06 marca 2012

Stadion jak z "Fify"

Ten tekst miał się pojawić na tvnwarszawa.pl w niedzielę rano. W sobotę była katastrofa kolejowa i temat otwarcia Stadionu Narodowego nagle stał się zbyt odległą przeszłością. Wrzucam, bo trochę mi go szkoda, choć tu jego puenta ma mniejszy sens, niż tam.

"Oto jest" Stadion Narodowy. Jeszcze nie do końca urządzony, z organizacyjnymi niedociągnięciami, ale działa. I choć byłem na meczu otwarcia, wciąż nie mogę uwierzyć, że udało nam się go zbudować.

Gdy media obiegła informacja, że biletów na mecz z Portugalią już nie ma, poczułem żal, że nawet nie powalczyłem. Pisałem o tej inwestycji od samego początku, a zabraknie mnie na pierwszym meczu? Na szczęście w środę o godzinie 20 okazało się, że kilka biletów jednak zostało. Testując przy okazji sprawność komunikacji miejskiej, rzutem na taśmę dotarłem do swojego czerwonego krzesełka w chwili, gdy ponad 50 tysięcy ludzi zaczynało śpiewać hymn. Trochę się nawet wzruszyłem i chyba nie tylko ja, bo pod koniec meczu hymn odśpiewaliśmy jeszcze raz.

Patrząc na biało-czerwone trybuny przypomniałem sobie moment, gdy Michel Platini wyciągnął z nieporadnie rozdartej koperty kartkę z napisem "Polska i Ukraina". I festiwal wisielczego humoru, który nastąpił później - internet obiegły dziesiątki zdjęć zarośniętych, zdemolowanych boisk, które miały oddawać stan naszych przygotowań. I oddawały! Gdy zapadła w końcu decyzja, że Stadion Narodowy powstanie na miejscu Stadionu Dziesięciolecia, chyba nikt do końca nie wierzył, że to się uda. I znów był śmiech - że na trybunach będzie trwał handel gaciami, że gadżetem mistrzostw będzie wielka bazarowa torba w kratkę.

Przyznaję, nie wierzyłem, że uda się zlikwidować bazar, zorganizować i rozstrzygnąć konkurs na projekt, zdobyć pozwolenia na  budowę, wybrać wykonawcę. Utkniemy w procedurach i odwołaniach - byłem tego pewien. I choć pisałem o kolejnych etapach inwestycji, które jednak się udawały, wciąż nie wierzyłem, że damy radę.

Nie przekonały mnie nawet pierwsze maszyny, które zaczęły rozbiórkę starego stadionu i palowanie fundamentów nowego. Potem pojawiły się dźwigi, a plac budowy nocami oświetlały reflektory. Do kin wchodził właśnie nowy "Star Trek", a budowa stadionu przypominała pokazaną w filmie budowę statku kosmicznego USS Enterprise. Wyłaniająca się z warszawskiej mgły konstrukcja wydawała się mniej więcej tak samo realna.

Że to jednak może się udać, dotarło do mnie, gdy przeprowadziłem się na Pragę i mogłem codziennie obserwować postępującą w oczach budowę z okien autobusu linii 101. To była dobra perspektywa - najpierw aleja Zieleniecka i wielki plac budowy w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stały dziesiątki blaszanych bud. Potem rondo Waszyngtona i rosnąca bryła stadionu w perspektywie głównej alei, gdzie dopiero co kwitł handel podróbkami. Jeszcze przystanek przy - wciąż zresztą stojącym - blaszanym kantorze i 101 wtaczało się na most. Ale najlepszy widok jest do tej pory ze ślimaka, którym autobus zjeżdża na Wisłostradę - stadion odbija się w Wiśle i niezależnie od światła czy pogody robi piorunujące wrażenie.

Uwierzyłem, że zdążymy, gdy pod koniec 2010 roku zwiedziłem powstający stadion. Z samego szczytu gotowych już trybun widok był niesamowity - z jednej strony panorama warszawskich wieżowców, a z drugiej płyta boiska niemal na wyciągniecie ręki. Na środku montowano właśnie potężną iglicę. W środę znów gapiłem się na nią i nie mogłem uwierzyć, że nad środkiem boiska, po którym biega Cristiano Ronaldo, wisi coś tak potężnego. I choć architekci z firmy JSK tłumaczyli, że wisi dzięki tej samej zasadzie, która utrzymuje kształt koła rowerowego, to w bezpośrednim zetknięciu takie porównanie wydaje się zupełnie nieadekwatne.

Od pierwszego wejrzenia polubiłem widok oświetlonego stadionu. Zobaczyłem go jadąc autobusem przez most Świętokrzyski. Nad ciemnym, dzikim praskim brzegiem znów wyglądał jak statek kosmiczny. Musiałem chyba westchnąć z zachwytu, bo starsza pani obok mnie od razu fuknęła i zaczęła komentować. Że wielki, że po co i w ogóle ile to kosztuje... Ożywioną dyskusję skończyliśmy dopiero przy Wileniaku. Stanęło na tym, że sam stadion nie jest taki zły, tylko żeby kibice się umieli na nim zachować...

W środę zachowywali się fajnie. Spokojnie, bez awantur, bez większych pretensji, kłótni i spinek. Ktoś komuś zasłaniał, gdzieś zabrakło hot-dogów i napojów, ale te drobiazgi nie przyćmiły końcowego efektu. Pewnie, że doping nie był taki, jak na Żylecie, ale w wykonaniu 50 tysięcy ludzi i tak robił wrażenie. Z narożnego sektora słyszałem go doskonale i jak na dłoni widziałem całe boisko, w samym środku gigantycznego stadionu. Imponujący widok, znany mi do tej pory tylko z transmisji telewizyjnych i piłkarskich gier komputerowych. Kilka razy złapałem się nawet na tym, że czekam na powtórkę akcji, bo choć to wszystko działo się kilkanaście metrów ode mnie, do końca nie wierzyłem, że to nie jest telewizyjna transmisja.

Można się spierać o jego skalę, lokalizację i kolory elewacji. Trzeba pilnować tego, co wciąż jest do zrobienia i poprawienia. Warto patrzyć na ręce tym, którzy odpowiadają za to, by stadion na siebie zarabiał. Apelować, by zlikwidowali kuriozalny płot wokół, a wyspane żwirem błonia zmienili w zielony teren otwarty dla warszawiaków. Pilnować, by po Euro nie zabrakło zapału do zrealizowania planów zabudowy jego otoczenia. O Narodowym pisać będziemy więc jeszcze nie raz. Chciałbym, żeby działo się to głównie przy okazji sukcesów reprezentacji, ale pewnie przyjdzie nam też krytykować i narzekać. I właśnie dlatego nie mogę sobie nie skorzystać z okazji, by ten jeden raz napisać: ten stadion jest imponujący, a ja jestem dumny, że udało nam się w Warszawie zbudować coś tak niesamowitego.

