16 listopada 2008

Metro bez serca

Pojawiły się w zeszłym roku na wszystkich - lub na większości - stacjach warszawskiego metra. Nowoczesne defibrylatory, które wydają polecenia głosowe. W ekstremalnej sytuacji może je obsługiwać nawet laik. Niestety, nie wszędzie.

Na pewno nie na stacji pl. Wilsona, gdzie zrobiłem to zdjęcie. W skrzynce po urządzeniu jest wprawdzie fotokomórka, więc kradzież z pozoru trudna. Ktoś się jednak nie bał i... defibrylator znikł. Nie sprawdzałem, jak jest na innych stacjach, ale zdjęcie zamierzam wysłać do Metra Warszawskiego z pytaniem, czemu wprowadza w błąd osoby, które mogłyby kiedyś chcieć udzielić komuś pomocy. Jeśli na innych stacjach jest podobnie, - proszę o sygnał w komentarzach.

Żyleta

Nigdy tam nie byłem. I już nie będę.


Trochę żałuję.

14 listopada 2008

Werner Herzog na krańcu świata

Nigdy nie byłem fanem filmów przyrodniczych, ale na ten zwróciłem uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, trailer pojawił się w sieci niedługo po tym, jak wróciłem z kursu nurkowego. Po drugie przez wzgląd na nazwisko reżysera. Werner Herzog opowiada o tym, kogo spotkał na końcu świata.



Stwierdzenie, że nie jest to typowy film przyrodniczy nikogo raczej nie zaskoczy. Zresztą Herzog - prowadzący narrację zza kamery, w pierwszej osobie - od razu mówi, że nie będzie to kolejny film o pingwinach. I rzeczywiście pingwinów jest tu stosunkowo niewiele, właściwie jeden, choć epizod z jego udziałem jest poruszający. To w ogóle przymiotnik, który najlepiej oddaje charakter tego niecodziennego filmu.

Czytelne jest w nim przesłanie ekologiczne, które z perspektywy powierzchni gigantycznej góry lodowej, która krąży po ocenie brzmi znacznie bardziej przekonująco, niż z jakiejkolwiek innej. Nawet dotknięte suszą rejony Afryki nie przerażają tak, jak ta masa wody, która pewnego dnia się po prostu rozpuści.

Film ma bohaterów - wielonarodowy tłum koczowników zamieszkujących bazę naukową na końcu świata; freaków, dziwaków, odszczepieńców, uciekinierów, ludzi, którzy zatracili się w nauce tak dalece, że pewnego dnia ocknęli się "na dole" kuli ziemskiej, gdzie - jak mówi jeden z nich - spadają w końcu wszyscy ci, którzy nigdzie indziej nie umieją się zaczepić. Herzog przygląda im się z życzliwym dystansem, ale nie próbuje ukrywać, że każdy z nich jest przerażający w szaleństwie, które pchnęło go na biegun lub co najmniej w jego okolicę. Ale też podziwia zapał eksploratorów, dla których chlebem powszednim jest odkrywanie nowych gatunków organizmów, nurkowanie pod lodem czy mieszkanie w namiocie na krawędzi wulkanu.

Przetyka te portrety zdjęciami przyrody - w dobie filmów przyrodniczych w jakości HD dostępnych w każdej kablówce trudno mówić tu o czymś miażdżącym. Rzecz raczej w nastrojowości, w chwilami nawet zbyt sugestywnej muzyce, która nie zostawia właściwie pola do interpretacji. Pokazuje świat, który czasem przypomina otwartą przestrzeń kosmiczną, innym razem planetę Hoth, a czasem coś na pograniczu Archiwum X, Obcego i innych klasyków SF. W bazie naukowej otoczonej śniegiem, ale samej w sobie unurzanej w błocie, pełnej koparek, spychaczy i brudnych baraków poczujemy się niemal jak w odległej stacji kosmicznej na rubieżach galaktyki; niemal tak klaustrofobicznie, jak w metalowej puszce na orbicie. Gdzieś w tle pojawia się też skojarzenie z Odyseją Kosmiczną, tyle że to nie HAL mówi odmawia nam spokojnym głosem wykonywania poleceń - robi to przyroda. Odnajdziemy tu podobną nastrojowość - pełną niepokoju, który udziela się momentalnie i nie opuszcza po wyjściu z kina.

I w ten sposób wzmacnia jeszcze ekologiczne przesłanie, które nie jest tu ofensywną ideologią, lecz wydaje się naturalną konsekwencją obcowania z przyrodą w ekstremalnym wydaniu.

Spotkania na krańach świata (Encounters at the End of the World)
reż. Werner Herzog
USA 2008

"Wszyscy jesteśmy architektami"

Po wczorajszej prezentacji projektu rewitalizacji i rozbudowy Cedetu miałem okazję porozmawiać chwilę z jednym z autorów projektu. Andrzej Chołdzyński pytał m.in. o to, czy nie przesadził z długością i szczegółowością swojej prezentacji.

Opowieść o tym, jak będzie wyglądał Cedet po rozbudowie zajęła w sumie około godziny i miała postać znakomicie zilustrowanego wykładu o historii budynku, płynnie przechodzącego w rozważania na temat tego, jaki kształt i skalę powinna przyjąć bryła nowej części. Były zdjęcia historyczne, mapy, zdjęcia lotnicze, anegdoty, a między wierszami dało się też dostrzec szpilkę pod adresem autora projektu domu towarowego powstającego po drugiej stronie al. Jerozolimskich. Było ciekawie.

Architekt zwierzył się jednak, że przygotowując konferencję wspólnie z inwestorem zastanawiał się, czy przypadkiem nie za wiele technicznych detali, roboczych - a więc "brzydkich" rysunków. Myślę, że najlepszym dowodem skuteczności tej prezentacji był fakt, że po jej zakończeniu właściwie nie było pytań o kształt projektu - jedno, dotyczące zasadności rozbiórki istniejącego drugiego skrzydła budynku zadał Grzegorz Piątek. Moim zdaniem odgrywał się jednak za to, że Chołdzyński swoim wykładem uprzedził jego wieczorny, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej ;)

Zgodną pozytywną ocenę prezentacji Chołdzyński skwitował tytułowym zdaniem "wszyscy jesteśmy architektami", które uzupełnił stwierdzeniem, że skoro zajmujemy się pisaniem o architekturze, to siłą rzeczy coraz lepiej rozumiemy warsztat. Dla mnie - wychowanego przy desce kreślarskiej nieżyjącego już ojca, w rocznicę jego urodzin - były to słowa nad wyraz miłe. Tym bardziej, że zbieg okoliczności, który spowodował, że zajmuję się architekturą zawodowo jest dla mnie bardzo ważną i cenną sprawą.

Ale wspominam o całej sytuacji nie dlatego, żeby się tu dzielić osobistymi emocjami. Firma CDI zapowiedziała wczoraj, że swój projekt będzie teraz prezentować przyszłym sąsiadom. Nie bez powodów - gdy wieść o planowanej rozbudowie Cedetu pojawiła się w prasie ci od razu zaczęli wyrażać obawy, że nowy gmach zasłoni im światło słoneczne. Znów nie bez powodów - w końcu budowa wspomnianego budynku po drugiej stronie al. Jerozolimskich odwlekła się właśnie z powodu sporu o doświetlenie okien sąsiadów.

Wychodząc od braci Jabłkowskich pomyślałem, że myśl Chołdzyńskiego warto - z pewną ostrożnością, oczywiście - rozszerzyć i równie poważnie potraktować mieszkańców ulicy Brackiej. Może spokojna, rzeczowa prezentacja detali technicznych i warsztatowych pomoże przekonać mieszkańców? Widać na niej, że podcięcia parterów nie są przypadkowe, że bryła została ukształtowana tak, by korespondowała z sąsiednimi elewacjami rytmem i tektoniką, że kształt dachu jest efektem dbałości o światło w sąsiednich budynkach właśnie. Owszem, są to detale techniczne, wymagające wyobraźni przestrzennej i - przede wszystkim - dobrej woli, chęci zrozumienia projektu. Pewnie nie wszyscy goście takiej prezentacji będą mieli wolę, by się z tym zmierzyć, ale kto wie - może kilku wahających uda się przekonać tak, jak dziennikarzy wczoraj?

Wieczorny wykład Grzegorza Piątka pokazał - nie pierwszy raz zresztą - że zainteresowanie architekturą w Warszawie jest spore i coraz więcej ludzi szuka tej wiedzy. Podobnym wrażeniem podzielił się ze mną niedawno pracownik jednego z portali, który mówi, że architektura dobrze "się klika". Któż nie lubi kolorowych obrazków? A skoro tak, to czemu nie pójść o krok dalej i nie pokazać też tej odrobiny warsztatu, która pozwala wyjść poza komputerowe renderingi i poczuć przestrzeń miejsc, które dopiero powstaną?

Zresztą pierwszy krok w tym kierunku zrobiło właśnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej organizując jakiś czas temu wystawę makiet i modeli, które Christian Kerez wykorzystywał przy pracy nad nową wersją projektu. I choć miasto poczuło się urażone tym pomysłem, a wernisaż potraktowało jako szantaż mający na celu wymuszenie zgody na nową koncepcję, to ja na miejscu widziałem ludzi żywo zainteresowanych detalami projektu, a na zwiedzanie wystawy z autorem waliły tłumy ludzi. A i sam spór o muzeum pokazał, że ludzie chcą o architekturze rozmawiać. A niektórzy nawet chcą ją rozumieć. Interpretacji nie ma jednak bez wiedzy - jak podkreślał wczoraj Chołdzyński.

Nieśmiało sugeruję więc architektom - i deweloperom, którzy często boją się pokazywać swoje projekty przed przygotowaniem końcowych renderingów - by szukali sposobu na wciągnięcie publiczności w proces twórczy i wiążącą się z tym debatę. To może przynieść korzyści wszystkim stronom.


