w obecności kamer.

A na sam koniec szef biura architektury Marek Mikos poinformował, że plan został zatwierdzony przez jego biuro i jutro, najdalej po jutrze trafi do dzielnic. Czyli można.

Można też napisać trzy czołówki ze złamaną ręką i spędzić 14 godzin w biurze. Nawet u Niemca mnie tak nie katowali. Jestem harcorem! ;)

Tyle podsumowania dla tych, którzy nie śledzą strony tvnwarszawa.pl. Dla zainteresowanych sprawą Pola Mokotowskiego jeszcze jeden wart uwagi link - "Stołek" zbiera podpisy pod listem Zielonych do Hanny Gronkiewicz-Waltz w sprawie "warszawskiej Rospudy", jak nazwał sprawę Pola Seweryn Blumsztajn. Wrzucam link, publikuję notkę, podpisuję list i padam na pysk.

Żywią i bronią

Ku chwale!

17 maja 2009

Star Trek, czyli jak zarobić na konwergencji?

Beam me up, Scotty czy Live Long and Prosper to - inaczej niż w Europie - w amerykańskiej popkulturze cytaty znane równie dobrze, jak A long time ago in a galaxy far far away czy May the force be with you. I to pomimo, że ten pierwszy w rzeczywistości nigdy nie padł z ust kapitana Kirka. W nowej adaptacji J.J. Abramsa też nie pada, choć bez wątpienia kolejny "Star Trek" przedłuży żywotność tego memu. Bo Abrams żyje właśnie w świecie memów. Bawi się nimi i przetwarza. Jego nowy film to gigantyczna fanowska produkcja.

W wywiadach Abrams zarzeka się, że nie był fanem Star Treka. Star Treka może nie - ale fanem na pewno. I jak nikt inny we współczesnym kinie rozumie fanów. Umie ich zdobyć, podtrzymać zainteresowanie karmiąc drobnymi zachętami, w oryginalny i bardzo czujny sposób wykorzystując do tego internet. Tak było z serialem "Lost" i tajemniczym projektem "Cloverfield". Nie inaczej rzecz miała się ze "Star Trekiem". Nim Abrams oficjalnie potwierdził, że zamierza zmierzyć się z legendą kapitana Kirka i porucznika Spocka, w sieci pojawiła się strona www.ncc-1701.com pokazująca robotników spawających jakąś blachę. Jeśli adres tej strony był dla Was zrozumiały, to nie musicie czytać dalej, bo wiecie już o co chodzi.

Geekowie dzielą się zasadniczo na dwie frakcje - tych, którym wydaje się, że są rycerzami Jedi i tych, którzy chcieli by po maturze złożyć aplikację do Akademii Floty Gwiezdnej Zjednoczonej Federacji Planet w San Francisco (co w świetle doskonale znanych im faktów nie będzie możliwe aż do 2161 roku). Oprócz tego są oczywiście jeszcze zwykli widzowie, dla których nowy "Star Trek" będzie po prostu kolejnym filmem SF i ich kobiety, które w kinie umrą z nudów. Między tymi skrajnościami lokują się ci, którzy lubią obie sagi, znają je dobrze, ale nie są dość szaleni, by uczyć się języka klingońskiego (mimo, że można na to dostać stypendium, a potem używać klingońskiej wersji google - niezaprzeczalne przecież korzyści) lub operować uszy na szpiczaste wulkańskie.

Zarzekając się, że nie był fanem, Abrams odnosił się za pewne właśnie do tych najbardziej szalonych trekkies (i wcale mu się nie dziwię). Fenomen Star Treka polega jednak na tym, że kulturalne odniesienia wyszły daleko poza geekowskie fantazje i na stałe zagościły w popkulturze. Reżyser robiący szybką i błyskotliwą karierę sporo ryzykował mierząc się ze Star Trekiem, w dodatku podejmując próbę ożywienia pierwszej załogi USS Enterprise z lat 60. I jeszcze postawił wszystko na jedną kartę - nawet nie próbował wpisać scenariusza w niezwykle spójną chronologię całej serii. Na szczęście w świecie pełnym najróżniejszych osobliwości, anomalii, tuneli podprzestrzennych i innych dziwnych zjawisk stworzenie alternatywnej wersji historii nie było trudne. Znacznie trudniejsze było stworzenie historii, którą zaakceptują fani.