23 lutego 2012

Zostawcie w spokoju ten most

Nie zmieniłem zdania - wciąż uważam, że most powinien się nazywać Północnym i w swoich tekstach za wszelką cenę unikam Skłodowskiej-Curie. Ale do ekspertów, którzy apelują o powrót do poprzedniej nazwy i radnych opozycji, którzy ochoczo to podchwycili, mam własny apel: przestańcie się zajmować pierdołami!

fot. UM Warszawa

Zespół Nazewnictwa Miejskiego od samego początku opowiadał się na nazwą most Północny. Kilka dni temu eksperci przyjęli stanowisko ws. decyzji radnych, którzy w grudni zmienili ją na most im. Marii Skłodowskiej-Curie. Zaapelowali o przyjęcie kompromisowej nazwy: most Północny im. Marii Skłodowskiej-Curie. A radny Marcin Rzońca z Ruchu Palikota zapowiada , że na czwartkowej sesji Rady Warszawy złoży wniosek w sprawie uchylenia poprzedniej decyzji. I od razu dodaje: - Nie mam wątpliwości, że zostanie odrzucony 33 głosami PO.

Radni pewnie z uśmiechem wspominają tamtą sesję: dostali pamiątkowe albumy, zaprosili profesora, który opowiadał ciekawe anegdotki z życia noblistki. Czemu by tego nie powtórzyć? Pewnie nie wszyscy byli obecni, może ktoś przysnął. Podyskutujmy, czy nie zmienić nazwy przyjętej kilka tygodni temu - znów będzie się działo.

Na sesjach najwyraźniej im się nudzi. Tak, jakby cała Warszawa pokryta była już planami miejscowymi, a deweloperzy nie wycinali przez ich brak parków i nie budowali osiedli bez dojazdów. Jakby nie trzeba było likwidować szkół, a w żłobkach było dość miejsc dla wszystkich dzieci. Jakby wszystko było gotowe na Euro 2012, nie brakowało mieszkań komunalnych, a brak biedy w Śródmieściu nie był tylko opinią burmistrza.

To są aktualne problemy miasta, ale radni mogą o tym nie wiedzieć, bo gdy rodzice uczniów z zamykanych podstawówek domagają się ich uwagi, ignorują zaproszenia do dyskusji. Gdy pytają mieszkańców o zdanie, to tylko po to, by następnie i tak przegłosować to, co sami uważają za słuszne.

Tak właśnie zrobili z mostem Północnym - nadali mu imię, którego nie chciała większość pytanych. Nie ma co dzielić na rządzącą miastem Platformę Obywatelską i opozycję - w kwestii liczenia się ze zdaniem mieszkańców nie ma większej różnicy, choć oczywiście opozycja lubi się nim podpierać, gdy atakuje rządzących.

Apeluję: dajcie już spokój z tym mostem. Piszę to wbrew sobie, bo podzielam niemal wszystkie argumenty przeciwko nowej nazwie: została Warszawiakom wmuszona, choć przywykli już do poprzedniej, która była praktyczniejsza i wygodniejsza. W dodatku na most Skłodowskiej-Curie wiedzie teraz trasa Mostu Północnego, o której radni najwyraźniej zapomnieli. Nie zamierzam stosować nowej nazwy, ale to moja prywatna decyzja - nie są mi do tego potrzebni radni ani kolejna awantura na sesji. Podejrzewam, że większości warszawiaków też nie.

Dziwnie tylko, że eksperci z zespołu nazewnictwa - zachowujący dotąd powściągliwość i kierujący się zdrowym rozsądkiem - podsycają ten spór. Chyba dali się ponieść emocjom, bo powołują się przy tym na kuriozalny argument, że "jeżdżenie po Skłodowskiej" obraża pamięć noblistki, a ludzie śmieją się z nowej nazwy. Idąc tym tropem powinniśmy zlikwidować Zespół Nazewnictwa Miejskiego i - wzorem amerykańskich miast - ponumerować aleje oraz przecinające je ulice. No bo skoro jeżdżenie obraża Skłodowską, to co powiedzieć o deptaniu po Janie Pawle II lub pędzeniu po Prymasie Tysiąclecia? Czy wypada, by psy załatwiały się na któregokolwiek z patronów warszawskich ulic?

Warszawiacy śmieją się z "Babki Radosława", "Świętokrzyskiej Pasty" i "Mostu Kurii", bo co innego im pozostało? Ciągłych kłótni o niezbyt istotne drobiazgi nie da się przecież traktować poważnie.

14 lutego 2012

Warszawska Masak-RAH muzyką dancehallową

Nie ma już Punktu ani Jadłodajni Filozoficznej, ale jest miejsce, gdzie przez całą noc gra jamajska muzyka, a na parkiecie dzieją się rzeczy, które telewizja pokazałaby tylko po 23. Na najnowszej płycie śpiewa o nim Marika. Tej balangi nie wymyśliła na potrzeby teledysku - to dzieje się naprawdę i to w każdą środę.


Zimowy wieczór w Warszawie: zamarzają tramwajowe zwrotnice, a wiatr usypuje zaspy na chodnikach. Niewielu jest chętnych, by się przez nie przedzierać, bo i po co? O godzinie 22 stolica sprawia wrażenie wymarłej.
- Jak jest tak zimno, to nawet w weekendy nikt się w tym cholernym mieście nie bawi - powie za kilka godzin taksówkarz, który odwiezie mnie do domu. I zapyta ze zdziwieniem:
- A pan skąd wychodzi o tej porze? W tej ruinie jest jakaś impreza? W środku tygodnia?
- I to jaka!

"Jamajki dziś tu jest ambasada / Ta buda będzie drżała w posadach"

"Ruina" to dawna odlewnia Wittów - oficyna w podwórku przy ulicy Emilii Plater 9/11. Od czterech lat działa tu Mandala. Na dole - indyjska restauracja, ale to nie ona zapełnia się co środę. Bywalcy mijają knajpę, toalety, przeciskają się do szatni między beczkami piwa i pokonują wąską, ciemną klatkę schodową. Pierwsze wrażenie?

- Delikatnie mówiąc nie powala - celnie podsumowuje zgrzebne wnętrze Marika. Ale jeśli akurat nie gra gdzieś indziej koncertu, bywa tu co środę. Czemu? Bo z Dancehall Masak-RAH sprawa jest prosta: nudzi od razu lub uzależnia od pierwszej dawki. Jedni przychodzą, bo tylko tu mogą usłyszeć świeżą porcję "jamajskiego disco polo". Inni po to, by przy nim potańczyć. Bo mają blisko, z nudów, z ciekawości albo żeby spotkać znajomych - to nieważne, bo koło północy i tak wszyscy będą razem tańczyć na maleńkim parkiecie. Albo gdzie indziej.

- Czuję się tu jak na domówce u przyjaciół. I nigdzie indziej tak dobrze nie tańczy mi się na barze - śmieje się Marika. Ale taniec na barze zachowuje na specjalne okazje. Zwykle trzyma się trochę z boku. Tylko czasem łapie za mikrofon i śpiewa którąś ze swoich piosenek. Gdy krzyknie "pull up!" nikt nie ma wątpliwości, dlaczego mówią o niej Królowa Dancehall'u.

Wigilia z Matką Hardcoru

Jeśli Marika jest Królową, to Dorka jest w Mandali Cesarzową. Kolorowe tatuaże na dłoniach i ramionach, kolczyk w nosie, w uchu potężny tunel - oto barmanka, menadżerka i ochroniarz w jednym. Od czterech lat niepodzielnie rządzi klubem. Co środę sama staje za barem. Nawet wtedy, gdy wdrapywała się po wąskich schodach ze złamaną nogą i ciężkim gipsem, nie było wątpliwości, że jest tu szefową.