Ulotkę zajumałem z bloga Chłodnej 25, zdjęcie Cedetu pochodzi z materiałów CDI

Suplementa

  • Tekst o tym, że jak to nie ma, jak jest gdzie pogadać i się gada do upadłego pisałem w afekcie i w efekcie tegoż afektu zapomniałem napisać o najważniejszym bodaj miejscu, które należy wymienić. Chłodna 25 - oto przykład miejsca, gdzie nie tylko się gada, pije, pije i gada, ale przede wszystkim się dzieje i się robi. Tyle, że to już dawno przekroczyło normy zwyczajnej knajpianej działalności. Ale zaczęło się właśnie od gadania przy stoliku.
  • Spektakularny gest, o którym pisałem jakiś czas temu, został rozliczony. Jak poinformował dziś na radzie miasta ratusz zabawa w piaskownicę na pl. Piłsudskiego kosztowała nas, bagatela, 15,6 miliona złotych.

13 listopada 2008

Fajnie, ale co dalej panie Bond?

Złamać schemat można raz, ale co robić dalej? Do starego Bonda powrotu nie ma, a nowy zamknął sprawy osobiste i musi sobie teraz odpowiedzieć na pytanie o przyszłość zawodową.

Byłem przekonany, że poprzedniej części Bonda poświęciłem więcej uwagi, a okazuje się, że zasłużyła tylko na krótką wzmiankę przy okazji najlepszych napisów początkowych. Tymczasem "Quantum of Solace" nie sposób oceniać w oderwaniu od "Casino Royale" i to nie tylko dlatego, że fabularnie jest to ciąga dalszy tamtej historii. To zresztą chyba ostatni bastion, który padł - poprzednie części chyba nigdy nie były ze sobą związane tak ściśle, by widzowie o słabszej pamięci mieli poczucie, że umknął im wątek.

Zaskoczenia nie ma: Bond w wydaniu Daniela Craiga jest wciąż taki sam, czyli zupełnie inny od poprzedników. To nie cyniczny zabójca i podrywacz - podrywa i zabija, ale tak jakby musiał, a nie jakby to lubił. Pije co popadnie, przedstawia się nieładnie albo wcale, a jego komórka robi wprawdzie cudownej jakości zdjęcia, ale nie ma ukrytej alpinistycznej uprzęży, spadochronu ani nawet niewielkiej rakiety z głowicą balistyczną.

Jest oczywiście to, co chłopaki lubią najbardziej - najpierw trzęsnienie ziemi w postaci pościgu włoską szosą na krawędzi przepaści, potem gonitwa po dachach Sieny niczym nie ustępująca leparkurowym popisom z początku poprzedniej części. Dalej napięcie niby stopniowo rośnie, ale bez przesady - przeciwnik Bonda jest tym razem dość miałki, inne czarne charaktery też jakoś szczególnie nie przerażają, nawet w porównaniu z demoniczno-sadystycznym Le Chifre z poprzedniej części, który też największym łotrem w historii kina nie był. Bo i czym by miały przerażać, skoro film poszedł w stronę znacznie bardziej realistycznych złoczyńców od przyjętej wcześniej konwencji?

Proszę nie zrozumieć mnie źle: ogląda się to znakomicie, Bond jest twardzielem, bohaterem jakiego kino uwielbia, film zaś zrobiony jest z wykopem chwilami nawet przekraczającym zdolności przeciętnego widza. I proszę też przyjąć do wiadomości, że nie jestem takim fanem Bonda, by bronić konwencji przed profanacją. Los agenta 007 (w sensie kulturowym) jest mi właściwie obojętny. Starsze mnie śmieszą, nowszem - te z Brosnanem - nawet lubiłem, choć nie wiem nawet czy widziałem wszystkie. Ale generalnie wiedziałem, czego się po Bondach spodziewać - angielskiego humoru, lasek (to się akurat nie zmieniło), traktowanych jak przedmioty, "my name is... wstrząśniete nie mieszane" itd.

Na tym tle "Casion Royale" wypadło znakomicie - zaskakiwało, intrygowało, tłumaczyło czemu właśnie Craig. "Quantum..." też by chciało, ale już nie umie zaskoczyć dowcipnym nawiązaniem do tamtej konwencji - może poza dialogiem przy kieliszku i odpowiedzią barmana na pytanie "co ja właściwie piję?" i imieniem agentki Strawbery Fields. Ten bondowski humor nie musiał się podobać, ale bez niego dostajemy zwykły film sensacyjny.

Koniec końców Bond zamyka jednak sprawy osobiste i daje przełożonym - oraz widzom - do zrozumienia, że powróci. Na pewno znów w wybuchowym stylu, ale to za mało, by nowy Bond zastąpił starego. Scenarzyści są na to chyba przygotowani - w końcu biografię 007 piszą od nowa; "Casiono Royale" to tak naprawdę początek jego przygód. Teraz pytanie, czym scenarzyści wypełnią pustkę po tym, co sami Bondowi odebrali?

Z ciekawością sprawdzę to w kinie.

Quantum of Solace
reż. Marc Forster
Anglia, USA, 2008

CEDET rozbłyśnie na nowo

Budynek Smyka odzyska swój historyczny wygląd i wróci do dawnej nazwy. CEDET zmieni się w ekskluzywny dom handlowy. Jego tylne skrzydło zostanie zastąpione nowym budynkiem autorstwa Andrzeja Chołdzyńskiego i Wojciecha Grabianowskiego.

- Kończymy proces rewitalizacji, który tak naprawdę zaczął się w 1975 roku, gdy oryginalny CEDET spłonął w pożarze - tłumaczy Andrzej Chołdzyński, który kieruje zespołem pracującym nad projektem. Na efekt tych prac składają się dwa budynki. Pierwszy to znany wszystkim "Smyk" - perła powojennej architektury kojarząca się z największym warszawskim sklepem z zabawkami. Drugim będzie połączony z nim szklany gmach na planie trójkąta, który wypełni przestrzeń u zbiegu ulic Brackiej i Kruczej. - Naszym zamiarem było wydobycie historycznej skali i przebiegu Brackiej, jednej z najpiękniejszych warszawskich ulic, która ukośnie przecina Śródmieście. To układ podobny do nowojorskiego Brodwayu, tylko że wytyczony w czasach, gdy wyspę Manhattan tamtejsi Indianie dopiero sprzedawali Holendrom - podkreśla Chołdzyński.

Projekt został wstępnie uzgodniony ze stołecznym konserwatorem zabytków, ale inwestor - firma CDI, właściciel Warsa, Sawy i Juniora, nie uzyskał jeszcze warunków zabudowy. Liczy jednak, że do końca przyszłego roku dostanie pozwolenie na budowę. - Inwestycja będzie realizowana w jednym etapie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie gotowa na 2012 rok - zapowiada Tomasz Chenczke z CDI.

Po przebudowie, której koszt szacowany jest na ponad 100 milionów euro, budynek ma mieć łącznie około 35 tys. mkw. powierzchni. Na parterze i niższych piętrach obu części powstaną sklepy i kawiarnie, a wyżej - biura. Bryła nowego budynku ściśle wypełnia trójkątną działkę przy ulicy Brackiej, a jej agresywny narożnik będzie charakterystycznym domknięciem perspektywy ulicy Szpitalnej. Elewacje są niemal w całości szklane. - Chcieliśmy w ten sposób nawiązać do tego, czym pierwotnie był CEDET - lampionu świecącego w morzu ruin powojennej Warszawy. Ale nie mogliśmy kopiować oryginalnego pomysłu, więc staraliśmy się tę ideę wyrazić współczesnymi środkami - tłumaczą architekci.

Znakiem charakterystycznym nowego budynku stanie się z pewnością zieleń w elewacji. W kilku miejscach zaplanowano gigantyczne donice, w których wyrosną drzewa. Będą rozlokowane na różnych poziomach, a każde wypełni co najmniej trzy kondygnacje. Jak tłumaczą autorzy projektu, ma to dać złudzenie, że ludzie wciąż znajdują się w przestrzeni miejskiej, choć krążą po piętrach budynku. Podobny efekt mamy odczuwać wychodząc na tarasy, które znajdą się na dachu nowego budynku. To także nawiązanie do oryginalnego Cedetu, który na ostatnim pietrze ma ogromny taras i nieczynną od dawna restaurację, w której w latach 60. odbywały się nawet pokazy mody. To miejsce ma znów tętnić życiem.

Projekt powstał we współpracy z Grzegorzem Ihnatowiczem, architektem i synem Zbigniewa Ihnatowicza, projektanta oryginalnego CEDET-u. Budynek, choć zaprojektowany już w PRL-u, nawiązywał do najlepszych europejskich tradycji. Został zresztą doceniony przez światową prasę architektoniczą, co szybko okazało się przekleństwem autorów. Władza ludowa oskrażyła ich o kosmopolityczne odchylenie i odebrała projekt. Ihantowicz spędził nawet kilka miesięcy w areszcie, a budowę dokończono według rysunków innej ekipy. I właśnie dlatego tylne skrzydło gmachu nie zostało wpisane do rejestru zabytków. Znalazła się w nim tylko główna część CEDET-u i to nie w dzisiejszej formie, lecz jako oryginalny zamysł.

Rzeczą właściwie niespotykaną w Warszawie jest fakt, że o wpis zabiegał sam deweloper. Firma CDI znana jest zresztą z modernizacji innych obiektów o wielkiej wartości architektonicznej - wrocławskiej Renomy i poznańskiego Okrąglaka. Inwestor zapewnia, że warszawski budynek szybko odzyska wielkomkiejski blask i stanie się na nowo miejscem znanym i żywym. Zapowiada też, że zadba o detale - na elewację powróci charakterystyczny niebieski neon, który firma już wykorzystuje w materiałach promujących inwestycję. A w podcieniach zaobaczymy mozaiki zaprojektowane przez Wojciecha Fangora. 86-letniemu artyście, który karierę zrobił poza krajem, władza ludowa także nie pozwoliła na realizację pierwotnego projektu. Teraz te wszystkie detale mają odzyskać należne im miejsce.

Renowacja i rozbudowa CEDET-u to nie jedyna inwestycja handlowa w tym rejnonie. Tuż obok swój dom towarowy rozbudowują bracia Jabłkowscy, a po drugiej stronie al. Jerozolimskich bracia Likusowie stawiają kolejny ekskluzywny dom handlowy, Wolf Bracka, zaprojektowany przez Stefana Kuryłowicza. Bracka staje się więc na powrót wielkomiejską handlową promenadą łączącą plac Trzech Krzyży ze ścisłym centrum. Do pełni szczęścia - podkreśla Andrzej Chołdzyński - konieczne jest jednak uporządkowanie placu u zbiegu Brackiej, Kruczej, Szpitalnej i Chmielnej. Architekt liczy, że komercyjne inwestycje w tym rejonie skłonią władze Warszawy do uporządkowania tej okolicy.