A ci już kilka godzin po premierze podzielili się na śmiertelnie obrażonych obrońców jedynie słusznego Star Treka oraz na tych, którzy zasiedli do skrupulatnego włączania nowego epizodu w stare schematy, śledząc oznaczenia na mundurach, numery boczne statków i inne niezauważalne dla zwykłego widza detale. Siedzą teraz przy komputerach, debatują, uzupełniają trekowe wikipedie i bazy danych funkcjonujące w sieci od lat. Na swój sposób dbają o spójność kontinuum z poświęceniem i dokładnością, jakiej Flota Gwiezdna oczekuje od każdego oficera postawionego wobec czasoprzestrzennych paradoksów. Abrams - a wcześniej przez lata Gene Roddenberry i firma Paramount - zostawił tę czarną robotę fanom.

To zupełnie inny model panowania nad wszechświatem, niż ten wdrożony w Bardzo Odległej Galaktyce przez Imperatora Georga Lucasa. Ten stara się mieć pod kontrolą każdy detal, sankcjonuje prawa do interpretacji i z papieską nieomylnością ogłasza dzieła kanonicznymi lub zakazanymi. A kto raz trafił na indeks heretyków, temu biada, nie wykaraska się z procesów o pogwałcenie najważniejszego prawa imperium - prawa autorskiego.

Z nadejściem XXI wieku obie sagi znalazły się w podobnej sytuacji. Po niezbyt udanym "Nemesis" Paramount ostatecznie odesłał na zasłużoną emeryturę kapitana Picarda i jego Enterprise. Po "Zemście Sithów" "Gwiezdne Wojny" wydawały się historią skończoną, przynajmniej dla kina. I Lucas, i Paramount zaryzykowali. Efekt? Mizerne "Wojny klonów" kontra całkiem udany "Star Trek". W bezpośrednim zestawieniu te dwie kontynuacje nie dają się w ogóle porównać - przy wszystkich fanowskich kontrowersjach Abrams stworzył dobry film, a Lucas swoją infantylną kreskówką zniesmaczył nawet najbardziej postępowych sympatyków "Gwiezdnych Wojen".

Wielki propagator kultury konwergencji Henry Jenkins pisał kilka lat temu, że bracia Wachowscy - twórcy "Matrixa" - jako pierwsi wykreowali multimedialne dzieło, które dało fanom wrażenie uczestnictwa. Potrafili rozdzielić fabułę między trzy filmy, dziewięć kreskówek i grę komputerową, dając możliwość przekraczania kolejnych stopni wtajemniczenia i odkrywania elementów niedostrzegalnych dla widza, który poprzestał na samych filmach. Potrafili zmienić widzów w fanów aktywnie szukających kolejnych elementów układanki, dla których żadną przeszkodą nie była konieczność skakania z jednego medium na inne.

Lucas w ogóle nie podejmuje dialogu z fanami, Abrams z kolei poszedł jeszcze dalej - uczynił z konwergencji główny mechanizm napędowy popularności własnej twórczości. Bo jak inaczej ocenić fakt, że trzy dni przed premierą "Star Treka" w produkowanym przez Abramsa serialu "Fringe" pojawia się klasyczny żart z geeka, któremu wydaje się, że jest Spockiem, a cztery dni po niej, w finale sezonu tegoż serialu sam Spock (czyli Leonard Nimoy) objawia się w roli tajemniczego bohatera, który "od początku stał za wszystkim"?

Nieustannie puszczając oko do widzów reżyser powoli zmienia ich w fanów własnej twórczości i kreuje popyt na kolejne produkcje. Dzięki temu, że w sieciach p2p odcinki są dostępne na całej planecie kilka godzin po amerykańskiej premierze, do kręgu wtajemniczonych dołączają ludzie z całego świata (pomysł z Nimoyem we "Fringe" będzie kompletnie nieczytelny, gdy serial wejdzie do normalnej dystrybucji np. z rocznym poślizgiem). Abrams o tym wie - nie przypadkiem "Cloverfielda" promowały zlokalizowane trailery, także Warszawa doczekała się swojego. Czy model biznesowy oparty na konwergencji, w którym piractwo staje się elementem kalkulacji może się zbilansować? Czy też oznacza on tworzenie kultury na kredyt, które w końcu i tę branżę doprowadzi do kryzysu? Dramatyczny spadek zainteresowania ostatnim sezonem serialu "Lost" pokazuje, że bardzo łatwo stracić w tej grze z widzami równowagę i pójść śladem "Matrixa".

