26 kwietnia 2011

Red Dead Redemption - gra na smutno

Recenzowanie gry rok po premierze to raczej sztuka dla sztuki - w tym biznesie wszystko toczy się błyskawicznie i "Red Dead Redemption" to już dawno przebrzmiała historia. Tak, jak jej bohater.


"Red Dead Redemption" to sandbox - otwarty świat, pełna swoboda poruszana się i mnóstwo okazji do wchodzenia w interakcje z zapełniającym go postaciami. Raz są to sytuacje pchające do przodu fabułę, raz poboczne opowieści, a czasem zwykłe pożeracze czasu, jak gra w kości czy pokera do białego rana.

Do tej samej kategorii należy "Assassin's Creed" czy "Grand Theft Auto", tak jak "RDR" wyprodukowane przez Rockstar. O ile jednak mało kto marzył w dzieciństwie o byciu brutalnym gangsterem w Nowym Jorku czy asasynem w Rzymie epoki Borgiów, o tyle mniejszą lub większą fascynację Dzikim Zachodem przechodził prawie każdy chłopak. "Red Dead Redemption" daje jedyną w swoim rodzaju szansę, by raz jeszcze ożywić te marzenia.

John Marston to rewolwerowiec z raczej mroczną przeszłością, który chciałby wreszcie zawiesić rewolwer na kołku i osiąść na ranczu z żoną oraz synem. Ale przeszłość go dogania - raz jeszcze musi sięgnąć po broń i ścigać swoich dawnych kamratów. Wspólnie z nim podróżować będziemy przez prerię, meksykańskie pustkowie, zaśnieżone góry, mniejsze i większe rancza oraz miasteczka. Zobaczymy wszystko, co składa się na popkulturowe wyobrażenie o Dzikim Zachodzie, z zapierającymi dech w piersiach widokami wschodów i zachodów słońca na czele. Weźmiemy udział w przygodach - kalkach ze spaghetti-westernów i książek Karola Maya. Będziemy jeździć konno, dyliżansem i pociągiem, ale też jednym z pierwszych samochodów. Bo akcja tego westernu toczy się dość późno - na początku XX wieku.

I w tym tkwi największy smak. To już nie jest świat, gdzie warunki dyktuje ten, kto strzela szybciej. Ktoś buduje samolot, ktoś otwiera kino, ktoś rozpętuje rewolucję, a gazety piszą o wydarzeniach z drugiego końca świata. Marston coraz mniej do tego wszystkiego pasuje, a na swojej drodze spotyka głównie innych nie pasujących, którym świat ucieka. Częściej są to postaci z "Truposza" niż "Siedmiu wspaniałych", ale bohater jest skazany na ich pomoc i towarzystwo. Gra jest przez to cały czas podszyta nieokreślonym niepokojem.

Schyłkowy nastrój potęguje genialna muzyka (tak, jak cała gra, garściami czerpiąca z filmowej klasyki westernu), która zmienia się razem z miejscem, porą dnia, pogodą i tempem akcji. Inna jest, gdy w palącym słońcu jedziemy przez pustkowia Meksyku, inna gdy polujemy na niedźwiedzia w górach na dalekiej północy. Za każdym razem tak celnie dobrana, że przyjemność sprawia samo podróżowanie po gigantycznej mapie i obserwowanie zmieniającego się świata. Klimat budują też drobne elementy samego gameplay'u, jak deszcz padający "na twarz" czy bardziej złożone, jak choćby to, że bizon jest zwierzęciem, które można wybić do ostatniej sztuki... To już zupełnie nowy środek wyrazu, bardzo sugestywny, szczególnie że autorzy gier dodają za to jeszcze ukryty achievement, co potęguje poczucie winy.

Marstonowi uda się w końcu wrócić do rodziny, ale w powietrzu cały czas wisieć będzie nieszczęście. Ta historia nie kończy się happyendem. "Red Dead Redemption" przełamuje tym samym fabularne ograniczenie, które było udziałem scenarzystów gier i stereotyp gry jako zupełnie banalnej rozrywki, w której forma nie ma większego znaczenia. Tutaj forma jest w dodatku bardzo uniwersalna, a sama gra oparta o tak prosty mechanizm, że nawet ktoś, kto gra mało lub wcale, nie będzie miał problemu, by się wciągnąć.