- Gdzie limonki? Co to za sok? Czemu nie ma czystych szklanek? - wita się z pracownikami Dorka. Zdrobnienie to tylko zmyłka - dla gości klubu bywa równie ostra, jak dla pracowników. Jeśli ktoś przesadzi z wiśniówką i przyśnie na stoliku, bezlitośnie budzi i wyprasza. No chyba, że to znajomy - wtedy czasem przymknie oko na małą drzemkę. A zna tu prawie każdego, więc przy barze co chwilę ktoś się wita lub żegna, popijając kolorowe shoty, które Droka przygotowuje seriami.

Klub to jej dom, w czasie imprez potrafi się nawet uczyć do egzaminów. Nic dziwnego, że nazywają ją Matką Hardcoru. Hardcoru - bo w spędza tu nawet Boże Narodzenie. Matką, bo jak przystało na głowę rodziny, w wigilię zaprasza wszystkich na kolację. Przychodzą ci, którzy nie świętują czyli Hindusi albo Azjaci, ci, którzy nie mają z kim spędzić świąt oraz ci, którzy po kilku godzinach z rodziną muszą odreagować. Ze świątecznego stołu porywają śledzika lub makowca. Jedzenie trafia na bar, a atmosfera robi się bardziej domowa, niż klubowa.

Choć nie zawsze - w 2009 roku wigilia zmieniła się w całonocną balangę. - To był szok, ponad setka osób tańczy lambadę w wigilijną noc! Ale to przecież fajniejsze, niż pić wódkę w bramie, w drodze z lub co gorsza na pasterkę - przekonuje Dorka.

Nic dziwnego, że i goście czują się tu jak w domu. - Ona umie o to zadbać. Ma oko na cały klub, widzi, gdy pojawia się ktoś z innej bajki i wie, jak z takim zagadać, żeby nie dymił. Ludzie się dzięki temu kontrolują i jest bezpiecznie. Zresztą popatrz na nią; kto by się postawił? - śmieje się Pablo27.

Gdy dochodzi godzina 22, Dorka tylko zerka na niego zza baru. Pablo zbiera się od stolika i razem z Juniorem Stressem oraz Drajwą stają za adapterami.

"Kroki z dancehall'owej epoki / zawrócą ze złej drogi"

Dancehall Masak-RAH narodziła się dwa lata temu w PracoVni. Ale tam zabawa urywałą się już koło godziny 22, bo dłuższa zaburzałaby chwiejną równowagę między klubem, a mieszkańcami cichego, żoliborskiego podwórka. - Razem z Juniorem ładowaliśmy płyty i sprzęt do samochodu, i zasuwaliśmy do Dobrej Karmy na Górczewską. Tam graliśmy dalej - wspomina Pablo27.

Obaj selektorzy (dj-e w jamajskiej nomenklaturze) żyją jamajską muzyką od wielu lat i obaj są świetnie znani na polskiej scenie reggae. Organizują imprezy, produkują mixtape'y, prowadzają radiowe audycje. Junior Stress ma na koncie świetną solową płytę. Można się było spodziewać, że gdy połączą siły, efekt będzie wybuchowy.

- Od początku wiedzieliśmy, że chcemy rozruszać ludzi - mówi Junior. I wspomina trudne początki: - Dancehall to jamajskie disco polo, muzyka do prostej zabawy, czasami naprawdę obciachowa. Ale tam nie trzeba nikogo namawiać do tańca, oni umieją się z tego śmiać i się bawić. Tutaj było ciężko.

Choć dancehall kojarzy się głównie z tańczącymi dziewczynami, to na samym początku zabawę rozkręcali faceci. - Szczególnie dwaj, Igor i Piotrek "Cookie Monster". Prosili o coraz bardziej taneczne kawałki. My je graliśmy, a oni tańczyli. Z imprezy na imprezę było tego więcej i nagle okazało się, że cały klub buja się razem z nimi - wspomina Pablo.

Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się prosta: skąpo ubrane dziewczyny trzęsą pośladkami w rytm niezbyt wyszukanej muzyki, a faceci patrzą na to z niedowierzaniem. W tej zabawie jest jednak metoda, a w tańcu - kroki. Najlepsi opanowują je tak, że bez dawania sobie znaków przechodzą razem od jednego do drugiego. Gdy się rozkręcą, wrażenie jest takie, jakby cały czas tańczyli dobrze przygotowany układ.

- Na początku to tak nie wyglądało - wspomina Pablo. - Tańczyć nikt za bardzo nie umiał, kroków znaliśmy raptem kilka, tyle ile obejrzeliśmy w teledyskach na youtube. No i kto by tam chciał patrzeć, jak my to robimy? No chyba, że tańczy Drajwa! - śmieje się.

Drajwa dołączył do Pablo i Juniora rok temu, gdy Masak-RAH od roku odbywała się już w Mandali. Raz nieopatrznie dał się ponieść, wyszedł zza konsolety i zatańczył w sposób, który zapadł wszystkim w pamięć. Tak narodził się pierwszy polski krok dancehallowy - Drivah Dance, który składa się głównie z szybkiego machania rękami. Dziś jest obowiązkowym elementem każdej imprezy.

- Teraz możemy sobie z tego żartować, ale niewiele brakowało, byśmy w ogóle nie wyszli z fazy takich prób - przyznaje Drajwa. Masak-RAH zmieniła się, gdy do tańczących chłopaków zaczęły dołączać dziewczyny. Poznawali je na konkursach tańca. - Ja grałem muzykę, Igor i Cookie tańczyli. I nagle okazało się, że przychodzi mnóstwo dziewczyn, które chcą się w to bawić, ale nie wiedzą gdzie i jak - mówi Pablo.


"Dancehall queen właśnie ona / zadowolona, bo ma coś czego nikt nie pokona"

Właśnie na takim konkursie pojawiła się kolejna królowa w tej historii - Ula Afro Fryc, którą namaszczono u samego źródła muzyki reggae. W 2009 roku została wicemistrzynią świata w konkursie Dancehall Queen organizowanym na Jamajce. - To było niesamowite, znaleźć się w samym środku tego miejsca, zatańczyć i widzieć uznanie w oczach jamajskiej publiczności. Spełniłam swoje marzenia - wspomina tancerka.

Rok temu zatańczyła też w programie "Mam talent!". Dotarła do półfinału. - Fajnie było zobaczyć, jak Wojewódzkiemu opada szczęka - wspomina swój występ i dodaje: - Zrobiłam to, żeby pokazać ten taniec większej liczbie ludzi. I chyba się udało, bo na kursy dancehallu, które prowadzę, przychodzi coraz więcej dziewczyn.

A jamajska muzyka powróciła w kolejnej edycji programu. Tym razem dzięki Kamilowi Bednarkowi, który zaśpiewał piosenkę "Dancehall Queen" i zajął drugie miejsce. W końcu "pojawił się" także w Mandali. - Nie wiem, jak na to zareagujecie, ale i tak to zrobię! Panie i panowie, po raz pierwszy w Mandali... "Dancehall Queen"! - zaskoczył wszystkich Olo Mothashipp. To właśnie producent i klawiszowiec Vavamuffin na jednej ze środowych imprez puścił piosenkę Bednarka. Czy zazdroszczą mu popularności? - Trochę na pewno. W końcu chłopak dwa dni pod rząd zapełnia klub Palladium. Vavamuffin pracowali na taki wynik wiele lat, a inni mogą o tym najwyżej pomarzyć - przyznaje Marika.