Sam film skonstruowany jest według tej samej zasady. Widzowie, którzy pamiętają załogę pierwszego Enterprise znajdą tu z pewnością dość mrugnięć okiem, by na dwie godziny cofnąć się w czasie do swojej młodości. Inaczej będzie z tymi, którzy w uniwersum "Star Treka" weszli na przełomie wieków z seriami "The Next generation", "Deep Space Nine" i "Voyager" - dla nich będzie to lekcja historii; nauka o przeszłości, która już w ich serialach miała historyczną rangę. A dla młodych mieszkańców kraju tak mocno przesiąkniętego popkulturą oglądanie nowego "Star Treka" musi mieć w sobie coś takiego, jak rekonstrukcje powstańczych starć we współczesnej Warszawie. Choć film promowało hasło "To nie jest Star Trek twojego ojca", w gruncie rzeczy Abrams przełożył historię z dzieciństwa rodziców na język ich potomków, wychowywanych w czasach internetu i gier komputerowych.

Czy udało mu się przykuć ich uwagę? Przekonamy się, gdy Paramount zdecyduje się wyprodukować kolejne części lub telewizyjny serial. Nowy "Star Trek" kończy się słowami, które zwykle otwierały filmy i odcinki. Czy Abrams mówi w ten sposób, że zobaczymy jeszcze nie jedną przygodę załogi statku Enterprise? Stawiam na to, że już za kilkanaście miesięcy w kinach lub telewizorach będzie można się natknąć na bandy pijanych Klingonów, których zabrakło w tym filmie.

PS: Więcej o Klingonach, konwergencji i intrygujących związkach między Abramsem a Jenkinsem przeczytacie na blogu tego ostatniego.


Historia w pigułce

... miasto zostało zniszczone, zginęło 3 tysiące ludzi, historia jest niestety krwawa, ale za to teraz mamy piękne widoki.

Pogodynka TVN 24 na żywo z Dubrownika

15 maja 2009

Urzędnicy oddają Pole Mokotowskie walkowerem

Stało się to, czego od dawna obawiali się warszawiacy, urbaniści i urzędnicy - deweloper wszedł na Pole Mokotowskie. Wobec braku planu miejscowego i decyzyjnej niemocy urzędników postanowił grać metodą faktów dokonanych. Postawił wszystko na jedną kartę. Choć ratusz ma w ręku asa w postaci projektu planu miejscowego, to wcale nie jest powiedziane, że miasto wygra tę rundę.

O tym, że warszawski "Central Park" jest dla inwestorów niezwykle atrakcyjnym terenem wiadomo od dawna. Odkąd na miejscu pobliskich ogródków działkowych wyrosło osiedle Eko Park, wąska uliczka Rostafińskich stała się ostatnią granicą, na której deweloperów można zatrzymać. Gdyby po stronie Pola pojawiła się pierwsza inwestycja, kolejne byłyby tylko kwestią czasu. Nic więc dziwnego, że kilka lat temu urzędnicy, w zgodzie z oczekiwaniami mieszkańców wszczęli procedurę planistyczną, która miała jedno podstawowe założenie: uchronić Pole Mokotowskie przed zabudową.

Plan miejscowy jest gotowy od blisko półtora roku. Przygotowany na zlecenie władz Warszawy przez pracownię Krzysztofa Domaradzkiego zakłada utrzymanie status quo: tereny zielone o funkcjach rekreacyjnych i sportowych (te ostatnie głównie na obszarze klubu sportowego SKRA). Zakłada budowę linii tramwajowej między Ochotą i Mokotowem, wzdłuż ulicy Rostafińskich, nie przewiduje natomiast tunelu łączącego ul. Banacha z ul. Batorego, choć taki pomysł był rozważany. Dokument jednak wciąż nie obowiązuje - nie został przedłożony Radzie Warszawy, która musi go uchwalić.