Nie wiem, czy to początek nowego zjawiska, czy pojedynczy strzał z biodra, ale tak gorzka fabuła w grze komputerowej była nowym, fascynującym przeżyciem, a John Marston zajął w mojej pamięci miejsce gdzieś między Old Shatterhandem, Wyattem Earpem a Johnem Waynem.

30 marca 2011

10 smutnych piosenek plus dwie

- Podobno druga płyta to umarł w butach, podobno powabne są tylko debiuty. Ale gdyby wierzyć we wszystkie "podobno" trza by siedzieć w chacie i czekać, aż nekrolog skrobną - śpiewa na nowej płycie Pablopavo.
Uprzedza w ten sposób porównania z debiutanckim "Telehonem", odbija nie posłaną jeszcze piłkę ewentualnej krytyki i na koniec napomyka, żeby płytę kupić w sklepie, a nie ściągnąć z internetu, nie udając nawet, że chodzi o coś innego, niż to, by miał za co piwko sobie pyknąć. Wszystko w utworze, który ma ledwie półtorej minuty i właściwie nie jest piosenką.

Trudno recenzować artystę, który sam podsumował siebie w pierwszym zdaniu nowej płyty, w tak efektowny sposób. Świeżo upieczony felietonista poczytnego miesięcznika dla panów zachował się wszak profesjonalnie i zadbał o to, by recenzent też miał sobie za co pyknąć: by było z czego uszyć recenzję, do płyty dodał obszerną opowieść o tym, jak doszło do jej nagrania.

- Zaczęliśmy pracę nad tą płytą trochę przez przypadek - pisze we wkładce. Pablopavo i Ludziki dostali propozycję, by nagrać muzykę do inscenizacji "Lalki". Ta nie doszła jednak do skutku. - Zostaliśmy z tymi kawałkami, jak Himilsbach z angielskim... - wspomina.

Zaczęło się więc dorabianie tekstów do gotowej muzyki. Potem decyzja, że będzie z tego płyta i intensywna praca nad kolejnymi numerami. Efekt to trudna do zaszufladkowania, a przy tym niezwykle spójna mieszkanka. Reggae występuje w śladowych ilościach, choć za muzykę i brzmienie odpowiadają czołowi przedstawiciele tego gatunku. A jednak słychać tu czasem ciepłe tony - nie ma ich za to w ogóle w tekstach Pablopavo.

Tłem snutych przez niego historii jest zawsze Warszawa. Ale nie taka z reklam, seriali czy wiadomości. To Warszawa brudna, lepka i niezbyt bezpieczna. Chodniki spływają tu wódką, pod żebrami poczuć można lufę pistoletu, a nóż z drewnianą rączką może poderżnąć gardło tuż pod uśmiechem. Tu ku bójce zbierają się nawet emeryci. Jeśli wino w modnym klubie, to tylko dlatego, że ktoś ucieka tam od swoich problemów. To Warszawa nieudanych związków i kochanków, którzy zostają za drzwiami. Warszawa, w której nie jest romantycznie.

- Monika (narzeczona Pablopavo - red.) mówi, że wyszła ta płyta smutna, a nawet lekko "funeralna" - pisze Pablo. Cóż po tak celnym podsumowaniu może dodać recenzent? Może napisać, że wcale nie lekko - że bardzo dużo tu śmierci, dużo pogrzebów i suto zakrapianych styp. To nie jest Warszawa rozbujana radosnym reggae z płyt Vavamuffin - to smutne, pełne goryczy miasto.

Choć płyta wychodzi na wiosnę, to podejrzewam, że swoją siłę ujawni dopiero puszczona w słuchawkach późną jesienią, bardziej dopasowana do okoliczności przyrody.

Pablopavo i Ludziki - 10 piosenek
Karrot Kommando, 2011

25 marca 2011

...

fot. RG
Znajdą się z pewnością tacy, którzy dopatrzą się w tym ostatecznego dowodu na to, że TVN Warszawa powstała tylko po to, by stać się kolejną po stadionie przy Łazienkowskiej płaszczyzną współpracy mojego pracodawcy i ratusza, a zbieżność kolorów w tym piłkarskim kontekście nie jest przypadkowa.