- A w przyszłości, gdy Warszawa doczeka się obwodnicy, Aleje Jerozolimskie z autostrady zmienią się w prawdziwą wielkomiejską aleję. Wtedy możliwe byłoby połączenie obu części ulicy Brackiej - snuje plany Chołdzyński.

Nie wiadomo tylko, czy w nowym CEDEC-ie nadal będzie działał Smyk. Sieć sklepów z zabawkami narodziła się wprawdzie właśnie tutaj, ale inwestor nastawia sie raczej na sklepy odzieżowe. Nie wyklucza jednak, że i dla zabawek znajdzie się trochę miejsca.





Rewitalizacja Cedetu, to produkt typu "dwa w jednym" - przywrócenie pierwotnej świetności budynkowi Ihnatowicza wiąże się nieuchronnie z zabudową działki na jego tyłach. A ta wiąże się z kolei z rozbiórką tylnego skrzydła budynku. O to, że jest to rzecz o znacznie mniejszej wartości niż część frontowa nie ma sporu - zastanawiać się można najwyżej nad tym, czy istotnie wpis do rejestru zabytków powinien chronić nasze wyobrażenia i wspomnienia o danym budynku, czy też jego materialną substancję. Nie jestem pewien, czy pod taką postacią nie jest precedensem, który w przyszłości wykorzystają inwestorzy i architekci o znacznie gorszych intencjach.

W intencję CDI nie wątpię. A w każdym razie chcę w nie wierzyć, bo marzy mi się, by w Warszawie inwestowali deweloperzy z taktem, klasą i szacunkiem dla architektury. Tym bardziej dla tej, która metrykalnie jest na pograniczu zabytkowości, a której co krok nam ubywa (przypominania Supersamu i pawilonu Chemii, który po drugiej stronie ulicy ustąpił właśnie miejsca wspominanemu domu towarowemu Wolf Bracka nigdy dość). Za CDI przemawiają ich projekty z innych miast.

Największy problem mam z nowym skrzydłem Cedetu. Muszę chyba przywyknąć do myśli, że w tym miejscu powstać tak duża i tak silna kubatura. Ale patrząc na wizualizacje i na makietę, którą pokazano dziś w kolejnym z wymienionych domów towarowych przy Brackiej, czyli u braci Jabłkowskich czułem, że ona tam pasuje. Że wypełni przestrzeń, która jest dziś zdegenerowana - coś między rampą rozładunkową, śmietnikiem, a peronem kolejowym - i nada jej wielkomiejski charakter. Że ożywi ten zakątek miasta - zakątek z największym, wydawałoby się potencjałem, a wciąż podupadły. Stanie się przy tym interesującym tłem dla Cedetu, który stanowi w Warszawie klasę sam dla siebie. Cieszę się, że skalę tej bryły, jej rytmikę, tektonikę i podziały uzgodniono z konserwatorami w toku rozmów, a nie awantur.

Marzy mi się przy tym, by na wysokości zadania stanęło jeszcze miasto, które od lat zapowiada rewitalizację ledwie odczuwalnego w miejskiej przestrzeni pasażu, jakim jest Bracka. I od lat nie remontuje tam nawet chodników. Jest po temu okazja, bo nie wątpię, że Andrzej Chołdzyński ma w zanadrzu plan dla całej tej okolicy z placem u zbiegu z Chmielną włącznie, a CDI - wtedy jeszcze pod inną nazwą - już raz - w pasażu Wiecha udowodniło, że chce wchodzić we współpracę z samorządem. Idealnie nie było, ale zawsze to jakiś początek.


Tekst powstał we współpracy z TVN Warszawa, wizualizacje i zdjęcia: CDI

12 listopada 2008

O warszawskich knajpach narzekania pod Pikadorem

Z inicjatywy miasta, w odzyskanym i z tej racji świecącym pustkami lokalu po restauracji Nowy Świat na kilka dni reanimowano trupa słynnej warszawskiej kawiarni Pod Pikadorem. W duchu z lekka sentymentalnym narzekano tam ostatnio, że dziś kawiarnie i knajpy już nie te, co przed wojną. Nie ma stolika Skamandrytów, nie ma innych stolików, co by sobie przy nich usiąść i pogadać. Nie ma?!

Staram się raczej nie pisać o tym, jak to było przed wojną, bo niewiele pamiętam. Czytałem za to niedawno wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Rzecz to wprawdzie o czasach powojennych, ale takich tuż, tuż, gdy jeszcze tu i ówdzie, głównie w gruzach duch przedwojennych knajp dawał o sobie znać. Bije z tej książki atmosfera, za którą trudno nie zatęsknić, nawet jeśli się jej nie znało - knajpy pełne państwa radców, ministrów, znanych adwokatów, profesury, a i cwaniactwa wszelkiej maści na każdym kroku, alkoholi, zakąsek, przekąsek, wódki słodkiej i gorzkiej, muzyki lepszej lub podlejszej i zabawy, nawet w tych smutnych czasach - taki krajobraz rysuje Budrewicz wyłuskując z ruin co ciekawsze indywidua. Czytam i sam pytam, czemu takich miejsc już w Warszawie nie ma.

Nie ma? Jakoś tak mnie podminowała ta "Polski" relacja spod Pikadora, że zacząłem szukać. Weźmy Pawilony - knajpa przy knajpie, pełne nawet w tygodniu, rozmnażają się przez pączkowanie i anektowanie kolejnych piwnic po sklepach obuwniczych czy punktach ksero. Po dłuższej przerwie zaglądam ostatnio znów częściej i widzę, że każda ma swoją stałą publikę, a publika ma swoje ulubione stoliki.

Jak nie ma miejsca, to coś może znajdzie się w pełnej do granic możliwości Kulturalnej, urządzonej w dawnym barze teatru Dramatycznego, gdzie po drodze jeszcze kilka innych lokali się barwnie zapisało. Owszem, znakiem warszawskim knajp jest ich nietrwałość, ulotność nieznana w innych miastach, gdzie po 10 latach można wpaść w to samo miejsce i zjeść to samo z menu. Ale i to się zmienia. Zresztą do warszawskiej legendy przechodziły przecież lokale, którym też nie zawsze dane było długo działać.

Jak nie tam, to można iść do Planu B, ulubionego jak mi się zdaje miejsca młodych warszawskich architektów, wśród których zaczynam rozpoznawać coraz więcej osób tworząc sobie w ten sposób namiastkę budrewiczoweskiego klimatu.

Zagłębie przy Dobrej nieco podupadło, ale rozkręca się Praga z podwórkiem przy ulicy - nomen omen - 11 listopada. Ciekawie dzieje się w Obiekcie Znalezionym. A wszyscy kończą prędzej czy później w czynnych całą dobę Przekąskach Zakąskach wyjętych z Budrewicza niemal żywcem. Na stojaka, pod śledzia albo gzika wódka raczej niezbyt długo mrożona leje się potokiem, któy zwalnia chyba tylko rano. A w niedzielę rano kaca leczy się np. w Karmie, znów na pl. Zbawiciela, gdzie owszem, nie ma stolików, ale są kanapy.

I to nie są tylko puby, czy tylko kawiarnie - tu działa galeria, tam odbywają się poetyckie slamy, a przede wszystkim przy każdym stoliku w oparach papierosowego dymu i alkoholu gada się. Gada się godzinami, mądrzej lub głupiej im dalej w czasie, ale się gada. Na każdym kroku są takie miejsca, gdzie spotkać można ludzi, których śmiało można zaliczyć do kontynuatorów tamtych tradycji.

Owszem, miasto jest większe, ludzi też więcej trudno więc znać wszystkich i trudniej o to cenne bez wątpienia poczucie bijące z wielu wspomnień i autobiografii lat przed -i tuż-po-wojennych, że wszyscy się znają. Ale nie wątpię, że gdzieś między tymi ludźmi, których twarze kojarzę ze swoich ulubionych knajp jakiś nowy Tyrmand dyktuje nowe trendy w muzyce i zabiera materiały do swojego "Dziennika". Że przy którymś z tych stolików w oparach absurdu siedzą nowi Skamandryci. I że jakiś Budrewicz naszego pokolenia krąży między nami, wyłapuje twarze, notuje cytaty, które za lat kilka wraz z barwnymi anegdotami opisze. I dowiedzie tym sposobem, że kawiarniana tradycja z czasów przed i powojennych wcale w Warszawie nie umarła.

11 listopada 2008

Semantyczne nadużycia

Oficjalny blog Google Readera poinformował właśnie, że czytnik RSS-ów wyposażono w opcję automatycznego tłumaczenia zawartości. Efekty? Bezcenne :)


Nie jestem w stanie zweryfikować jakości tych tłumaczeń, natomiast z angielską wersją poszło Google tak sobie. Tłumaczenie jest dalekie od doskonałości, choć oddaje sens. Wciąż nie jest to ideał, ale i tak efekt jest o kilka epok lepszy od tego, co trafiało do sieci, jako efekt radosnej twórczości translatorów sprzed kilku lat. Imponujące jest też tempo, w jakim Reader przetwarza te teksty.

A teraz muszę wyłączyć jakoś te robaczki w swoim Readerze :)

10 listopada 2008

Stało się

A więc stało się to, co zapowiadałem na blogasku już jakiś czas temu. Skończyła się epoka - przynajmniej dla mnie. Autobusy linii 185 nie wrócą na ulicę Gwiaździstą. Po mojej stronie kwadratu zastąpi je linia 122. Właśnie po raz pierwszy przejechałem na stare śmieci takim to autobusem. W środku oznakowanie jeszcze tymczasowe, ale to pewnie tylko kwestia pośpiesznego trybu, w jakim ta zmiana została wprowadzona. Odbyło się to bowiem przy okazji zamykania walącego się wiaduktu przy dworcu Gdańskim dla komunikacji miejskiej. Patrzyłem na przystanku na trasą tej nowej-starej linii, która łączy teraz kwadrat ze Starym Bemowem i doszedłem do wniosku, że jakieś 10 lat temu powitałbym ją z proporcjonalnie mniejszym sentymentem do 185, za to większym zadowoleniem. W czasach liceum taki autobus spod domu aż na Bemowo to było coś! W sam raz dla mnie! Ale to dawne czasy. Dziś nic mi po nim. Ale odnotować trzeba.