- Pewnie, że trochę nas to uwiera. Po kilkunastu latach na scenie możemy zagrać support przed chłopakiem z telewizji. I jeszcze mówią, że gramy podobnie do niego, tylko trochę słabiej - śmieje się Junior Stress. - Ale życzę mu powodzenia, bo dzięki niemu i Uli niektórzy ludzie pierwszy raz usłyszeli o reggae czy dancehallu - dodaje.

"Jest Ula Afro, Ola i Sandra / Wjeżdża daggering i będzie skandal"

W Mandali łatwo poznać, kto przyszedł pierwszy raz. - Trzeba tylko poczekać, aż dziewczyny wyjdą na parkiet i zaczną tańczyć. Debiutantom wychodzą wtedy na wierzch oczy - śmieje się Marika. Nic dziwnego - to, co dzieje się na maleńkim parkiecie, może przyprawić o zawrót głowy. Szczególnie, gdy zacznie się daggernig. Powiedzieć, że to dancehall w parach, to nie powiedzieć niczego. Wypięta dziewczyna i facet trzymający ją od tyłu za biodra, a do tego ruchy, które nie pozostawiają wątpliwości: w telewizji takie rzeczy też pokazuje się tylko po godzinie 23. - Dla nas to wciąż tylko taniec, ale dla osoby która widzi to pierwszy raz to może być szokujące. Dla mojego ojca było - przyznaje Ula. Nie mogło być inaczej, skoro daggering w wykonaniu córki pokazały tacie w internecie... koleżanki z pracy. - Do tej pory nic nie powiedział - przyznaje tancerka.

Czasem na pokazach dziewczyny słyszą pod swoim adresem wulgarne komentarze. - Zdarza się nawet, że ktoś startuje z łapami. Kiedyś mnie to przerażało, ale teraz umiem sobie radzić z takimi typkami. A Mandalę kocham między innymi za to, że nie ma takich akcji. Tu wszyscy szybko łapią reguły - tłumaczy. A reguły są takie, że zatańczyć może każdy. Nawet jak idzie mu średnio, w tłumie ściśniętym na małym parkiecie za bardzo tego nie widać. Faceci zaczynają się więc bujać się obok tancerek, a dziewczyny najpierw przyglądają się temu wszystkiemu z pewnej odległości, potem też zaczynają podrygiwać, podglądając tancerki. - W końcu przychodzą i pytają, gdzie można się tego nauczyć - mówi Ula, która jest żywą - i bardzo przekonującą - reklamą swojej pracy.

Nic dziwnego, że w Mandali często robi się za ciasno i za gorąco. Jak w czasie urodzin Masak-RAH, gdy przez klub przewinęło się kilkaset osób. - Włączamy klimatyzację! - krzyczy wtedy do mikrofonu Pablo. A tłum ściąga koszulki i kręci nimi nad głowami. Tylko w ten sposób w małym, zadymionym klubie choć przez chwilę da się oddychać. Zimą, bo latem nawet to nie pomaga. Ale spocone, odkryte ciała są tu jak najbardziej na miejscu. W końcu to kawałek Jamajki w Warszawie.

- To wszystko rodzaj teatru. Oczywiście, że jest w tym mnóstwo erotyzmu, ale to tylko konwencja. Zresztą co ja tam wiem? Zza konsolety widać niewiele - podsumowuje Pablo.


"Pull up jest jak hamowanie samochodu / tylko po to by ruszyć znów do przodu"

W czasie imprez rzeczywiście nie ma czasu przyglądać się tancerkom. Dwoi się i troi za konsoletą, puszcza kolejne tjuny (piosenki) i cały czas krzyczy do mikrofonu. - Impreza fajna, ale po co oni ciągle przerywają kawałki? - pytają często ci, którzy trafiają na Masak-RAH po raz pierwszy. Rzeczywiście, Pablo27 nie ma litości - przerywa prawie każdą piosenkę. Publiczność krzyczy wtedy "pull up!" i muzyka rusza od nowa. I tak po kilka razy.

To zwyczaj z Jamajki - tam publiczność przerywała muzykom piosenki, które najbardziej lubiła, zmuszając by grali je od nowa po kilka razy. Dziś wygląda to nieco inaczej: - Niech ktoś powie puuuuuulllllaaaaaap!" - woła do mikrofonu Pablo. Potem prezentuje krok, zapowiada kolejny kawałek i zaczyna od nowa. I znów robi "pull up!".

Muzyka, którą puszcza, to świeże przeboje jamajskich dyskotek. Na początku roku pojechał na Jamajkę, by nawiązać kontakty z muzykami i wydawcami. - Dla nich to wciąż lekki szok, że gdzieś w Polsce ktoś robi imprezy z ich muzyką. Francja, Włochy czy Hiszpania - tak, ale daleka północ? - relacjonuje swoją podróż.

Z takich wycieczek przywozi m.in. duplate'y - nagrania, w których jedni muzycy wychwalają talenty drugich. Jamajczycy robią przy tym niezły interes - za nagranie inkasują solidną kwotę. Przy czym słowa wymyślają na poczekaniu, a muzyka to zwykle jeden z popularnych riddimów (podkładów), które przerabia się w nieskończoność. Zresztą w dancehallu przerabia się wszystko. Jeśli hip-hop opiera się na podbieranych z innych utworów samplach, to dancehall jest bardziej bezczelny: bierze całe utwory i przerabia je na taneczne hity. Dancehallowym tjunem może stać się wszystko: "Jump Around" House Of Pain czy "Come As You Are" Nirvany. Kpina? Szarganie świętości? Może, ale przy okazji doskonała zabawa.

"To numer dla tych, co uciekają do miast / marząc o życiu telewizyjnych gwiazd"

Gorączka środowej nocy już dawno dotarła poza Warszawę. Niektórzy przyjeżdżają na imprezy z odległych zakątków kraju. - To była jedyna dancehallowa impreza w Polsce, więc wsiadałam w pociąg, jechałam kilka godzin, kilka godzin tańczyłam i wracałam. I było warto - wspomina początki Ula, która w końcu osiadła w stolicy. Tak samo jak Marika, Junior i Pablo.

- Od 12 lat wpadam tu na imprezy. Mam tu więcej przyjaciół, niż w Trójmieście. Nie wiem, którzy z nich są stąd, a którzy tylko tu przyjechali. W ogóle nie zwracam na to uwagi i szczerze mówiąc nie wiedziałem, że ludzie się o to kłócą. Nie mają większych problemów? - dziwi się Pablo, pytany o to, co wokół przyjezdnych warszawiaków dzieje się na internetowych forach.

- To jest rodzaj faszyzmu. Wiem, że to mocne słowo, ale jak inaczej nazwać tak ostrą niechęć związaną z miejscem urodzenia? Gdyby nie przyjezdni, to miasto nie byłoby takie żywe, takie kreatywne. Cenię i podziwiam historię Warszawy. Poznałam ją, bo czułam, że powinnam, skoro tu mieszkam. Ale tej niechęci do przyjezdnych po prostu nie pojmuję - mówi z kolei Marika.

Zaskoczony jest też Junior Stress, który pochodzi z najbardziej atakowanego Lublina: - Naprawdę, nie lubią nas najbardziej? Nigdy tego nie odczułem, choć mieszkam tu już 6 lat. Może dlatego, że nie pracuję w normalnej firmie i nikt mi nie powie, że odbieram mu pracę? - śmieje się.