Ale ja traktuję to jako cholernie sympatyczny gest ludzi, którzy na co dzień są, jeśli nie przeciwnikami, to w każdym razie stoją po drugiej stronie kamery, mikrofonu czy telefonicznej słuchawki. Jako kibic piłkarski odbieram to jak fajne zachowanie drużyny przeciwnej, która żegna się z nami ze sportową klasą, której niestety brakuje na wspomnianym stadionie. Dzięki!

Zawsze marzyłem o mieście, w którym jest miejsce na takie historie. Szkoda, że doczekałem się w takich okolicznościach. Ale to nie jest przecież całkowity koniec - portal tvnwarszawa.pl działa dalej. W jakiej postaci i jakim kształcie? Zobaczymy niebawem. Na razie dominuje smutek. Ale już w niedzielę - kolejny dyżur.
Stay tuned!

Wszystko źle








Z pozdrowieniami dla wszystkozle.pl

18 marca 2011

Dajcie żyć Starówce!

Urzędnicza obsesja nakazująca zamknąć w przepisach i procedurach każdy aspekt rzeczywistości osiągnęła na Starym Mieście formę tak kuriozalną, że trudno nawet z niej kpić. Apeluję o opamiętanie!

Stare Miasto nocą ;)

Stare Miasto to ewenement na skalę światową. Gdy zagraniczni turyści słyszą jego historię, patrzą na Warszawę z podziwem. - Odbudowaliście serce swojego miasta, choć zrównano Wam je ziemią. To imponujące - mówią często i każą się natychmiast prowadzić na miasto stare tylko z nazwy.

Ale na miejscu okazuje się, że stare jest także duchem. Niemłodzi już mieszkańcy odbudowanych kilkadziesiąt lat temu domów skutecznie paraliżują wszelkie próby jego ożywienia. Kilka lat temu wymogli na radzie miasta przyjęcie zakazu organizowania głośnych imprez i koncertów na Rynku i placu Zamkowym.

Zaprzeczenie naturalnej funkcji miejskiego rynku nie wystarczyło - mieszkańców postanowili przelicytować urzędnicy. I sprokurowali kolejne kuriozum - regulamin Starego Miasta, który co do centymetra określa dozwoloną wysokość podestu, a także kształty i kolory mebli.

W mieście, które nie umie sobie poradzić z wszechobecnymi reklamami można to jeszcze zrozumieć, ale dlaczego zabraniać wystawiania lodówek z lodami w knajpianych ogródkach i regulować wysokość kwiatów? Przy okazji nie mogę nie zapytać, czemu na Stare Miasto nie wolno wjeżdżać rowerami?

A na tym nie koniec - pod pretekstem remontu staromiejskich ulic urzędnicy próbują właśnie przegonić z okolic Barbakanu malarzy, którzy od kilku dekad sprzedają tam swoje obrazy. Czy im się udaje? Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. Nie umiem sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio byłem na Starym Mieście. Tam po prostu nie ma po co chodzić - to czarna dziura na mapie Warszawy. Stołeczna konserwator zabytków Ewa Nekanda-Trepka postanowiła najwyraźniej zadbać, by w tym tunelu przypadkiem nie pojawiło się żadne nieregulaminowe światełko.

Tłumaczy, że chodzi o to, by staromiejskie zabytki oświetlone były zgodnie z zamierzeniami projektantów iluminacji, bo tylko to stworzy odpowiedni klimat. Tylko po co, skoro nikt nie będzie tego oglądał, a mieszkańcy i tak szybko wymogą, by o 22 gasić wszystkie światła.

Co dalej? Zakaz wstępu bez krawata? Obowiązkowy smoking? A może przepustki dla mieszkańców i tygodniowe winiety dla turystów z zagranicy? Osobiście czekam, aż mieszkańcy Starówki zażądają uzupełnienia luk w miejskich murach i stworzą największe grodzone osiedle na świecie. Brnąc dalej w ten absurd, stworzymy być może kuriozum, które stanie się znaną w świecie atrakcją i pomoże w naszych staraniach o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury.

Na razie mamy martwe Stare Miasto - coś, co w wyścigu o ten tytuł powinno dyskwalifikować na starcie. Apeluję więc do pani konserwator i pani prezydent o przerwanie tego szaleństwa. Pozwólcie żyć Staremu Miastu - nie dobijajcie go kolejnymi absurdalnymi regulacjami. Zajmijcie się lepiej udostępnieniem miejskich lokali artystom i restauratorom. Zróbcie coś, by warszawiacy i turyści mieli tu po co przychodzić.