Didełoklipy

Tak, jak nie chcę, by blog stał się miejsce przedrukowywania komunikatów prasowych, tak i didełoklipów staram się nie wklejać hurtem. Ale pojawiły się dwa, o podobnym charakterze, które chcę odnotować.

Pierwszy to Molesta - Inspiracje. Przyznaję, nigdy nie byłem fanem chłopaków, nawet w czasach, gdy polskim hip-hopem jarałem się jak pedofil w Smyku. Ale kawałek do mnie trafił - ma fajną wibrację i uderza we właściwe struny. I to nawet nie chodzi o rozpoznawanie sampli czy nawiązań, tylko o ten rodzaj spojrzenia na muzykę w perspektywie własnej biografii, który zawsze był mi bliski i zawierał się znakomicie w reklamowym haśle któregoś producenta elektroniki - "Soundtrack to your life". No i "hip-hopowe akcje, co chcesz o nich wiedzieć? / Trzeba być tam, robić to, żeby wiedzieć" - aż mi się gęba uśmiechnęła na wspomnienie tych pierwszych kawałków z 'B.E.A.T. Records". Dziś żałuję, że wtedy pożałowałem na CD, a kasety nie mam gdzie odtworzyć.

Zatem Molesta i goście:



Drugi trybut pomyślany na podobnej zasadzie trafia do mnie o tyle, o ile sam byłem i wciąż jestem fanem T.Love. Może mniej tego nowszego, bardziej tego starszego, ale któregoś dnia ze zdziwieniem odkryłem, że na półce mam niemal pełną dyskografię. Ten nowy kawałek to takie typowe muńkowe śpiewanie, wchodzi mi bardziej od kilku ostatnich singli T.Love, które czasem przekraczały granice obciachu. A samym klipie najbardziej rozbawiło mnie to, że wszystkich tych znanych gości trzeba było podpisać. Pewnie po to, żeby ta młodzież, o której Muniek mówi z sympatią, miała szansę złapać who is who ;)



A w temacie tego, co się nie mieści na bloga - poeksperymentuję z zupką - od dziś różne pierdoły będą trafiać do zupy (o czym informuje stosowna ikonka pod wklejką blipa).

09 listopada 2008

Dwóch panów na Ursynowie, nie licząc psa

Wzbraniam się przed wklejaniem na bloga wszelkich depesz, komunikatów oraz email od pr-owców czy rzeczników prasowych. To zabiłoby bloga i utrudniło mi pewnie z czasem kontakty służbowe, a poza tym nie jestem do końca przekonany, czy to, co potrafi doprowadzić do łez w redakcji jest tak samo śmieszne, gdy się czyta w innych okolicznościach. Dzisiejszy wyjątek będzie więc swoistym eksperymentem na organizmach czytelników.

Lejdis end dżentelmen - Komenda Stołeczna Policji prezentuje:
Goniąc go krzyczał, że zje jego psa

Policjanci z Ursynowa zatrzymali Wojciecha L., mieszkańca województwa wielkopolskiego, który groził innemu mężczyźnie. Słowa jakie przy tym kierował w stronę pokrzywdzonego naprawdę budziła grozę. Agresor krzyczał przy tym, że najpierw zabije jego rodzinę, wnukom obetnie palce, potem zje jego psa, a na koniec zajmie się 50-latkiem. Tłum ludzi próbował uspokoić agresywnego Wojciecha L. Dopiero mundurowi uwolnili pokrzywdzonego z rąk okładającego go butem napastnika.

Chwile grozy przeżył 50-letni mężczyzna, który wyszedł rano na spacer ze swoim psem. Spacerując w okolicy Lasu Kabackiego, między drzewami zauważył palące się ognisko. Gdy podszedł bliżej,nie zauważył wokół żadnej osoby Wokół. W obawie przed rozprzestrzenieniem się ognia, ugasił ognisko zasypując je piaskiem. Od tego wszystko się zaczęło.

Nagle z pobliskich zarośli w jego stronę wyskoczył mężczyzna. Widać było, że jest bardzo zdenerwowany. Zaczął krzyczeć i grozić 50-latkowi w języku rosyjskim, po czym ruszył za nim w pogoń. Wystraszony mężczyzna zaczął uciekać razem ze swoim psem. Zrozumiał jednak bardzo dokładnie co wykrzykiwał Wojciech L. Mężczyzna groził, że zabije jego całą rodzinę, wnukom poodcina palce, potem zje jego czworonoga a na koniec zajmie się pokrzywdzonym. Kilkakrotnie powtarzał, że zna najlepsze metody zabijania. Nie wiedząc z kim ma do czynienia, 50-latek uciekał ile sil w nogach, obawiając się jednocześnie o życie własne jak i swojej rodziny.

Po czterokilometrowej ucieczce, mężczyznę opuściły siły i zmuszony był zatrzymać się przy ulicy Belgradzkiej. Tam dopadł go nadal agresywny Wojciech L. Zaczął bić swoja ofiarę ciężkim butem, który zdjął z nogi. Cały czas wykrzykiwał, że zje jego psa, a potem zabije jego całą rodzinę. Sytuacja ta zaniepokoiła przechodniów. Tłum próbował uspokoić 45-latka. Dopiero, gdy zaalarmowali policjantów, patrol zabrał mężczyznę prosto do celi.

Prawdopodobnie wypity wcześniej alkohol był jednym z powodów agresji mężczyzny, resztę ustala śledczy podczas przesłuchania. Badanie alkomatem wykazało że Wojciech L. ma ponad 1,5 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. Kiedy wytrzeźwieje będzie tłumaczył się z gróźb, jakie kierował w stronę 50-latka oraz za jego pobicie. Może mu za to grozić nawet do dwóch lat więzienia.
ao/rm
I jak? Nas doprowadziło do łez. Trzeba sobie przy tym powiedzieć, że komunikaty służb mundurowych bywają czasem porażające. I nie chodzi o natrząsanie się z mundurowych, jak w tych pseudo wyciągach z ich raportów, które krążą po sieci. Widać, że czasami i autorzy tych komunikatów mają sporo dobrej zabawy przy opisywaniu bohaterstwa kolegów.

A swoją drogą może to jest pomysł na drugiego bloga? Mam tylko obawę tego rodzaju - w redakcyjnej głupawce zdarza nam się czasem śmiać z rzeczy, które tak naprawdę śmieszne nie są. Czasem jednak i komunikaty o sprawach tragicznych napisane są tak, że nie sposób zachować powagi, a w dodatku po iluś tam godzinach dyżurowania ludzi śmieszą czasem rzeczy niespodziewane. I tu właśnie widzę problem z takim pomysłem. Ale może się kiedyś przełamię.

XIII - to jeszcze nie koniec

XIII się skończył - tak chciałem zacząć, a nawet zatytułować ten tekst. Ale nic z tego. Przeczytałem właśnie, że po 19 tomach wydawcy nie odpuszczają - nowi autorzy pracują nad poboczną serię o przeciwnikach Trzynastego. "Mangusta" ukaże się w Polsce jeszcze w listopadzie.

O końcu serii pisać chciałem w kontekście mini serialu wyemitowanego właśnie w kanadyjskiej telewizji. Wydawało mi się, że po 19 tomach wydawanych przez ponad 20 lat, grze komputerowej, która doczekała się wznowień w seriach z klasykami i serialu właśnie można będzie napisać "The End". A tu nic z tego.



Serial to duże słowo. Dwa półtora godzinne odcinki to stanowczo za mało, być choć zasygnalizować złożoność fabuły całej serii. Nie ma nawet miejsca na romans z major Jones, nie ma wątku Costa Verde, a - co za tym idzie - nie ma słowa o Irlandii, trzech zegarkach, ani włoskiej mafii. Nie ma też retrospektyw przenoszących fanów komiksu na całe tomy np. w czasy dzikiego Zachodu ani dziennikarskiego śledztwa w sprawie "Numeru XIII".

Została główna oś i nieliczne nawiązania do epizodów. Jest bohater, człowiek bez pamięci (zupełnie bez sensu spada z nieba na spadochronie, zamiast zostać wyrzuconym przez morze) wyszkolony na zawodowego mordercę. Z numerem XIII wytatuowanym na ramieniu. Szybko okazuje się, że jest podejrzewany o, bagatela, zamordowanie prezydenta USA (który w stosunku do oryginału zmienił płeć). Oczywiście jest wrabiany w spisek.

Brzmi znajomo? XIII to nikt inny jak Jason Bourne z powieści Ludluma. Wikipedia twierdzi, że komiks przewyższa książkowy oryginał, czego nie jestem w stanie zweryfikować. Pewny jestem natomiast, że z ekranizacjami jest dokładnie odwrotnie - serial wyprodukowany z pomocą znacznie mniejszych pieniędzy nie dorównuje filmom z Mattem Damonem. Oglądany w takim kontekście jest po prostu zbyt marny i to pomimo całkiem nieźle dobranej obsady. Szkoda tylko, że Lee Marvin nie dożył szansy, by zagrać generała Carringtona, którego narysowano chyba z jego zdjęcia - zastąpił go Stephen McHattie; bez rewelacji. Lepiej wypadli jednak aktorzy grający epizody, niż główni bohaterowie grani przez Stephena Dorffa i Vala Kilmera (zupełnie niepodobnego do wspomnianego Mangusty).

Nie mogąc się ścigać z kinowym odpowiednikiem autorzy mogli wszak postawić na zrobienie znakomitego serialu - "XIII" to idealny materiał. Jean Van Hamme rozciągnął fabułę, pokazał ją z wielu perspektyw, pogłębiał czasem do granic absurdu relacje między bohaterami i ich skomplikowaną przeszłość przecinającą się co krok. Znakomicie zagrał kalkami z książek i filmów, zgrabnie prześlizgnął się po amerykańskich mitach i popkulturowych schematach - to wszystko starczyłoby na kilka sezonów. Zamiast tego dostajemy trzygodzinną popłuczynę po współczesnym kinie sensacyjnym, która nie dostaje do komiksowego pierwowzoru właściwie niczym. Ogromny zawód.

XIII
Francja, Kanada 2008

05 listopada 2008

Bankomat

I jeszcze jedna fotka wyciągnięta z zakamarków telefonu komórkowego. Tym razem przysłana przez kolegę, który zauważył takie oto zestawienie dwóch typowych elementów warszawskiej ulicy.