Ale po chwili przyznaje, że z jego okolic do stolicy ciągną prawdziwe tłumy. - Wystarczy zobaczyć, co się dzieje w piątek po południu tam, skąd odjeżdżają busy do Lublina. Albo w pociągu do Warszawy, w niedzielę wieczorem. Jest jak w Indiach - mówi. Ale sam nie czuje się w Warszawie imigrantem. - Nigdy tak o sobie myślałem. Temu miastu brakuje imigrantów z innych części świata. Wielokulturowość dałaby stolicy kopa. Na razie ci nieliczni imigranci wolą się nie wychylać. Przychodzą do Mandali, bo tu są traktowani normalnie. Ale są w mieście kluby, gdzie puszcza się np. hip-hop, a ochrona nie wpuszcza czarnych - mówi z żalem.


"Dziś możesz zostać gwiazdą parkietu / bo nauczyłaś się z internetu"

Imprezy w Mandali to w Warszawie ewenement - mimo, że to środek tygodnia, zaczynają się przed północą i często trwają do rana. Pablo, który poza nimi ma zwyczajną pracę, przyznaje że czwartek to dla niego trudny dzień. - Jak dla każdego, kto tu bywa - wrzuca swoje trzy grosze Bartek, który jest "nadwornym" fotografem Dancehall Masak-RAH. Po każdej imprezie dodaje zdjęcia na Facebooka. Oznacza na nich klub, muzyków i tancerzy, których rozpoznaje pośród ponad 2 tysięcy "przyjaciół" Dancehall Masak-RAH.

Internet ich integruje, ale bez niego impreza pewnie w ogóle by nie powstała. - Sieć ułatwiła wymianę muzyki. Tylko dzięki niej możemy być na bieżąco z tym, co gra się na Jamajce. Bo niestety, nie da się latać tam co miesiąc po nowe płyty - mówi Pablo. Z tańcem jest podobnie: - Jak nie ćwiczę, to siedzę w sieci i szukam nowych kroków. Bez internetu w ogóle nie miałabym szansy nauczyć się dancehallu - potwierdza Ula.

- Sama właściwie nie umiem tańczyć i trochę im tego zazdroszczę - przyznaje z kolei Marika, która o imprezach w Mandali zaśpiewała na swojej najnowszej płycie. Gdy pierwszy raz zagrała "Esta Festa" w Warszawskiej Hard Rock Cafe, wśród publiczności były m.in. tancerki - Ula Afro i Ola Szlaga-Dagga. - Wtedy jeszcze za bardzo się nie znałyśmy, ale Marika nas zobaczyła i zaprosiła na scenę. A potem zaproponowała nam wspólne występy. Tego też by nie było, gdyby nie imprezy w Mandali - wspomina Ula.

- To jest w tej chwili moje miejsce. Wcześniej czułam się tak dobrze w Punkcie, podobnie było w Jadłodajni. Teraz jest Mandala - podsumowuje Marika. - I oby jak najdłużej - dodaje Pablo27.



Jak wszystko w Warszawie, tak i Dancehall Masak-RAH w Mandali dobiegła końca. Czy i gdzie powróci - na razie nie wiadomo. Tak czy owak zabawa będzie trwać dalej, a ja dziś w ramach wspomnień postanowiłem przerzucić na blogaska swój tekst, który jest jednym wielkim podziękowaniem za kilkadziesiąt fantastycznych imprez.

Oryginał ze zdjęciami Bartka Kruszewskiego można zobaczyć na tvnwarszawa.pl.
I niech ktoś powie pull up!

01 grudnia 2011

Radni wepchnęli noblistkę na most

Najpierw przez trzy godziny przekonywali samych siebie, że Maria Skłodowska-Curie wielkim naukowcem była. Potem nazwali jej imieniem most Północny, ignorując wyniki oficjalnych konsultacji. Radni i urzędnicy pokazali, że zdanie warszawiaków nic dla nich nie znaczy.
Maria Skłodowska-Curie na plakacie promującym Noc Muzeów 2011
fot. Urząd Miasta
Warszawiacy już od dawna wiedzą, jak nazywa się most powstający właśnie między Bielanami, a Białołęką. Nazwa Most Północny świetnie się przyjęła i weszła na stałe do języka. Jest i będzie nadal używana, bez względu na to, jak bardzo nadmą się radni i urzędnicy. Ci jednak za nic mają zdanie mieszkańców wyrażone w konsultacjach społecznych i stanowiskach rad obu dzielnic, które połączy przeprawa. Nie interesuje ich też opinia ekspertów z zespołu nazewnictwa.

Za nic mają nawet zdrowy rozsądek. Maria Skłodowska-Curie ma już w Warszawie ulicę, jest patronką Centrum Onkologii i jednej ze szkół. W nieodległym Świerku ma nawet reaktor atomowy, ale to wciąż za mało. Na czwartek zmobilizowano więc biuro promocji miasta, które nie umiało wypromować Skłodowskiej-Curie przez cały poświęcony jej rok, by rozdało radnym materiały i albumy o noblistce oraz zaserwowało nudny wykład, z którego dowiedzieć się można było, że jej mąż zginął pod kołami powozu, a ona sama lubiła jeździć na rowerze.

Opozycja nie omieszkała przy tym wypunktować, że na moście Północnym nie ma ścieżki rowerowej, a PO zapewnić, że ścieżka będzie, ale na tramwajowym. Jedna cięta riposta ścigała się z drugą, argumenty zderzały się z ostrzem ironii, a obrady przerywały salwy śmiechu. Ignorowanie woli warszawiaków odbywało się w raczej zgodnej i w wyśmienitej atmosferze. Nie dostosowali się tylko taksówkarze, którym najwyraźniej wydawało się, że rada miasta zajmuje się poważnymi sprawami.

W walkę o noblistkę zaangażowała się sama Hanna Gronkiewicz-Waltz, która na sesjach pojawia się raczej rzadko. Tym razem przemówiła do radnych osobiście, a wieść kuluarowa niesie, że czwartkowa mobilizacja wzięła się właśnie z jej głębokiego przekonania, że most należy podarować wybitnej Polce nawet wbrew zdaniu mieszkańców.

Można było więc odnieść wrażenie, że cały ten show z noblistką w tle potrzebny był po to, by przekonać samych siebie. I tak po blisko trzech godzinach jałowej debaty radni nadali przeprawie imię Marii Skłodowskiej-Curie. Z mównicy co chwilę padały zapewnienia, jak ważny jest dla nich głos mieszkańców, ale ostatecznie nikt nie przejął się zbytnio wynikami "małej sondki w internecie", jak o oficjalnych konsultacjach społecznych, w których 80 proc. z 7 tysięcy głosujących poprało most Północny wyraziła się przewodnicząca Rady Warszawy.

Lekcję demokracji w praktyce odebrała przy okazji młodzież z liceum imienia noblistki. Choć o tym, że będą na sesji, w ratuszu mówiło się już we środę, to radni zapewniali o spontanicznej wizycie, która miała służyć pokazaniu, jak wygląda praca radnych. Mam nadzieję, że nie zasnęli z nudów i dobrze tę lekcję zapamiętają.