06 marca 2011

Kto daje i odbiera...

Mam z "Radosławem" ogromny zgryz. Żałuję bardzo swojskiej, dowcipnej, z gruntu warsiaskiej, potem oficjalnie uznanej "Babki", którą zastąpił. Ale nie umiem odmówić Powstańcom prawa do ich nazwy.


Problem mają także radni Warszawy, którzy sami nie wiedzieli chyba do końca, czy pomysłem swojego kolegi, by Babkę przywrócić, zajmować się na poważnie. No bo jak tu starym ludziom, upamiętniającym kolegów zabitych w tym rejonie powiedzieć, że najbardziej nawet swojska babka jest ważniejsza?

Radni odłożyli więc temat na półkę, ale jestem pewien, że to jeszcze nie koniec. Lobby zwolenników Babki wspiera bowiem twardo "Gazeta Stołeczna", która zmiany starej nazwy nie przyjęła do wiadomości i wciąż posługuje się nią na łamach. Temat będzie wracał.

Nie da się zresztą ukryć, że "Radosław" przyjął się słabo i dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że edukacyjna rola nazw ulic to fikcja. Wciąż mało kto wie, kto kryje się za "Radosławem" i dlaczego trafił on właśnie w to miejsce.

A przecież z wielu powstańczych nazw ulic ta wydaje się jedną z najbardziej trafionych. To nie jest w końcu jakiś trawnik między blokami, nazwany od drobnego epizodu z 1944 roku - to duże rondo, przez które codziennie przetaczają się tłumy warszawiaków, a nazwa upamiętnia legendarny oddział, w skład którego wchodziły m.in. bataliony "Zośka" i "Parasol"; zgrupowanie, które przeszło z Woli przez Stare Miasto aż na Czerniaków, wykrwawiając się po drodze.

Dla pamięci o tym oddziale więcej zrobił jednak z pewnością zespół Lao Che, który szlakiem "Radosława" poprowadził narrację swojej płyty "Powstanie Warszawskie". Tyle że gdy Rada Warszawy zmieniała nazwę ronda, nie było jeszcze płyty, nie było Muzeum Powstania Warszawskiego i nie było młodych ludzi na rocznicowych uroczystościach.

Radnym nie wypada podważać decyzji poprzedników i przyprawiać weteranów o palpitacje. Tym bardziej, że po otwarciu muzeum przestali kruszyć kopie o każdy skwerek; uznali, że pamięć została zabezpieczona.

"Kto daje i zabiera, ten się w piekle poniewiera" - poucza  dziecięca rymowanka. "Radosław" ma już prawie 10 lat - czas chyba przyswoić tę mądrość.

03 marca 2011

21 lutego 2011

Świat ucieka prezydentom

W miniony piątek w Muzeum Sztuki Nowoczesnej odbyła się debata "Łódź w Warszawie" z udziałem prezydentów obu miast. Dobrze wróży ona tylko debatom; tematów nie zabraknie - gorzej z efektami.

"Archigadanie" nie idzie w las. Warszawa wyrasta na ważny ośrodek krytycznej refleksji nad współczesnym miastem i jego kondycją; łodzianie przybywają do nas, by dyskutować o swoim mieście! Ten ośrodek powstaje z delikatnym tylko wsparciem instytucjonalnym (spora w tym zasługa gospodarza piątkowego spotkania - Muzeum Sztuki Nowoczesnej - i organizowanego wspólnie z miastem festiwalu "Warszawa w budowie"). Ściągając licznie na debatę do Warszawy, łodzianie dali odpowiedź na pytanie, jak powinny wyglądać wzajemne relacje naszych miast. Tego, że powinny być zacieśniane na wielu poziomach, nie kwestionował zresztą nikt.

Łódź ma jednak wiele obaw, m.in. o to że Warszawa wyciągać z niej będzie kadry, skazując miasto na starzenie się. Z werwą opowiadał o nich Marek Janiak z fundacji ulicy Piotrkowskiej. Trzeba więc szukać nowych pomysłów na współpracę, a nie tylko usprawniać komunikację między nimi. Na razie nie udaje się nawet to ostatnie. Zaproponowany w piątek wspólny bilet komunikacji miejskiej to fajna inicjatywa, ale może się skończyć tak samo, jak przywoływany kilka razy w ciągu wieczoru "Pociąg do kultury". Nocne połączenie kolejowe między dwoma miastami przyciągało ponoć kilkunastu pasażerów - nic dziwnego, skoro o jego dokonanym już żywocie wielu zainteresowanych dowiedziało się właśnie piątek.