Nie będzie świętego oburzenia, nie o to chodzi. Nie będzie też zwyczajowego tekstu o mieście kontrastów - kontrasty są w każdym mieście. Ot, po prostu taki dodatek do tego, o czym wspominałem w kontekście trumien znalezionych na skwerze Hoovera. Takie po prostu jest to miasto, że przeszłość wychodzi czasem nawet z bankomatów. A życie na Nowym Świecie wciąż płynie swoim rytmem, w piątkowe i sobotnie wieczory podobno wygląda już prawie tak żywo i jest prawie tak zatłoczone, jak bywało przed wojną w dzień powszedni. Tłum mija te tablice, raczej nie pamięta. Nie chce, nie musi. Przeszłość i tak raz na jakiś czas znajdzie sposób, żeby o sobie przypomnieć.

Foto: Luster

Pałac Saski - post scriptum

Post scriptum do tekstu o gorzkim bilansie inwestycji pt. "Odbudowa Pałacu Saskiego" dopisał właśnie pan Erick van Egeraat. Jak donosi Bryła, wygrał on właśnie konkurs na projekt nowego skrzydła ratusza w Budapeszcie. I choć kontekst urbanistyczny i historyczny tej inwestycji jest zupełnie inny, to moja pierwsza myśl pobiegła właśnie w kierunku pl. Piłsudskiego w Warszawie. Dlaczego? Rzućcie okiem:


Warto się wczytać w opis inwestycji - są w nim tropy i tematy do dyskusji o miastotwórczej roli ratusza, o tym z jakimi funkcjami powinno się łączyć urząd, czyli coś, co z definicji żyje tylko w godzinach 8 - 15. Zostawiam to jednak bez komentarza, bo nie o te elementy projektu chodzi w moim skojarzeniu.

Rzecz w odwadze. Odwadze łączenia nowego ze starym w sposób przemyślany, kulturalny, intrygujący, ale nie demolujący historycznej przestrzeni. I w twórczym, a nie odtwórczym myśleniu o architekturze. Szkoda, że u nas nad praktyką wciąż góruje ideologia i "polityka historyczna". Mam nadzieję, że gdy pomysł zabudowy północnej pierzeji pl. Piłsudskiego powróci - znajdzie się i odwaga.

Zdjęcia: bryla.pl

Karmazynowe ubezpiecznie ostateczne...

... dobiło na Chełmską :)

04 listopada 2008

Porządek musi być!

Blogasek podupadł. Po okresie pewnego luzu w pracy i związanej z nim nadaktywności przyszedł czas zapierniczania i kryzys twórczy. Bywa. Pewnie się z czasem odwróci, a tymczasem uporządkowałem trochę blogroll. Kategoria "big city life" zmieniła postać i jest teraz trochę ciekawsza - uznałem, że to będzie bardziej praktyczne, niż bezpośrednie linkowanie kilkudziesięciu warszawskich (foto)blogów. Zdominowały ją blogi zrzeszone w GTWb :)

Poniżej dodałem element "followers" - głównie dla celów testowych. Sam do końca nie wiem jeszcze z czym to się je. Czy ktoś go używa, żeby potestować z drugiej strony?

W pozostałych kategoriach też trochę przesunieć i porządków. Dodałem kilka rzeczy, których brak mnie zaskoczył, raczej niczego nie wywalałem. A wszystko to dlatego, że wziąłem się w końcu za porządek w RSS-ach. Oj, tam to trzeba było powywalać i to całkiem sporo.

21 października 2008

Bolą mnie zombie

Byłem dziś u dentysty. I nie mam zamiaru skarżyć się na ból, ani narzekać na to, że zostałem zmasakrowany. Zabrzmi to wszystko z lekka masochistycznie, ale mam zamiar wyrazić podziw dla tej profesji. Ale ostrzegam - rzecz tylko dla ludzi o zdrowych zębach.

Mam duży respekt dla osiągnięć współczesnej medycyny. Gdy czytam o historiach takich, jak przeszczepy organów, kończyn czy o wynalazkach takich, jak sterowane myślą protezy, które "czują", co pozwala regulować siłę chwytu albo o kamerach podpiętych wprost do nerwu wzrokowego coraz skutecznie zastępujących naturalne oczy - chylę czoła. Genetyka, nanotechnologia - to jest zupełna fantastyka, choć w istocie już obecna wokół. Ale szeroko pojęte mechaniczne dłubanie w ciele budzi mój podziw (jakkolwiek nie jestem w stanie na to patrzeć).

Owszem, zwykle słyszymy o takich rzeczach w krzykliwym newsie; gdzieś tam udało się rozdzielić syjamskie bliźnięta, wszczepić komuś coś, co pozwoli mu chwilę pocieszyć się w miarę normalnym życiem. Nie słyszymy - albo dociera to do nas znacznie rzadziej - o dziesiątkach przypadków, gdy to się nie udaje, a wszystko to razem - póki, daj Boże, zdrowie nam dopisuje - traktujemy raczej jak coś z pogranicza filmów SF.

Co innego stomatologia. To prędzej czy później dotyczy każdego. Mnie fascynuje poziom technologicznego zaawansowania narzędzi, jakimi traktuje mnie dentystka. A muszę przy tym dodać, że robi to z niespotykaną delikatnością, o czym się przekonałem boleśnie, gdy trafiłem na zastępstwo. Ale talent jednej osoby to co innego - bardziej mnie zadziwia fakt, że za każdą głupią plombą kryją się jakiś potężny przemysł, który te gadżety produkuje. Sprytne, precyzyjne i relatywnie tanie.

W gabinecie nie ma zwykle czasu na przyglądanie się narzędziom, które za chwilę trafią do wnętrza, co by nie mówić, głowy, ale zawsze z pewną ciekawością (owszem, zmieszaną z odrobiną niepokoju) przyglądam tym wszystkim historiom. Fascynuje mnie np. to, że jeszcze kilka lat temu standardem były plomby, po założeniu których przed pół dnia nie wolno było się napić niczego ciepłego, o jedzeniu nie mówiąc. Dziś? Pach, pach, plomba, potem przypominające start-trekową spluwę urządzenie (świecące jakimś niebieskim promieniem!) i 10 minut po zabiegu można popić zimne lody gorącą kawą. Nie jest to pewnie wskazane i nie zawsze bezbolesne, ale jak trzeba, to można...

Prawdę mówiąc - i teraz, jak ktoś wrażliwy, to już na pewno weźmie mnie za masochistę - zwróciłem na to uwagę, gdy kilka lat temu pierwszy raz z moją dentystką poszłem w kanały. Przyjrzałem się wtedy tym strasznym wiertłom, które... ledwo widać! Boli jak, panie wybaczą, skurwysyn, ale technologia - szacunek. A pewnie byłby jeszcze większy, gdyby się w wdrożyć w szczegóły, ale aż tak mi nie odbiło.

Owszem, tamten ząbek kosztował mnie parę stówek, nie licząc ketonalu. Ale to jednak grosze przy tym, ile kosztują różne inne zabiegi i operacje, nawet te w miarę rutynowe. I to wszystko by leczyć zęby - coś, co przez wieki po prostu (po prostu? To musiał być ból!) wyrywano czy raczej wybijano, gdy gniło i zaczynało boleć. Już samo to, że można je leczyć jest imponujące, a zaprzęgnięta do technika iście kosmiczna. I to wszystko tylko za stówkę w twojej gębie.

Nie, nie jestem na ketonalu ;)

15 października 2008

Czy to na pewno koniec KDT?

Stało się. Miasto w osobie wiceprezydenta Andrzeja Jakubiaka zerwało rozmowy z handlarzami z KDT. Nie będzie domu towarowego na przeciwko Muzeum Sztuki Nowoczesnej (którego zresztą też na razie nie będzie). Na razie zostaje blaszak.

Przyznam, że nie wierzyłem iż rozmowy z handlarzami zostaną zerwane. O tym, że taka perspektywa mnie cieszy już jakiś czas temu pisałem - teraz wypada mi tylko powtórzyć i dodać, że to pierwsza decyzja obecnych władz Warszawy, która robi na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie znalazł w tym wszystkim dziury.

A dziurze tej na imię plac Defilad. Klątwa tego miejsca wciąż nie została zdjęta - budowa MSN opóźni się, jeśli w ogóle konflikt o tę placówkę i jej budynek uda się zażegnać. A to z kolei daje nadzieje handlarzom z istniejącego blaszaka, na przedłużenie agonii swoich interesów. Choć ratusz zapowiada stanowczo, że przedłużenia wygasającej z końcem roku dzierżawy nie będzie.

Ale już pojawiają się sugestie, że skoro budowa MSN się odwleka podobnie jak budowa II linii metra (jedno ma powstać na miejscu blaszaka, drugie wymaga zbudowania łącznika z pierwszą dokładnie pod spodem), to może jednak da radę przedłużyć? Równie głupi wydaje mi się pomysł, by handlarzy upychać w zabytkowej hali Gwardii - wraz z Mirowską jest to jedno z najskuteczniej zmarnowanych miejsc w Warszawie. Na całym świecie taka architektura jest atrakcją sama w sobie, o regionalnych targowiskach wymienianych w przewodnikach w sekcji "musisz zobaczyć" nie mówiąc. U nas będzie bazar z chińskimi dresami i trampkami plus dwa demobile.
Must see...

Ale w tym wszystkim najbardziej niepokoi mnie wiadomość, że dom towarowy w miejscu, gdzie chcieli go stawiać kupcy - a więc na wprost MSN - ma budować miasto. Po pierwsze, nie bardzo rozumiem po co miastu dom towarowy - wydaje mi się, że to raczej zadanie dla prywatnych firm. Czyżby więc - i to druga obawa - miasto chciało powołać kolejną spółkę z kapitałem prywatnym wnosząc aportem grunt? Takie pomysły nie kończyły się do tej pory zbyt dobrze, ale i to samo w sobie nie jest jeszcze jakimś ogromnym zarzutem. Boję się tylko - i to po trzecie - że posłuży jako argument, by działkę po prostu sprzedać. I tu pytanie - na co pozwala istniejący plan zagospodarowania i co przewiduje nowy, szykowany przez ratusz w ogromnej tajemnicy? Bo jeśli handel, to możemy powoli zacząć witać się ze Złotymi tarasami 2, może tylko w nieco spokojniejszym kształcie.