13 października 2011

Świętokrzyska Pasta jak szczeciński paprykarz

Zdobycie górującej nad Śródmieściem PASTY było jednym z największych zwycięstw powstańczych i z pewnością zasługuje na pamięć. Ale zmiana nazwy pobliskiej stacji metra się temu nie przysłuży, za to zniechęci tych, którzy i bez tego doskonale wiedzą, czemu na dachu PASTY jest kotwica Polski Walczącej.

fot. TVN 24

Wydawałoby się, że powracający co jakiś czas spór o zmianę nazwy ronda Babka na Zgrupowania AK "Radosław" wszystkich - także samych Powstańców - czegoś nauczył. Dowiódł przecież, że nawet jeśli nazwa jest zasadna, a miejsce właściwe, to forsowanie pomysłów idących w poprzek przyzwyczajeń, w dodatku niezbyt zgrabnych i zwyczajnie niepraktycznych, odnosi efekty odwrotne do zamierzonych. Wbrew nadziejom Powstańców, większość warszawiaków wciąż nie wie, o jakiego "Radosława" chodzi na Muranowie. To wstyd. Ale też dowód, że nazwy ulic funkcji edukacyjnej nie spełniają.

I tak samo będzie ze stacją Świętokrzyska. Część ludzi głupio zaśmieje się z nowej nazwy, która - cóż począć - sama się o to prosi. Część pomyśli, że reklamę wykupiła tu restauracja serwująca włoski makaron z kieleckim majonezem. Trudniej będą mieli goście, bo w obiegu funkcjonować będą dwie różne nazwy jednej stacji, a sam budynek stoi przecież przy Zielnej, nie przy Świętokrzyskiej. A przecież nazwy powinny być przede wszystkim praktyczne.

O jaką PASTĘ tak naprawdę chodzi, wiedzieć będą tylko ci, którzy i tak doskonale pamiętają, że w sierpniu 1944 roku, tuż obok dzisiejszej stacji metra Powstańcy odnieśli jedno z największych zwycięstw w trakcie 63-dniowej bitwy. I właśnie ci - najbardziej szanujący historię własnego miasta - najmocniej dotknięci będą arbitralną zmianą ugruntowanej już nazwy stacji na niezgrabnego, dwuczłonowego potworka.

Potrzebę przypominania o wydarzeniach sprzed 70 lat na każdym kroku dużo lepiej rozumiałem dekadę temu, gdy nie było jeszcze Muzeum Powstania, a wydarzenia z sierpnia 1944 roku interesowały nielicznych. Sporo się jednak zmieniło. Dziś Powstanie jest ważnym elementem tożsamości tego miasta, stale obecnym w jego przestrzeni. Dla kolejnego przypomnienia nie warto wszczynać kłótni, która podzieli ludzi na lata.

Tym bardziej, że można to zrobić lepiej. Zamiast nowej nazwy, na stacji metra powinna pojawić się ekspozycja, zachęcająca by budynek PASTY odwiedzić i poznać jego historię. Szkoda też, że w samej PAŚCIE wciąż o to trudno. Fajnie byłoby też móc napić się kawy na tarasie z niezwykłym widokiem na Śródmieście i osiedle Za Żelazną Bramą. Taka wystawa i kawiarnia uczynią więcej dla pamięci o Powstaniu, niż zmiana nazw wszystkich mostów, stacji i bezimiennych skrawków trawy w mieście, co jest niewątpliwe proste, ale nie skuteczne.

Powstańcom trudno odmawiać, ale ktoś w ratuszu musi umieć powiedzieć "nie", niezależnie od tego, kto lobbuje za zamianą. Dłubać w tym, co się przyjęło, nie powinni ani Powstańcy, ani kościół (Popiełuszko za nieodżałowaną Stołeczną), ani urzędnicy od komunikacji (kuriozalne P+R al. Krakowska zamiast funkcjonującego od dekad Okęcia).

A warszawiacy? Sto lat temu budynek Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej przezwali Pastą. Rondo nazywają "Babką Radosława", a P+R al. Krakowska już dorobiła się ksywki "Pralka". Ani chybi, za kilka miesięcy przebojem warszawskich knajp będzie pasta świętokrzyska.

29 września 2011

WWB3

Nie da się ukryć, że blogasek podupadł. Jeśli ktoś tęskni i w napięciu czeka na nowe teksty, to w najbliższym czasie będzie można poczytać je gdzie indziej. Muzeum Sztuki Nowoczesnej zaprosiło mnie do współpracy, która owocuje tym, że o wydarzeniach w ramach tegorocznej "Warszawy w budowie" piszę na tvnwarszawa.pl i  na blogu festiwalu. Uznałem, że wrzucać tego samego jeszcze tu nie ma już sensu. Kto się interesuje, ten na pewno znajdzie :)

14 września 2011

Warszawa w budowie 3: Powrót do miasta

Startował jako festiwal designu. W ciągu trzech edycji ewoluował w najważniejszą "gadaninę" o mieście. Festiwal "Warszawa w budowie" znów zaprasza do zwiedzania, proponowania i dyskutowania. Będzie miejsko, politycznie i ekonomicznie.

W siedzibie Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy Pańskiej 3 coraz większy ruch i coraz lepiej wyczuwalne napięcie. Wielkimi krokami zbliża się październik, a z nim kolejna edycja festiwalu "Warszawa w budowie". Powstał dwa lata temu, jako element starań o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, a po porażce w tym wyścigu może się okazać jego najtrwalszym efektem. Na stałe wpisał się już bowiem w krajobraz "rozgadanego" miasta, jakim stała się w ostatnich latach Warszawa.

Program znów jest bardzo bogaty i trudny do ogarnięcia. - To 65 wydarzeń w ciągu 31 dni, zorganizowanych wokół czterech głównych zagadnień - zapowiada Sebastian Cichocki z MSN. Planowanie i partycypacja to zagadnienia obecne w programie festiwalu od samego początku. Wpływy zagranicznych doświadczeń polskich architektów na ich twórczość, to kontynuacja tematu sprzed roku. - Wtedy opowiadaliśmy o tym, co polscy architekci okresu PRL wnieśli do architektury krajów afrykańskich i bliskowschodnich. Teraz odwracamy perspektywę, ale dalej obracamy się w podobnym obszarze - mówi Sebastian Cichocki z Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Czwartym tematem będzie polityka mieszkaniowa. Kwestia, która niespodziewanie staje się właśnie jednym z głównych wątków kampanii wyborczej, będzie osią festiwalu. - Przyszedł kryzys, zaczęła się kampania wyborcza i nagle okazało się, że ten temat jest więcej niż aktualny. Mieliśmy dobrą intuicję, gdy pół roku temu zaczynaliśmy planować program - zauważa Tomasz Fudala z MSN.

Powrót do miasta

- Chcemy odczarować takie pojęcia, jak spółdzielczość czy działacz społeczny. Zamierzamy pokazać, że mieszkanie nie musi być towarem. Że w ramach obowiązującego prawa, bez wyciągania ręki po publiczne pieniądze, można własne mieszkanie zdobyć inaczej, niż tylko biorąc kredyt na 30 lat - mówi Fudala, który nie ukrywa, że temat mocno go wciągnął.

- Zaczęliśmy spotykać się z działaczami ruchów lokatorskich, którzy, trochę na własne życzenie mają łatkę oszołomów, co to przychodzą na sesję rady miasta z transparentami. Okazuje się, że za tym wizerunkiem kryje się realna alternatywa, która nie może się przebić w publicznej dyskusji. Chcemy dać lokatorom głos - deklarują kuratorzy z MSN.