Urzędnicy tłumaczą, że w międzyczasie zmieniły się przepisy dotyczące uzgodnień środowiskowych. Udało się je uzyskać dopiero teraz i plan ma szansę trafić wreszcie pod obrady rady. Wcześniej muszą go jeszcze zaopiniować trzy dzielnice: Ochota, Mokotów i Śródmieście. To z pewnością nie zajmie kilku tygodni, jak przekonuje ratusz. Rada każdej dzielnicy na pewno odeśle projekt do analizy w komisjach, a ja oczami wyobraźni widzę już, co będzie się działo na posiedzeniach. Jakoś nie wierzę, że wobec zaistniałej sytuacji radni odpuszczą sobie populistyczne występy i przegłosują projekt bez awantur.

Dokument ma jednak szansę wejść w życie w tym roku. Właściciel grodzonej działki nie wykorzystał przewidzianych prawem możliwości wpływu na jego kształt, a jeśli próbował - miasto słusznie odrzuciło jego wnioski. Chwycił się więc brzytwy - postanowił grodzić, a potem niemal na pewno budować bez pozwoleń. Bezczelność? Owszem, ale w Warszawie nie brak dowodów na to, że może się to opłacić. Nie jest mi natomiast znany przypadek, by sąd nakazał rozbiórkę osiedla - samowolki.

"Gazeta Stołeczna" łączy sprawę z innym deweloperem - irlandzką firmą Global Partners, która chce inwestować na terenie klubu sportowego SKRA. "Stołek" od samego początku był tej inwestycji przeciwny, nawet zanim nabrała jakiegokolwiek kształtu. Początkowo też traktowałem sprzeciw wobec inwestycji na Polu jako dogmat. Zmieniłem zdanie, gdy zobaczyłem spektakularny projekt Parku Światła przygotowany przez firmę SOM (znaną m.in. z projektu wieżowca Rondo1) i pracownię prof. Stefana Kuryłowicza. Wizja zastawienia Pola Mokotowskiego betonowymi kostkami i stworzenie tu kolejnej Mariny Mokotów (nawiasem mówiąc też zaprojektowanej przez Kuryłowicza, podobnie jak wspomniany wcześniej Eko Park) jest przerażająca, ale projekt Global Partners to zupełnie inny sposób myślenia o mieście. Opracowany zgodnie z polityką zrównoważonego rozwoju (uzyskał jeden z najwyższych wyników w testach firmy Arup), intrygujący architektonicznie jako wjazdowa brama do miasta od strony lotniska Okęcie, zakładający stworzenie większej ilości publicznie dostępnych terenów zielonych niż projekt planu, w dodatku połączony z ofertą dotacji na remont popadającego w ruinę stadionu SKRY zmienił mój punkt widzenia.

Tyle, że projekt jest już nieaktualny. Wobec ograniczeń wysokości związanych z bliskością lotniska i przede wszystkim wobec nieprzychylnej reakcji opinii publicznej i ratusza Irlandczycy zrezygnowali z wieżowców na rzecz niższej zabudowy, podtrzymując jednak zarówno większość założeń, jak i ofertę dotacji.

Hanna Gronkiewicz-Waltz z początku zareagowała kategorycznie - nie chciała w ogóle słyszeć o niezbędnej do zrealizowania tej inwestycji zmianie studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania czy wyłączeniu SKRY z projektowanego planu. Deweloper konsekwentnie lobbował za swoją koncepcją, zdobywając przychylność ministra sportu. Mirosław Drzewiecki nie przeszedł obojętnie obok propozycji przekazania 180 milionów złotych na remont walącego się miejskiego stadionu, na który władze Warszawy nie mają pieniędzy ani pomysłu. To pod jego wpływem ratusz zaczął bardzo ostrożne, niezobowiązujące rozmowy z Irlandczykami. W tym samym czasie zaczął też jednak podejmować próby odzyskania kontroli nad terenami SKRY, która porozumiała się z deweloperem (firma spłaciła długi klubu ratując go przed bankructwem). W sądzie toczy się postępowanie, które ma doprowadzić do rozwiązania umowy o wieczyste użytkowanie terenu klubu (Global Partners jest właścicielem tylko części gruntu, na którym chce budować).