A przecież tam powinien powstać jakiś obiekt o randze porównywalnej do MSN - i nawet mówiło się swego czasu o nowym... teatrze (czyli tym, co miasto chce uparcie wepchnąć właśnie do budynku MSN!)

Pojawiła się więc okazja, by zdjąć klątwę z pl. Defilad w bardzo efektowny sposób, zagospodarowując obie pierzeje przyszłego placu. Jak skorzysta z niej miasto? Czy z taką determinacją, z jaką rozstrzygnięto kontrowersyjny spór z handlarzami odziedziczony po poprzedniej ekipie?


Wizualizacja ze strony pracowni architektonicznej FS&P Arcus.

12 października 2008

Wojny klonów

Da się?

Zauważyłem właśnie, że na ulicy Międzyparkowej pojawiły się... pasy dla rowerów. Normalnie, w jezdni, po obu stronach. Nie wiem kiedy, na pewno nie dalej niż kilka tygodni temu. Sensacja ta jednak kompletnie mi umknęła. To bodaj pierwsze takie miejsce w Warszawie. Czemu wybrano właśnie tę ulicę? Czy to pierwsza jaskółka jakiejś większej akcji? Nie wiadomo. Ale nawet mała rzecz cieszy jak zwycięstwo z Czechami ;)

Pałac Saski: mizerny efekt spektakularnego gestu


Piwnice pałacu Saskiego są właśnie zasypywane. Tak kończy się - przynajmniej na jakiś czas - jedna z najdziwniejszych miejskich inwestycji. Można by o niej nakręcić komedię pomyłek lub uczyć na jej przykładzie o mieliznach zarządzania miastem w rodzimych realiach.

W tej historii wszystko szło źle od samego początku. Przetargi, projekty, przygotowania, konkurs - właściwie nie było etapu, na którym nie pojawiłyby się kontrowersje.

Wszystko zaczęło się od sporu o samą ideę odbudowy nie istniejącego budynku. Warszawa ma w tym względzie doświadczenia lepsze i gorsze. Do lepszych należy odbudowa Starego Miasta i Zamku Królewskiego - inicjatywy, które mają nie tylko wymiar symboliczny, ale też miały ogromny wpływ na podejście do konserwacji zabytków na świecie. Są to przykłady znane i traktowane z ogromną atencją przez fachowców (choć oczywiście nie przez wszystkich), a i przez laików odbierane jako zjawiska symboliczne. Sam nie raz miałem okazję wysłuchać bardzo sympatycznych komentarzy ze strony obcokrajowców, na których fakt, że Polacy podnieśli warszawskie Stare Miasto z gruzów był bez mała kluczem do zrozumienia naszej historii i mentalności. Nie przypadkiem warszawskie Stare Miasto wpisano na listę UNESCO.

Do gorszych zaliczyłbym przede wszystkim północną pierzeję placu Teatralnego, czyli pałac Jabłonowskich, dawny stołeczny ratusz. Budynek odtworzono w drugiej połowie lat 90. A właściwie odtworzono tylko jego elewację, opakowując nią zupełnie współczesny biurowiec. Zrobiono to w dodatku w sposób fatalny, nie zachowując proporcji, rytmu ani podziałów. W efekcie w poprzek okien historycznej elewacji przebiegają stropy biurowca - wygląda to dziwnie i pokracznie.

Odbudowa pałacu Saskiego miała się mieścić gdzieś w połowie drogi. Budynek miał być rekonstrukcją nie tylko z zewnątrz, ale wnętrza miały spełniać współczesne standardy. Co zresztą od samego początku było wielką niejasnością, bo aż do zeszłego roku nie wiadomo było nawet, co znajdzie się w środku. W całym pomyśle odbudowy więcej było teatralnego gestu ekipy Lecha Kaczyńskiego, niż sensownego zamiaru inwestycyjnego. Chodziło raczej o budowę spektakularnej dekoracji na placu, na którym odbywają się najważniejsze państwowe uroczystości, niż o metry kwadratowe powierzchni użytkowej.

Niestety, takie założenie mocno ograniczyło swobodę architektów, którzy zmierzyli się z tym zadaniem. Z jednej strony mieli bowiem ściśle określony kształt elewacji, którą przyszło im raczej odtworzyć niż stworzyć, z drugiej zaś nie mieli pojęcia, co powinni zaprojektować wewnątrz. W efekcie osią, wokół której zogniskowała się dyskusja o projekcie został Grób Nieznanego Żołnierza. A konkretnie spór o to, jak wkomponować go w nowy budynek.

Historycznie grób był ukryty w potężnej kolumnadzie łączącej dwa skrzydła pałacu. Wycofujący się z Warszawy Niemcy wysadzili cały budynek, ale ten fragment jakimś cudem zachował się. Sam, na środku pustego placu, robił swoiste wrażenie, przynajmniej na tych, którzy mieli pojęcie, czego był fragmentem. Zawsze zastanawiało mnie, czemu nigdzie w jego pobliżu nie ustawiono najmniejszej nawet planszy z historycznymi zdjęciami pałacu, które dawałyby pewne wyobrażenie turystom. Pytanie o to, jakie będzie miejsce grobu w nowym układzie przestrzennym placu było zasadne - jak zachować jego symboliczną siłę odbudowując wysadzoną kolumnadę? Pomysłów było kilka. Jedni sugerowali pominięcie kolumnady w rekonstrukcji, co jednak psułoby bryłę budynku (pomijając to, że taki pomysł nie był w zgodzie ze sztuką konserwatorską). Inna koncepcja zakładała "wysunięcie" grobu przed odbudowaną kolumnadę, ale i tu zarzuty były podobne. Ostatecznie przyjęto, że grób na powrót stanie się elementem większej całości, a zarys historycznej części zostanie jakoś odwzorowany w murze. Mówiło się o lekkim prześwicie (nie wiem, czy reszta kolumnady miała by nad nim wisieć - to byłoby zaiste pokraczne) lub o pasku metalu na murze. Słowem - wygrał banał.

A szkoda, bo wśród kilku konkursowych koncepcji pojawiła się też całkiem ciekawa propozycja PKZ "Zamek", by kolumnadę odtworzyć, ale ze szkła. Miała być właściwie tylko zarysem, wspomnieniem dawnego kształtu budynku, lekko odcinającym się od nieba i zieleni Ogrodu Saskiego. Pomysł nie był może wielce oryginalny, ale jako jedyny uciekał od dosłowności pozostałych. Taka kolumnada nie udawałaby historycznego elementu, byłaby więc nawet bardziej zgodna z zaleceniami konserwatorskimi, które dążą właśnie w takim kierunku - łączenie starego z nowym nie powinno polegać na tym, że nowe udaje stare.

Dalsze perypetie były już czysto administracyjnej natury - zmiana ekipy rządzącej w Warszawie, opóźnienia, oferty przetargowe droższe od założeń o - śmieszną z punktu widzenia dotacji na stadion Legii czy przetargu na II linię metra - kwotę 40 milionów złotych, zgoda rady miasta na podwyższenie budżetu inwestycji, wreszcie kontrakt, projekt i początek prac archeologicznych. O niektórych perypetiach wspominałem swego czasu tłumacząc, skąd biorą się problemy z rozstrzyganiem miejskich przetargów.

I wtedy okazało się, jak fatalnie przygotowano cały ten spektakularny gest. O tym, że pod placem Piłsudskiego są piwnice dawnego pałacu warszawiacy raczej nie wiedzieli - ale historycy wiedzieć musieli. Zasypano je po wojnie, w głębokim PRL-u wykreślono nawet z rejestru zabytków (nikt wtedy nie myślał o odbudowie, ani nawet o ich odkopywaniu - była to decyzja czysto techniczna, robiąca porządek w papierach). Zasadą jest, że przy tego typu inwestycjach prowadzi się badania archeologiczne i dopiero potem decyduje, co dalej. Tu jednak zasadę postawiono na głowie - o likwidacji piwnic zdecydowano jeszcze przed ich odkopaniem. Gdy więc rozgorzał spór o zachowanie historycznych murów, okazało się że w razie takiej decyzji projektowanie trzeba będzie właściwie zacząć od nowa.

Inwestycja na dwa lata stanęła w miejscu. Mury budziły emocje warszawiaków, którzy dość zgodnie - jeśli w ogóle - opowiadali się za ich zachowaniem. Rozgorzały spory o ich realną wartość historyczną (rozstrzygnięty ostatecznie ponownym wpisem do rejestru najstarszej części murów), o to, czy mury w ogóle da się jakoś wkomponować w budynek (zrezygnowano z budowy części parkingu podziemnego) i czy możliwe jest udostępnienie ich dla zwiedzających jak wnętrz, czy też ograniczy się to do przekrycia szkłem i oświetlenia (nie rozstrzygnięty w ogóle). W między czasie koszt przygotowania nowego projektu i opóźnienie w realizacji spowodowało, że wyłoniony wcześniej wykonawca - firma Budimex-Dromex - stanął przed widmem dokładania do inwestycji z własnej kieszeni. Ostatecznie umowę rozwiązano, choć zdaje się, że do dziś miasto negocjuje z Budimexem wartość prac, które zostały wykonane (m.in. archeologicznych i projektowych). Rozpoczęto nawet nową procedurę przetargową, już w oparciu o decyzję - bodaj jedyną sensowną w całym tym procesie - miasta, że w odbudowanym pałacu znajdzie się ratusz.

Sensowną dlatego, że dziś ratusz jest w sposób absurdalny rozdrobniony, poszczególne biura zajmują różne budynki, co podnosi koszta pracy. A w dodatku niektóre z tych budynków, choćby pałac Branickich przy Miodowej, trzeba w końcu zwrócić byłym właścicielom. Tak więc, choć budowa drogiego ratusza nigdy nie jest decyzją popularną, tym razem władze Warszawy mogły liczyć na zrozumienie mieszkańców (i mediów, które ideę poparły dość zgodnie).

Tyle, że w między czasie dostaliśmy Euro 2012, ratusz zaś uznał, że od budowy pałacu dla siebie ważniejsza jest kontrowersyjna budowa stadionu dla stołecznej Legii. I podjął decyzję, że pałac na razie odbudowywany nie będzie. A odsłonięte, wpisane do rejestru zabytków piwnice zostaną zasypane - ziścił się scenariusz, który przez dwa lata funkcjonował jako żart.