Ten głos zabrzmieć ma w dodatku w zaskakującym miejscu. Nie w muzeum, lecz... w auli spadochronowej Szkoły Głównej Handlowej. Dlaczego właśnie tam? - Po pierwsze dlatego, że kampus tej uczelni to fantastyczne miejsce, które znają dziś właściwie tylko studenci. Warszawiacy, nawet mieszkańcy Mokotowa się tam nie zapuszczają i nie wiedzą, że to wspaniała przestrzeń. Miasto w mieście, które warto zobaczyć - przekonuje Fudala.

Niestety, dziś tę przestrzeń zastawiają samochody, ale uczelnia chce rewitalizować teren. - Chcą przywrócić go miastu, zrobić z SGH taką bramę między Mokotowem, a Śródmieściem. A hasłem tegorocznego festiwalu jest "Powrót do miasta", rozumiany przede wszystkim jako powrót do podstawowych miejskich problemów, które są osią festiwalu - mówi Fudala.

Ekonomiści kontra lokatorzy

Główna wystawa festiwalu, którą muzeum szykuje właśnie na SGH, ma stawiać pytania właśnie o te zagadnienia: o lepsze i tańsze mieszkania, ład przestrzenny i zaangażowanie mieszkańców. I pokazywać dorobek, który udało się wypracować w ciągu pół roku grupom roboczym, które MSN zaprosiło do analizowania problematyki festiwalowej Czy w mekce wolnorynkowego myślenia uda się zrobić wyłom?

- Chcemy namówić studentów na udział w warsztatach, np. na temat spółdzielczości. Pokazać, że można na przykład założyć spółdzielnię i budować domy bez płacenia marży deweloperowi. I że to nie jest sprzeczne z wolnym rynkiem, że nie musi oznaczać powrotu do poprzedniej epoki. To samo z planowaniem, które wciąż kojarzy się źle, a jest niezbędne, by poprawiła się jakość życia w mieście - przekonuje Fudala.

Jego zdaniem, kryzys ekonomiczny dobitnie pokazał, że także w ekonomii potrzebne są nowe perspektywy. Liczy więc na podatny grunt.

Dzieci budują, dorośli gotują

Ostre spory z kampanią wyborczą i wielką polityką w tle nie będą jednak jedynym wątkiem festiwalu. Duża część programu przygotowana została w oparciu o propozycje mieszkańców Warszawy, zebranie na wiosnę. Będą więc piesze, rowerowe i autokarowe wycieczki po mało znanych częściach miasta i jego okolicach, np. Wólce Kosowskiej, Kępie Zawadowskiej czy po ogródkach działkowych.

Ciekawie zapowiadają się wydarzenia na osiedlu Sady Żoliborskie, które obchodzi właśnie swoje pięćdziesięciolecie. Swoje podwoje otworzą tamtejsze pracownie artystów. Jeden z paneli odbędzie się w prywatnym mieszkaniu, które zachowało pierwotny charakter. Do wspomnień sprzed pół wieku nawiążą też warsztaty... kulinarne.

- Starzy Żoliborzanie wspominają wspólne robienie przetworów z owoców z sadów. Razem z kucharzem Grzegorzem Łapanowskim zaprosimy ich do parku, zwanego przez mieszkańców klubem i zorganizujemy tam wspólne gotowanie - zapowiada Marcel Andino Velez z MSN.

Nie zabraknie też zajęć dla dzieci. - Wcielimy w życie ideę autorki projektu Sadów, Haliny Skibniewskiej. Postulowała, żeby dzieci nie bawiły się zabawkami, tylko cegłami, deskami; żeby budowały. Tak też stanie się w tym roku na Żoliborzu - zapowiada Andino Velez.

Propozycje dla czterech dzielnic

Jak w poprzednich latach, działać będzie też festiwalowy Departament Propozycji. - Zdecydowaliśmy się zmienić jego skalę. Zamiast debatować o rozwiązaniach ogólnomiejskich, będziemy dyskutować o problemach czterech dzielnic: Żoliborza, Ursynowa, Pragi Północ i Białołęki. Udało nam się zaprosić do tego lokalne władze. Razem z nimi będziemy analizować lokalne problemy, takie jak przebieg dróg czy wywóz śmieci.

Będą też pokazy filmów, wykłady i spotkania m.in. z Helmutem Jahnem, Konstantym Grcicem, Marc'iem Sandsem, Ryanem Garderem. No i oczywiście wykłady oraz dyskusje. Szczegółowy program ma być dostępny za kilka dni.

OSSA szuka fatamorgany

Równolegle z festiwalem, na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej odbędą się warsztaty Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Studentów Architektury. Ich tematem będą warszawskie fatamorgany - wielkie wizje miasta, które nigdy nie zostały zrealizowane - i to, czy miasto może z nich dziś w twórczy sposób skorzystać. OSSA i MSN postanowiły zawiązać współpracę i połączyć dwa wydarzenia, tak by uczestnicy warsztatów mogli skorzystać z programu festiwalu, a jego publiczność - przyjrzeć się efektom prac. Warsztaty, które w Warszawie ostatni raz gościły 8 lat temu, odbędą się w ostatnim tygodniu października.

26 sierpnia 2011

O placu Defilad od innej strony

Skoro przez 20 lat nie udało nam się nic zbudować na pl. Defilad, może wcale nie jest nam to potrzebne do szczęścia? Może tak naprawdę nie potrzebujemy wieżowców wokół PKiN, których i tak nikt nie chce nam zafundować? Może bazar i nieformalny dworzec autobusowy, to jest właśnie to, czego naprawdę chcą i potrzebują warszawiacy? Myśli to niepokojąca i niepopularna, ale czy można ignorować ją przez kolejne dwie dekady? Wiele pytań i żadnej konkretnej odpowiedzi czyli mój gościnny występ na łamach bloga festiwalu "Warszawa w budowie 3".

01 sierpnia 2011

Zagadki Los Angeles

Notka trochę od czapy. Ot, żeby sobie gdzieś zapisać własne spostrzeżenie. Jakiś czas temu kolega podesłał mi link do ciekawego filmu dokumentalnego o tym, jak to w USA z tramwajami było. Sama historia jest bardzo interesująca i pokazuje dość dobrze, do czego może prowadzić pochopna prywatyzacja miejskiego majątku, więc w kontekście decyzji dotyczących SPEC-u warto go sobie obejrzeć. Zachęcam:


Moją uwagę przykuło jednak coś innego. W 18 minucie jest ujęcie kręcone z tramwaju, który wyjeżdża z tunelu:


Dlaczego przykuło? Bo kilka dni wcześniej "jechałem" tym tunelem. "Jechałem" w grze LA Noire, której akcja dzieje się w LA, w latach 40 (i która zasługuje na osobną notkę, tak swoją drogą). Zobaczyłem z trasy, odkryłem, że się da i tym sposobem wirtualnie zwiedziłem pierwszą linię podziemnego tramwaju w LA: tunel Belmont łączący to miejsce z Hill Street.

W grze to miejsce wygląda tak:


A tak z kolei wygląda wjazd do tunelu z pobliskiej estakady, widocznej zresztą na obu wcześniejszych przeźroczach:


Ot, ciekawostka, pokazująca dobrze, jak wiernie jest w tej grze odwzorowane miasto. Nawet układ rozjazdów się zgadza.