Irlandczycy reagują na te zawirowania spokojnie. Nie grodzą swoich ośmiu hektarów, nie próbują zacząć budowy bez pozwoleń. Czekają na rozstrzygnięcie pewni tytułów do gruntu. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że tocząca się niespiesznie sprawa SKRY uśpiła ratusz i doprowadziła do dzisiejszej sytuacji, w której inny deweloper próbuje wykorzystać przestój w sprawie planu. Na wierzchu są więc argumenty "Stołka" - podgryzanie Pola Mokotowskiego faktycznie się rozpoczęło.

W tej sytuacji właściwie nie ma wyboru: ratusz powinien użyć całej swojej politycznej siły przekonywania, by rady dzielnic i Rada Warszawy jak najszybciej przyjęły plan miejscowy. Na tym jednak działania władz miasta nie mogą się skończyć. Kolejnym krokiem powinny być decyzje finansowe, przede wszystkim odkupienie grodzonego właśnie kawałka od właściciela. Kilka lat temu można go było kupić bezpośrednio od Agencji Mienia Wojskowego - dziś trzeba będzie sporo dołożyć. Ale miejski park powinien być na miejskim gruncie - w przeciwnym razie ze spornym kawałkiem będą ciągłe problemy. Nie inaczej będzie zresztą z działką Tadeusza Kossa. Spadkobierca byłych właścicieli odzyskał kawałek parku Świętokrzyskiego i planuje tam budowę budy z piwem, bo na nic innego plan miejscowy nie pozwala. Drugim krokiem powinno być natychmiastowe zabezpieczenie prawa do pierwokupu działki po zajezdni MPO przy Bibliotece Narodowej. Jeśli ratusz tego nie dopilnuje, za chwilę okaże się, że i na nim położył rękę deweloper. Na "deser" zostanie do wyprostowania sprawa SKRY i Global Partners.

Tej sytuacji można było uniknąć, gdyby miasto od razu podjęło rzeczowe rozmowy z irlandzkim deweloperem. Od razu można było szukać kompromisu z firmą, która mając tytuł do gruntu i wydane poprzedniemu właścicielowi prawomocne warunki zabudowy na centrum handlowe chciała rozmawiać, zaoferowała dobry projekt i zamierzała inwestować w klub sportowy. Nawet jeśli miasto chciało odmówić, mogło to zrobić w inny, bardziej przyjazny, mniej konfliktowy sposób, np. oferując inny grunt pod inwestycje. Mogło też podjąć rozmowy dopiero po uchwaleniu planu. Nawet przeciwni zabudowie SKRY urbaniści podkreślają, że planowanie jest procesem ciągłym, a każdy plan nie tylko może, ale wręcz powinien być ulepszany i dostosowywany także do sytuacji rynkowej. Zresztą tych samych argumentów używał ratusz przystępując do poprawiania planu dla Placu Defilad.

Warszawski ratusz przez półtora roku nie zrobił nic. Teraz w pośpiechu przyjmie gotowy plan, oczywiście bez przygotowania środków na wykup działek, bez oglądania się na głosy krytyki. A krytyka płynie nie tylko ze strony deweloperów. Architekci i samorządowcy zwracają uwagę, że w projekcie teren Skry potraktowano po macoszemu wpisując w banalną siatkę prostopadłych ulic bliżej nieokreślone obiekty o funkcji sportowej i rekreacyjnej. Nie wiadomo, czy będą to hale sportowe spełniające wymogi profesjonalnego sportu, czy boiska bez szatni i sale gimnastyczne w blaszanych halach. Zresztą na ich budowę i tak nie ma pieniędzy, więc w rzeczywistości nadal będzie tam straszyć ruina stadionu Skry. W dodatku zdaniem niektórych ekspertów projekt planu nie jest zgodny ze studium, może się więc okazać, że ostatecznie ktoś plan skutecznie zaskarży i "uwali" w sądzie. Kto wtedy zablokuje zabudowę narożnika ulicy Rostafińskich?

Przeciągając niejasną sytuację ratusz sam doprowadził do tego, że sytuacja wokół Pola Mokotowskiego się skomplikowała. Uchwalenie planu może odsunąć w czasie problemy i konflikty, które w końcu odbiją się Warszawie czkawką.

Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl
zdjęcie: TVN Warszawa, wizualizacje: materiały inwestora

Szybko nie wolno, bo łapa boli

Ciekawa sprawa. Ręka się zrasta, właściwie już nie boli, ale gips wciąż przeszkadza w pisaniu. Nawet jak usiądę do komputera, to jakoś nie mogę się skupić. Coś na linii głowa - klawiatura nie styka.

Ale dziś się chyba przełamałem. Napisałem o zadymie wokół Pola Mokotowskiego. Rano rzucę na to świeżym okiem, wrzucę na bloga i na tvnwarszawa.pl, a potem zabiorę się za pisanie o nowym "Star Treku". Na razie mogę powiedzieć, że za drugim razem też daje radę ;)

08 maja 2009

Star Trek: od fana dla fanów

Na razie krótko i bez spoilerów. Nowy"Star Trek" to film zrobiony przez fana dla fanów. Przez dwie godziny czułem się tak, jakby J. J. Abrams porozumiewawczo uśmiechał się do mnie, a ja do niego. Obawiam się, że to stanowczo zbyt mało, by zadowolić ortodoksyjnych trekkies, którzy na pewno stoczą na ten temat w sieci wojny co najmniej tak potężne, jak te między serialowymi rasami. Z kolei dla tych, którzy serialu nie znają i pójdą do kina z myślą, że tym razem dadzą "Star Trekowi" szansę rzecz może być zbyt zmanierowana, śmieszna tam, gdzie dla mnie była właśnie najfajniejsza i najprzyjemniejsza.

Przez dwie godziny cieszyłem się jak dziecko w wesołym miasteczku - dla bez mała trzydziestoletniego faceta z łapą w gipsie to nie lada przeżycie. I dlatego uważam, że Abrams nie poległ w starciu z legendą.

Na razie tylko tyle. Za kilka dni z pewnością obejrzę film jeszczem raz i to nie tylko dlatego, że siedziałem zbyt blisko ekranu. Wtedy pewnie jeszcze wrzucę coś na ten temat :)

04 maja 2009

May the 4th be with You

Dziś jest Star Wars Day - wyjaśnienie w tytule notki. Moc jest ze mną - skrócili mi wyrok o tydzień, co oznacza, że odzyskam prawą rękę (tu znów kłaniają się "Gwiezdne Wojny") akurat w dzień dziecka.

Pisanie nadal idzie mi słabo, więc niech męczą się inni. W ramach przeglądu piłkarskiej prasy dwie ciekawe historie i jedna gorzka puenta. Połamany w analogicznych okolicznościach Rafał Stec opisał w "Gazecie" niezwykłą, tragiczną i gorzką historię klubu Torino. Rzecz pełna niezwykłych zbiegów okoliczności, warta uwagi nawet jeśli ktoś średnio interesuje się piłką.

Inna historia z wielką piłką w tle, to z kolei opowieść o fanach AFC Wimbledon, klubu z ponad stuletnią tradycją, który omal nie zniknął. Pełna smaczków takich, jak wizyta w pubie przed wygranym finałem Pucharu Anglii, z Vinnie Jonesem w tle.

Moją uwagę zwrócił w tym tekście fragment o 25 młodzieżowych drużynach prowadzonych przez klub, który powołali do życia fani, i który utrzymuje się ze składek. I ma milion funtów budżetu! A u nas? Pół miliona złotych na rozgrywki juniorskie i 200 tysięcy na szkolenie trenerów przy 18 milionach na administrację - to budżet PZPN.

No ale są przecież Orliki - nadzieja na lepsze jutro polskiej piłki. Jak działają w praktyce? Przykład z Bielska na duchu raczej nie podnosi, ale w innych miastach nie jest lepiej. Na warszawskim Bemowie są dwa nowoczesne boiska. Chociaż mijam je często, nigdy nie widziałem, by ktoś na nich grał. Zadzwoniłem kiedyś do OSiR-u, żeby zapytać o wynajem. Wyraźnie nie było to dyrekcji w smak, coś pojękiwali, że musieliby tam posłać pracownika (sic!) a na koniec zaśpiewali 600 złotych za godzinę.

(Złamane) ręce opadają.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.