Jaki jest więc bilans całej tej historii? Do sukcesów można zaliczyć uratowanie piwnic przed bezmyślną rozbiórką, a niektórzy - w tym i ja - w duchu cieszą się pewnie, że pałac Saski nie powstanie w tej formie, w której miał powstać. Są to jednak "plusy ujemne" - pierwszy dlatego, że piwnice przez dwa lata niszczały, a teraz znów zostaną zasypane i tak naprawdę nikt nie zastanowił się nawet nad tym, jak je sensownie wykorzystać. Drugi dlatego, że cofamy się o kilka lat i gdy tylko temat odbudowy pałacu powróci - znów będziemy toczyć te same debaty. O to czy i jak odbudowywać, co rozwalić i co zachować, a pewnie też i o to, co ma się znaleźć wewnątrz odbudowanego pałacu. Wymierne koszta całego tego bałaganu są - jak wspomniałem - dopiero szacowane, części oszacować się nie da. Symboliczny koszt to kolejny cios w wizerunek Warszawy w dziedzinie zarządzania, budowania i decydowania.

Zyski? Żadnych obiektywnych. Może tylko symboliczne - to, że spora grupa warszawiaków przejęła się losem zabytku, że się nim w ogóle zainteresowała, że uświadomiła sobie ciut lepiej, w jakim mieście żyje. Że przez moment zastanowiła się nad architekturą i jej rolą. Może też polityczne - może w oparciu o tę komedię pomyłek ktoś wyciągnie wnioski głosując w kolejnych wyborach?


Foto: Bildarchiv Foto Marburg (1), Wikipedia (3, 4, 6) Filosss (2), Wojciech Surdziel, Agencja Gazeta (5).

11 października 2008

Bebechy miasta

Dużo pisze się ostatnio o warszawskich dworcach kolejowych, głównie w kontekście Euro 2012 i remontów, które się w związku z tym... nie odbędą. Debatuje się o ich urodzie lub jej braku, a także o tym czy je burzyć, czy raczej rewitalizować.

W sporach tych udziału nie bierze Państwo Kurwa w Państwie. Ten antyrynkowy moloch służący głównie do generowania synekur nie jest w stanie stworzyć żadnej spójnej polityki inwestycyjnej, bo porozdrabniał się na pierdyliard mniejszych i większych spółek, z których żadna nie pełni roli koordynującej. A do każdej głupiej decyzji potrzebne są zgody tylu prezesów, że nikt nawet nie jest w stanie zebrać ich w jednym miejscu i czasie. Moja wiara w to, że przed 2012 rokiem na warszawskich dworcach cokolwiek się zmieni jest naprawdę niewielka. Oficjalna wersja, którą przytaczam z obowiązku, jest jednak taka, że do Euro wyremontowane miałyby być dworce Wschodni i Zachodni, zmodernizowana zostanie stacja Stadion, a Centralny zostanie umyty i odświeżony.

Moim zdaniem nic z tego nie będzie. Nie zmienia to jednak faktu, że toczone poza PKP spory obserwuję z zainteresowaniem. Szczególnie te dotyczące architektury, szczególnie dworca Centralnego. A najwięcej poczytać można o nim na warszawskich blogach.

Zdania są jak zawsze podzielone. Jedni dworca nienawidzą i chcieliby go nie tyle zburzyć, co do głębi wyrwać z Warszawy, a na jego miejscu zbudować coś zupełnie nowego. Inni z kolei bronią jego nowoczesnej (tu się zgadzam - nie tylko na owe, ale nawet na dzisiejsze czasy) bryły i dowodzą, że gdyby tylko porządnie ją zrewitalizować, szklana hala mogłaby być prawdziwym symbolem współczesnej Warszawy. Bliżej mi do tego drugiego stanowiska. Nie jestem zwolennikiem chowania dworca w podziemiach wieżowca, bo uważam, że w miejskiej przestrzeni stacje kolejowe pełnią swoją specyficzną rolę (to na nie orientuje się każdy, kto tą drogą dociera do miasta po raz pierwszy) i nie powinny być skrywane.

Wszystko to jednak nic w porównaniu z emocjami, jakie budzi podziemny świat dworca Centralnego. Smród, wiadomo. Wejście do sieci przejść podziemnych, łączników i korytarzy to za każdym razem zderzenie się ze ścianą smrodu, który obuchem wali po głowie. Pierwszy oddech przypomina pierwszy haust powietrza z butli tlenowej pod powierzchnią wody - jest nagły, chaotyczny, desperacki. Dopiero po kilku oddechach mózg zaczyna wierzyć, że w tym wrogim środowisku da się jedna podtrzymać podstawową funkcję życiową. Więc głębiej, powoli, po omacku. Można by tę podwodną analogię snuć dalej, opowiadać o obcych formach życia dryfujących pod powierzchnią miasta: bezdomnych, zagubionych pasażerach najróżniejszego sortu, kilku różnych służbach mundurowych i firmach ochroniarskich, które realizują to swoje formalne i nieformalne zadania. O młodocianych prostytutkach płci obojga, które wyczekują na klientów w salonach z automatami. O babciach klozetowych, które podobno muszą się czołgać pod fotokomórkami zliczającymi klientów, gdy chcą umyć kibel, bo inaczej potrącają im z pensji za każde niezapłacone przez klienta przejście, które zlicza jakaś maszyna. O bieganiu między peronami, po nieczynnych schodach ruchomych. O niepełnosprawnych, dla których Centralny jest światem absolutnie wrogim, budowanym jakby na złość. I przede wszystkim o tłumie innych warszawiaków, którzy przemierzają te kilometry podziemnych korytarzy w drodze do i z pracy, czy też na zakupy do sąsiadujących z dworcem Złotych Tarasów. Te ostatnie poszerzyły jeszcze zasięg podziemnych przejść o kilka kolejnych zakamarków. I przydały kontrastów.

Szwendanie się tymi podziemiami to dość dwuznaczne przeżycie. Wstrętne, przykre, ale na swój sposób fascynujące. Bebechy miasta. Trochę niebezpieczne - choć nie tak jak kiedyś, gdy przejście między jednym z peronów Centralnego, a dworcem Śródmieście nawet za dnia było przygodą tylko dla ludzi o mocnych nerwach i adekwatnej posturze. Underground żyje swoim życiem, trochę obok realnego świata. Tu są inne hierarchie, inne wyznaczniki statusu, niż na powierzchni. Elegancka pani z walizeczką na kółkach, młody biznesmen - tracą rezon, gdy wysiądą z taksówki przed halą główną. W swoich drogich ciuchach wyglądają tu na dziwnie małych, wystraszonych, bo mają świadomość, że nie pasują. Choć nikt nie zwraca na nich uwagi, zachowują się, jak by byli obserwowani. Co innego bezdomni - ci są tutaj panami życia, znają każdy kąt, każdego policjanta, każdą sprzątaczkę i wiedzą jak sobie radzić. Dla nich nieprzekraczalna jest tylko bariera w postaci drzwi do Złotych Tarasów. Zwróciliście na to uwagę? Jest jakaś niepisana - ale z pewnością brutalnie egzekwowana przez ochronę - reguła, która powoduje, że przekroczenie tej granicy ma w sobie coś z przekroczenia żelaznej kurtyny na Checkpoint Charlie. Chyba, bo skłamałbym, gdybym powiedział, że dobrze pamiętam tamto wrażenie, choć załapałem się jeszcze na kontrolę paszportową w wykonaniu Marines. Warszawskiego checkpointu nie pilnuje uzbrojony żołnierz, ale ci, którzy nie powinni i tak się nie zbliżają.

Fascynują mnie te podziemia, uwielbiam nimi chodzić, czasem lubię nawet jeść w tamtejszych kebabach czy w najbardziej śmierdzącym warszawskim makdonaldzie. Lubię kupować tam kawę i obserwować ten przelewający się tłum. Choć oczywiście nie jest to głos przeciwko rewitalizacji dworca...


Inni na ten sam temat:

Zdjęcie pana w szafce - Lulu.

Grób był, grobu nie będzie

Dzisiejsza "Gazeta Stołeczna" przynosi ciąg dalszy sprawy grobu na skwerze Hoovera. Tomek Urzykowski nawiązał kontakt z człowiekiem, którego ojciec był tam pochowany.

Okazuje sie, że sprawa była zgłaszana urzędnikom, a ci nie podtraktowali jej chyba dość poważnie. Choć jeśli faktycznie pan przyszedł do nich bez żadnych dokumentów, to właściwie co mogli zrobić? Z drugiej jednak strony trudno się dziwić jego oburzeniu.

Tak czy inaczej inwestycja zostanie pewnie na jakiś czas zatrzymana, bo takie znalezisko - o czym też można przeczytać w tekście Tomka - to z formalnego punktu widzenia dość poważna sprawa. Mnie natomiast najbardziej zasmuciła wiadomość, że projekt przebudowy skweru zakłada likwidację symbolicznego grobu, o którym pisałem wczoraj. Uważam, że to skandaliczny pomysł i zastanawiam się, co z tym zrobić. Zacznę jednak od ustalenia, co dokładnie przewiduje projekt.

10 października 2008

Trumna to luksus...

Już w czasie remontu Krakowskiego Przedmieścia chciałem napisać o tym miejscu i tym grobie, ale jakoś się do tego nie zabrałem. Teraz warszawska przeszłość przypomniała o sobie w ten najbardziej dosłowny, brutalny i typowy dla siebie sposób.

Dobiega końca remont skweru Hoovera. Warszawskie gazety przypomniały o tym niedawno wypominając przy okazji urzędnikom, że za późno zabrali się za szukanie najemcy powstającego tam pawilonu, w którym architekci z pracowni JEMS przewidzieli restaurację. Wczoraj szukałem wizualizacji projektu, by zilustrować nimi tekst, który powstawał właśnie w redakcji. I właśnie wtedy pojawiła się wiadomość o tym, że na skwerze wykopano trumny.

Prawdopodobnie z połowy lat 40. Prawdopodobnie z Powstania. Bo inaczej skąd miałyby się tam wziąć?