Sprawdziłem - pociąg interREGIO wyjeżdżał z Łodzi Fabrycznej o 22.32, by na Warszawę Centralną dotrzeć 20 minut po północy. 20 minut później ruszał w drogę powrotną, by dotrzeć do celu o 2:25. Czy było w nim bezpiecznie? Czy była ochrona? Monitoring? Tego się z rozkładu nie wyczyta - wiadomo tylko, że "trasę obsługiwała jednostka ED73". Wysiadając z niej w Warszawie, na nocny autobus z dworca do domu trzeba by było poczekać 25 minut. Cała podróż z teatru czy klubu w jednym mieście do domu w drugim zajęłaby pewnie dobrze ponad 3 godziny.

Pytanie czy imprezy w Łodzi kończą się o 22, a w Warszawie o północy zostawiam otwarte - nie podejrzewam, by ktokolwiek zadał je sobie układając rozkład. To nie przeszkadzało jednak Hannie Gronkiewicz-Waltz zapewniać przez cały wieczór, że skupia się przede wszystkim na "profanum", jak sama nazwała budowę dróg czy usprawnianie komunikacji między miastami. Tyle, że autostradę buduje administracja centralna, a brak wpływu na PKP jest dla władz miasta zawsze wygodną wymówką, gdy pada pytanie, czemu po Warszawie wciąż nie da się poruszać kilometrami torów kolejowych. Nie oszukujmy się więc, że Łódź i Warszawa nagle zbliżą się do siebie dzięki wspólnej migawce.

Niestety, piątkowa debata rozwiała nadzieję na to, że współpraca obu miast wykroczy poza "profanum". Usłyszeliśmy wprawdzie, że Warszawa wciągnie Łódź do swoich starań o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, ale bez żadnych konkretów. Poza tym przywołana została tylko strategia premiera Tuska - "liczy się tu i teraz" - podlana tradycyjnym "nie da się" i obowiązkowym "to przez poprzedników". Na pytanie, o wspólne poszukiwanie rozwiązań palących problemów społecznych obu miast usłyszeliśmy, że Księży Młyn będzie wpisany na listę UNESCO. Na pytanie Krzysztofa Nawratka o doświadczenia Ameryki Południowej - że "w Polsce klimat nie pozwala mieszkać w favelach". Tyle wyniosły prezydentki z doświadczenia Bogoty.

Miasta azjatyckie czy południowoamerykańskie szukają własnych dróg rozwoju, wprowadzają radykalne programy społeczne, inwestują w transport publiczny, z pomocą architektów i urbanistów interweniują tam, gdzie jeszcze kilka lat temu bała się wejść policja. Nie oszukują się, że wolny rynek rozwiąże każdy problem, ani że "klasa kreatywna" zastąpi wszystkie inne grupy społeczne. W kategoriach zjawiska nierozerwalnie związanego z miejskością niektórzy obserwatorzy interpretują bliskowschodnią rewolucję ostatnich tygodni. W tym samym czasie miasta europejskie popadają w długi i przestają sobie radzić z podstawowymi zadaniami, jak wywożenie śmieci. Tymczasem Warszawa chce prywatyzować SPEC, a Łódź - sprzedać 300 lokali użytkowych przy ulicy Piotrkowskiej, z niezachwianą wiarą w to, że prywatne znaczy wydajne i przeświadczeniem, że wydajność mierzyć można wyłącznie w kategoriach ekonomicznych.

Nie zanosi się na to, by Łódź i Warszawa, razem lub osobno przedsięwzięły zmiany podobne do tych, które zaszły w Bogocie lub by zaczęły szukać własnej drogi. Znacznie łatwiej jest ślepo naśladować zachód, robiąc dobrą minę do gry, której wyniki są już znane. Hanna Gronkiewicz-Waltz i Hanna Zdanowska zgodnie i bez zażenowania przyznały zresztą, że strategiczne planowanie przekracza ich możliwości, bo "świat zmienia się zbyt szybko". Zresztą "politycy nie są od snucia dalekosiężnych wizji", tylko od gospodarowania pieniędzmi, które daje "ciotka Unia". To nie były prywatne rozmowy, tylko otwarte, publiczne deklaracje - tak właśnie wygląda refleksja liderek rządzącej partii nad wyzwaniami współczesności.