Na tym jednak nie koniec. Oglądam ja sobie mianowicie odcinek "Archiwum X" (w ramach starań o achievement za obejrzenie całości serialu) i co widzę?



To samo miejsce! Tu akurat udaje cmentarz w Oakland. Zapragnąłem niezwłocznie dowiedzieć się, jak to miejsce wygląda dziś. Z pomocą Google Maps okazało się to dość proste:


Nie ma torów, nie ma cmentarza - jest osiedle. Belmont Station Apartments, konkretnie. Ale jak się dobrze przyjrzeć, to między dwoma zespołami budynków, w dolnej części zdjęcia widać stojący ukośnie, szary budynek. A po bliższej analizie, na prawo od niego da się także namierzyć wjazd do tunelu, który dziś wygląda tak:


Google Maps odesłało do zdjęć, dzięki czemu dowiedziałem się, że wjazd do Belmont Tunnel nazywa się Toluca Yard. A z tego klipu, którego nie da się wstawić do notki, dowiedziałem się m.in, że "Archiwum X" to nie jedyny film, w którym zagrało. Bywał tak także Tim Roth. W filmie jest też mnóstwo zdjęć z całej blisko stuletniej historii tego miejsca. I wynika z niego, że pomysł zabudowania tego terenu spotkał się z protestem - ludzie chcieli zachować historyczny, pierwszy tunel metra i urządzić w tym miejscu park. Nie udało się. Mimo wszystko, gdybym kiedyś był w LA, na pewno tam zajrzę.

Na tym kończymy dzisiejszą wirtualną wycieczkę po Los Angeles :)

19 lipca 2011

To miasto ciągle lekceważy rowerzystów

Czytając dokument przygotowany przez Zielone Mazowsze nie można się oprzeć wrażeniu, że... nie ma w nim nic nowego. Te same problemy i te same argumenty rowerzyści powtarzają urzędnikom od wielu lat.

Kto nie zna historii walki o ścieżki rowerowe w stolicy, zdziwi się mocno wpisując do internetowej wyszukiwarki słowa "warszawa to". Kto zna, bez sprawdzania domyśli się, że Google podsunie złotą myśl Marka Wosia, który pełnił swego czasu funkcję rzecznika prasowego Zarządu Dróg Miejskich: - Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć - tłumaczył powody likwidacji nielegalnej ścieżki rowerowej wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej.

To były inne czasy. Masa Krytyczna nie była comiesięcznym piknikiem połączonym z przejazdem ulicami w eskorcie policji - była przez policję pacyfikowana. Ścieżkę wzdłuż Świętokrzyskiej namalowano nielegalnie, żeby pokazać, że jest na nią miejsce. Zniknęła bardzo szybko. Rowerzyści byli wtedy dla ratusza przeciwnikami. Panowała otwarta wrogość.

Inne czasy, te same problemy

Czasy się zmieniły. Dziś żaden lokalny polityk nie pozwoli sobie na złośliwe uwagi pod adresem rowerzystów. Już prędzej przy okazji dnia bez samochodu sam wsiądzie na chwilę na rower i okrąży ratusz przed kamerami. Inny w czasie kampanii wyborczej pojedzie w Masie Krytycznej. Niektórzy zrozumieli chyba, że rower jest dziś w Europie symbolem miasta przyjaznego, dobrze zorganizowanego, nowoczesnego.

To jednak tylko powierzchowna zmiana. Audyt polityki rowerowej przygotowany przez Zielone Mazowsze obnaża fakt, że w praktyce wciąż dominuje u nas urzędnicze "nie da się". Wciąż nie da się budować ścieżek z asfaltu (choć pod tym względem jest pewna poprawa). Nie da się planować ich tak, by były praktyczne. Nie da się zrobić ich w centrum. Nie da się naprawić błędów popełnionych dekadę temu.

Nic dziwnego, że ukośnym odcinkiem ścieżki rowerowej przy rondzie Starzyńskiego dzień w dzień ciągną tłumy przechodniów. Trudno się dziwić, że tłumy zastawiają ścieżkę omijającej wiatę przystankową na rondzie "Radosława", przy Arkadii. Większość ścieżek zaprojektowana została w sposób urągający nie tylko wszelkim standardom, ale przede wszystkim zdrowemu rozsądkowi. Zamiast poprawiać bezpieczeństwo, zwiększają ryzyko bycia rozjechanym przez rozpędzonego rowerzystę.

Kubły na śmieci na środku ścieżek, latarnie czy drzewa, których droga rowerowa nie omija, tylko niebezpiecznie zwężą - to nie robi już na nikim wrażenia. Ile takich absurdów pokazywaliśmy na naszej stronie? Ile razy gazety rozpisywały się o rondzie Zesłańców Syberyjskich, gdzie rowerzysta skazany jest na bieganie po schodach?

Miasto ignoruje własne zobowiązania

Politycy i urzędnicy już nie śmieją się z rowerzystów, ale inżynierowie projektujący drogi wciąż tkwią mentalnie w epoce rzecznika Wosia. A w ratuszu nie ma nawet jednej osoby, której zadaniem byłoby sprawdzenie projektów pod kątem zgodności z obowiązującymi wytycznymi. Stanowisko pełnomocnika ds. rowerzystów po prostu zlikwidowano.

Tę rolę biorą na siebie sami rowerzyści skupieni wokół Zielonego Mazowsza i Warszawskiej Masy Krytycznej. Przecierają (piesze) ścieżki w ratuszu, docierają do urzędników i z pomocą mediów starają się nagłaśniać ich błędy. Jak ostatnio, przy przebudowie placu Politechniki, gdzie chcieli przeforsować wygodniejsze, sprawdzone na świecie rozwiązanie.

Nie udało się. Inżynier Janusz Galas nie tłumaczy już nawet, czemu kolejny raz ignoruje wytyczne przyjęte przez zatrudniający go ratusz. Po prostu decyduje, że "nie da się" zbudować ścieżek z prawdziwego zdarzenia. Jego szefowie nie reagują. Radni nie interpelują.

Na postawione dwa tygodnie temu pytanie, czy rowerzyści mogliby zostać wpuszczeni na buspasy, z biura prasowego dostaliśmy odpowiedź, która jest nie na temat: "Miasto konsekwentnie realizuje politykę komunikacyjną uwzględniającą ruch rowerowy. (...) W 2009 przyjęło zarządzeniem Prezydenta m.st. Warszawy standardy projektowe i wykonawcze dla systemu rowerowego. Pasy rowerowe zostały wprowadzone jako jeden z elementów rozwoju infrastruktury rowerowej oraz zostały określone zasady ich wprowadzania". O buspasach ani słowa.

Klątwa rzecznika Wosia

Czemu ratusz nie podejmuje dyskusji? Czemu nie wywiązuje się z własnych zobowiązań? Rzecznik prasowy opowiada o braku pieniędzy, ale dobra ścieżka rowerowa nie jest przecież droższa od złej, a na takie pieniądze są. Ba, nie zawsze udaje się je wydać w terminie! A rowerzyści nie domagają się przecież żadnych "wodotrysków", tylko zdrowego rozsądku i sięgnięcia po rozwiązania sprawdzone na świecie.

Ale urzędnicy wciąż nie traktują ich jak poważnych partnerów i właśnie dlatego Warszawa to wciąż typowa, polska wieś, przez którą nie da się bezpiecznie przejechać rowerem.

tekst opublikowany także na tvnwarszawa.pl

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.