Na zaniedbanym skwerze Hoovera "od zawsze" był powstańczy grób. Taki sam, jak na Powązkach, obmurowany, z płytą przykrytą warstwą ziemi, krzyżem i tabliczką z nazwiskiem Powstańca, o którym niewiele wiadomo: Jerzy Oleksiak, pseudonim Żubr. Zginął 29 sierpnia. Dla warszawiaków rzecz oczywista, albo - pewnie częściej - niezauważalna. Na co dzień nikt nie zwraca na Jerzego Oleksiaka uwagi. Czasem ze zdziwieniem przystają przy nim zagraniczni turyści. Krążą wokół grobu i stojącej obok figury Matki Boskiej Passawskiej w poszukiwaniu jakiejkolwiek tabliczki, która by wyjaśniała, dlaczego w centrum miasta jest grób.

W październiku 1944 roku w Warszawie niemal każdy większy trawnik był cmentarzem. Żołnierzy i cywilów grzebano w ziemi, w najlepszym razie ciała owijano w jakieś szmaty, a trumna to luksus. Po wojnie groby ekshumowano. Ten jeden został. Jako symbol. Nie wiadomo było nawet, czy zwłoki Powstańca w ogóle tam są - raczej mówiło się, że to tylko symboliczna mogiła.

Tak czy owak grób wygląda jak prawdziwy. Często powtarzam, że do zrozumienia Warszawy i jej historii, do zrozumienia mojego stosunku do Powstania potrzebny jest - gdyby ktoś chciał - pewien zabieg. Trzeba się mianowicie udać na spacer po mieście, najlepiej jakąś znaną sobie trasą, taką, którą pokonuje się niemal codziennie i zwrócić uwagę na tablice upamiętniające miejsca, gdzie mordowano warszawiaków. Na daty - także te przed 1944 rokiem, może nawet na nie bardziej. Ale przede wszystkim na liczby. a na koniec je dodać. Od tego zabiegu większe wrażenie robi chyba tylko ten grób.

Któregoś dnia, idąc przez Krakowskie Przedmieście, na którym właśnie w najlepsze trwał remont zwróciłem na niego większą uwagę, niż zwykle. W pyle ciętych płyt chodnikowych, między wywrotkami, koparkami i betoniarkami leży Powstaniec, tak samo jak leżał, gdy ulicą codziennie przewijał się tłum ludzi i będzie leżał, gdy remont się zakończy, a ruchliwe jak nigdy od czasów wojny Krakowskie wraz z nową knajpą na skwerze będzie się bawić.

"Stare Miasto, Stare Miasto
wiernie Ciebie będziem strzec
Mamy rozkaz Cię utrzymać
albo w gruzach Twoich lec"



Fifa 09 wie coś, czego nie wie jeszcze nawet PZPN ;)

Warszawska Polonia - bądź co bądź lider Ekstraklasy - w grze Fifa 09 występuje. wciąż jako Groclin. Twórcy, zdaje się, nie zdążyli wprowadzić do gry zmian po połączeniu klubów. Życie Warszawy informuje, że kibice protestują, klub z Konwiktorskiej też nie jest ukontentowany.

A trzeba się cieszyć.
W następnej Fifie w ogóle nie będzie polskich drużyn.

07 października 2008

Praska jesień

Determinacja służb odpowiedzialnych za sprzątanie mojej ulicy nie jest tak tajemnicza, jak się początkowo wydawało. Oto wyniki dziennikarskiego śledztwa :)

Okazuje się, że obsesyjne czyszczenie ulicy Karol Szymanowskiego na Pradze ma swoje uzasadnienie. Ale po kolei.

Tak, jak zapowiedziałem, dzień po opublikowaniu wstrząsającego materiału o polewaczce kursującej przez całą noc jedną ulicą poprosiłem o wyjaśnienia Zarząd Oczyszczania Miasta. I dowiedziałem się, że w mojej okolicy na zlecenie miasta sprząta firma Remondis. ZOM jedynie sprawdza efekty.

- Wykonanie prac kontrolowane jest po zamiataniu w nocy z poniedziałku na wtorek oraz po zmywaniu jeden raz na dwa tygodnie z wtorku na środę - poinformowała mnie Iwona Fryczyńska, rzecznik ZOM.

Po dalsze wyjaśnienia udałem się więc do wskazanej firmy. I rzeczywiście: - Ulica ta wymaga szczególnego traktowania z uwagi na parkujące tam w tym czasie samochody, ale również na notoryczne zanieczyszczanie przez opadające liście oraz wyrzucane śmieci przez właścicieli parkujących samochodów - napisał właśnie pan Paweł Sobótka z firmy Remondis.

Co prawda, to prawda - ulica Szymanowskiego może nawet aspirować do miana niewielkiej alei. Zarówno po bokach, jak i na środkowym pasie zieleni (pełniącym rolę lokalnego parku, if You know what I mean) rosną całkiem solidne drzewa. Liści tam nie brakuje, szczególnie teraz. Tymczasem ZOM wymaga, by ulica była czysta także pod parkującymi samochodami. Co mają robić - jeżdżą w tę i wew tę, do skutku.

Nie jestem do końca przekonany, czy rzeczywiście wymaga to aż tylu przejazdów, albo może raczej czy efekt rzeczywiście jest zgodny z zamierzonym, ale protestować nie będę. Tym bardziej, że pan Sobótka wyraził nadzieję, że porządki nie przeszkadzają bardziej, niż ruch uliczny, a nawet zadeklarował, że ilość kursów ograniczy do minimum.

Na koniec zaś uraczył mnie taką informacją, że w ogóle powiało grozą: - Nadmieniamy jednak, że mieszkańcy tej ulicy nie ułatwiają nam sprzątania, ponieważ często dochodzi do rzucania z okien w naszych pracowników i sprzęt różnego rodzaju przedmiotami takimi jak: butelki, doniczki, jajka itp.

Panie Pawle, cóż mi pozostaje? Chyba tylko zastrzec, że mieszkam w podwórku i słyszę Was tylko, jak mijacie prześwit na ulicę. Nawet, jak bym miał tyle fantazji, co moi sąsiedzi, to bym nie dorzucił :/

Szczerze współczuję.


A że tematem XII akcji GTWb jest jesienny deszcz, to ja praski deszcz dziwnych przedmiotów zgłaszam awansem jako swój współudział :)

04 października 2008

Jak stracić Euro 2012 i wyjść z tego z twarzą?

To nie jest blog piłkarski, dlatego posty o tej tematyce nie pojawiają się tu zbyt regularnie. Są jednak takie wydarzenia - a wprowadzenie kuratora do PZPN do nich należy - o których trzeba wspomnieć.

Podzielę się z Państwem dwoma spostrzeżeniami. Pierwsze nie będzie odkrywcze, a drugie nie będzie własne.

Lech Poznań, jak na złość, awansował do kolejnej fazy Pucharu UEFA i skomplikował sytuację ministra sportu, który kuratora do PZPN wprowadził. Dziwna to była decyzja, jakaś taka nazbyt spontaniczna, podjęta w przededniu dwóch pucharowych meczów naszych klubów i na krótko przed dwoma meczami naszej reprezentacji. Może trzeba było poczekać? Z drugiej jednak strony na co czekać? Może rację ma Tusk, gdy mówi:
- Wiem, że szczególnie wśród tej kibicowskiej części opinii publicznej pojawia się pytanie: a co, jeśli będziemy zmuszeni do wycofania z rozgrywek jakichś drużyn? Nie wierzę w czarny scenariusz, ale znam życie i wiem, że jeśli potrzebne jest twarde stanowisko, to czasami musi to kosztować. Co nam po eliminacjach, które będziemy przegrywali, po klubach, które będą masowo odpadały, co nam po piłce, gdzie strach wejść na trybuny? Tak nie może być, dlatego uważam, że lepiej podjąć twarde i radykalne decyzje w tej kwestii, bo inaczej będziemy w półmroku, udając zadowolonych. Czasami Lech pokona Austrię Wiedeń albo wejdziemy do finałów mistrzostw Europy - mówił Tusk do dziennikarzy w Sejmie.
Źródło: sport.pl

Gdybym wierzył, że jest realna szansa na uzdrowienie sytuacji w PZPN, podpisałbym się pod tym obiema rękami, zaryzykował nawet Euro 2012 i poszedł na wojnę. Ale chyba nie wierzę i w związku z tym nie wiem, co myśleć. Tyle spostrzeżeń nieoryginalnych - chyba większość zainteresowanych choć trochę tematem ludzi myśli podobnie.

Ale moje wątpliwości pogłębiły się, gdy wczoraj rozmawiałem z kolegą występującym czasem na blogu jak Dyżurny Satyryk Miasta. Wspólnie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie po co PO idzie na wojnę z PZPN? Odtworzyliśmy taki tok rozumowania:
  • Stadionów nie ma i nie będzie. Jedynie Narodowy się zaczął budować. A właściwie rozbierać. Ale reszta inwestycji leży; metro w Warszawie, kolej i drogi w kraju - tego się nie da zrobić na czas,
  • A skoro się nie da, to będzie porażka. I opozycja nas przed wyborami zniszczy. Jak się tego gorącego kartofla pozbyć?
  • Może uderzmy w PZPN i liczmy, że FIFA z UEFA przyjdą nam na polityczną odsiecz - wyrzucą nas z rozgrywek i zabiorą Euro.
  • My powiemy: no tak, stało się, taka jest cena za walkę z korupcją w polskiej piłce. Moralna racja będzie po naszej stronie.
  • A jak kurz opadnie, to nasz człowiek w stolicy doda: skoro jest gotowy stadion Legii na 33 tysiące kibiców, a mistrzostw nie ma, to po co nam budować Narodowy? Zostawmy to.
  • No to zostawimy.
  • A wtedy nasz człowiek w stolicy doda: skoro już rozebraliśmy stary Stadion X-lecia, skoro nie ma tam już bazaru - i chyba nie chcemy, żeby tam wrócił - to może... sprzedajmy ten atrakcyjny teren deweloperom.
  • No to sprzedamy.
  • Hej!
Obaj mamy nadzieję, że to tylko koszmarny wytwór naszej wyobraźni. Postanowiłem go jednak utrwalić - raz, jako ostrzeżenie, a dwa, żeby w razie czego móc potem powiedzieć "a nie mówiliśmy?".

-----{ edit }-----

Tytułem skojarzenia :)




©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.