Ratusz może dorzucić kilka groszy do "Warszawy w budowie" i chętnie pochwali się takim festiwalem w aplikacji do tytułu ESK, ale wykorzystać efekty toczących się tam debat? To wymagałoby przestawienia się na inny, mniej ekonomiczny dyskurs. Wymagałoby nadążania za zmieniającym się światem. Zanosi się raczej na to, że wspólnym projektem Łodzi i Warszawy będzie wpisanie obu miast na listę UNESCO - jako skansenu z atrakcją w postaci przejażdżki zabytkową jednostką ED73.

Debata "Łódź w Warszawie" była pierwszym z cyklu spotkań "Miasto 2.0" 
organizowanych przez stowarzyszenie DuoPolis oraz Instytut Obywatelski.

10 lutego 2011

Piątek na czwartek

Uwadze Państwa pragnąłbym dziś nieskromnie polecić kolejny wywiad, który zrobiłem w ostatnich dniach - tym razem padło na Grzegorza Piątka, który na zlecenie ratusza pokieruje staraniami Warszawy o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury.

fot. Mikołaj Długosz
Nie sądzę, by ten wywiad przekonał tych, którzy od samego początku krytykują pomysł walki o tytuł. Ale wydaje mi się, że można w nim znaleźć całkiem sensowną, choć na razie dość ogólnikową odpowiedź na pytanie, czemu ta walka ma służyć. No i optymizm Grześka, który widzi Warszawę wielką, jest z pewnością cenny.

Nie byłem przekonany, czy stolica rzeczywiście nie mogłaby oddać pola innym polskim miastom - po tej rozmowie kibicuję naszym staraniom i będę zawiedziony, jeśli nie otrzymamy tej szansy, bo chciałbym za 10 lat móc usłyszeć Piątka, dumnie mówiącego "A nie mówiłem".

Wywiad można przeczytać na tvnwarszawa.pl

07 lutego 2011

Kawa z prezydentem

Wspólnie z Eweliną Cyranowską zabraliśmy na kawę Hannę Gronkiewicz-Waltz. Efektem jest - mój pierwszy - wywiad z urzędującym prezydentem Warszawy.

fot. Piotr Bławicki

Chcieliśmy namówić Hannę Gronkiewicz-Waltz na rozmowę o mieście, nie o rządzeniu miastem. Udało się tylko połowicznie - Warszawa pani prezydent to jednak głównie procedury, przetargi, paragrafy, przepisy i polityka. Na Warszawę osobistą, prywatną zostaje niewiele miejsca. Pani prezydent to urodzony urzędnik i właśnie na tym terenie czuje się "u siebie". W tym sensie jednak się nam udało.

Poprzedni wywiad z Hanną Gronkiewicz-Waltz zrobiłem wspólnie z Radkiem Góreckim dla "Dziennika", między pierwszą, a drugą turą poprzednich wyborów samorządowych. Siedzieliśmy wtedy w jej pokoju na Uniwersytecie Warszawskim i słuchaliśmy, co zmieni w Warszawie, jeśli wygra. W tamtej rozmowie znacznie mniej było polityki, ale procedury też pojawiały się na każdym kroku.

Wtedy takie podejście wydawało się zresztą sensowną odpowiedzią na nie zawsze efektywną metodę rządzenia za pomocą pełnomocnictw wydawanych doraźnie przez Lecha Kaczyńskiego, Mirosława Kochalskiego czy Kazimierza Marcinkiewicza. Dziś często spotykam się jednak z opiniami, że wtedy decyzje zapadały szybciej, a teraz czeka się na nie latami. Jak choćby w przypadku tych oznaczeń dla niewidomych na peronach stacji metra.

Gdzieś między tymi dwiema metodami jest pewnie jakiś złoty środek, który pozwala pogodzić efektywność z przejrzystością. Hanna Gronkiewicz-Waltz stawia na to drugie.

Wywiad można przeczytać na tvnwarszawa.pl

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.