Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty

24 czerwca 2009

Moja szkoła, niestety

Kilka razy pisałem tu na temat boisk dla młodzieży. Szczególnie tych nowych, wspaniałych, budowanych w ramach rządowych i samorządowych programów, z piłkarzem w randze premiera i Euro 2012 w perspektywie. Jak to wygląda w praktyce?

Odpowiedzi na przykładzie boiska mojej podstawówki udzielił wczoraj miejski reporter TVN Warszawa. Uwadze Państwa polecam zarówno tekst, jak kryjący się pod zdjęciem materiał wideo, który jest bardziej wymowny.

Rezolutne chłopaki, nie? Zagonić się na kajaki nie dali, gadać nie na temat nie pozwolili. Pytali w najprostszy możliwy sposób, czemu nie mogą korzystać z nowego, wypasionego boiska pod własnym domem. A pani dyrektor odpowiedziała jak prawdziwy pedagog - urzędową nowomową: nie da się, nie da się, nie da się.

Okej, nie cała wina leży po jej stronie; boisko formalnie nie jest skończone, nie zostało oddane do użytku i w tym sensie stanowi plac budowy. Jeśli coś się na nim stanie - to dyrekcja szkoły będzie w kłopocie. Ale pedagog z prawdziwego zdarzenia od wiosny walczyłby o to, by w środku lata na nowej murawie piłka nie przestawała się toczyć. A tej pani najwyraźniej pasuje, by do września po boisku hulał wiatr. Zresztą całe to dbanie o bezpieczeństwo dzieci to czysta hipokryzja - przez lata na ubitej ziemi grały tu całe watahy dzieciaków z kolejnych roczników i nikt się ich zdrowiem nie przejmował. No, może z nielicznymi wyjątkami - był na przykład pan Wrzesiński, który w moim roczniku wytrenował tu najlepszą szkolną drużynę koszykówki, a co weekend przyjeżdżał z Ochoty tylko po to, żeby kopnąć nam piłkę, zrobić rozgrzewkę i dać nam grać. Bo wiedział, że jak się nam wyznaczy godzinę i miejsce, to wypadnie to fajniej, niż jak się będziemy snuć po okolicy każdy w innym czasie. I to działało.

A nawet, jak go zabrakło, nigdy nikomu nie przyszło do głowy, żeby boisko grodzić, zdejmować bramki, czy wzywać straż miejską (to strażnicy zasugerowali młodym chłopakom, by napisali do TVN Warszawa, bo sami nie mogli uwierzyć w absurdalność sytuacji!). Boiska służyły do grania - zdzierało się na nich kolana, dłonie, skręcało kostki i łamało ręce. I nikt nie szedł za to siedzieć, żaden dyrektor nie martwił się, że jakiś narwany rodzić pociągnie go do odpowiedzialności.

Dziś jest inaczej - zamiast ubitej ziemi piękne boisko z trybunami i oświetleniem. Puste, bo nie oddane, bo ochrona, bo opiekun, bo zapisy... Jaka urzędnicza patologia doprowadziła panią dyrektor do stanu takiej demencji, w którym bez cienia zażenowania na twarzy tłumaczy do kamery, że w środku wakacji na boisko trzeba przyjść z opiekunem i wcześniej się zapisać?! A jeśli istotnie jest tak, że boiska szkolne nie mogą być po prostu otwarte przez całą dobę, to czemu nie mówi pani o tym, że ktoś nad nią wymyślił takie chore przepisy? Czemu przyjmuje pani, że ją to usprawiedliwia i że załatwia sprawę?

- Odpuśćcie sobie i idźcie się napić - sugeruje chłopakom ktoś w komentarzach, bardzo celnie pokazując, że w tym kraju naprawdę nikt nie dba o to, by młodzież miała jakąś alternatywę dla siedzenia przy flaszce na klatce. No bo tańce i kajaki, które proponuje inny bohater tego materiału są im rzeczywiście potrzebne "na grzyba".

Gdy kilka tygodni temu z okna autobusu zobaczyłem, że moje szkolne boisko zmienia się w coś tak fajnego, aż się do siebie uśmiechnąłem. A teraz jestem załamany, zażenowany zachowaniem osoby, która została dyrektorem mojej szkoły. Pani jest pedagogiem? Pani powinna zostać natychmiast dyscyplinarnie usunięta ze stanowiska, bo jest pani mentalnie niezdolna do wykonywania swoich obowiązków! Powinna stanąć na głowie, by to boisko było otwarte w ciągu paru dni - skoro da się w ciągu kilku godzin odebrać tymczasowe wiadukty drogowe, to nie wierzę, że nie udałoby się załatwić sprawy boiska. Że ogrodzenie niegotowe? To można zrobić w kilka dni - jak by pani chciała, byłoby załatwione na czas. Miała pani na miejscu telewizję - gdyby choć była pani przygotowana, powiedziała jakich decyzji brakuje, kogo TVN Warszawa może pogonić do roboty... Ale nie - wygodnie było rozłożyć ręce i powiedzieć młodym chłopakom, by czekali do września. Co za żenada!

08 czerwca 2009

6500 rzeczników prasowych

Środowa debata o roli mediów lokalnych w Warszawie nie była może wielkim sukcesem frekwencyjnym, ale za to stała się okazją do ciekawej rozmowy. Zastanawialiśmy się, dlaczego w Warszawie się nie da.

W trudnej sytuacji znalazła się pani Katarzyna Ratajczyk, szefowa miejskiego biura promocji. Była jedyną przedstawicielką ratusza, więc siłą rzeczy przypadła jej niewdzięczna rola adwokata diabła. Nie wyszło to dobrze, za co wypada przeprosić, tym bardziej, że przecież nie chodziło o atak na panią Ratajczyk, tylko o zdefiniowanie problemów w komunikacji mieszkańców miasta z politykami. Paradoksalnie jednak, cała sytuacja dobrze zilustrowała przynajmniej jedną kwestię, którą staraliśmy się wyartykułować.

Różnorodnych spotkań, debat i dyskusji o mieście, organizowanych przez najróżniejsze gremia odbywa się w Warszawie tak dużo, że nie sposób być na wszystkich interesujących. Zwykle do udziału zapraszani są przedstawiciele ratusza i zazwyczaj ktoś rzeczywiście przychodzi. Najczęściej są to jednak szeregowi pracownicy biur, rzadziej ich dyrektorzy. Prezydent i wiceprezydenci się raczej nie pojawiają. Gdyby zapytać rzecznika prasowego dlaczego, z pewnością powiedziałby, że nie mają czasu, bo ich kalendarze pełne są oficjalnych spotkań. I to jest oczywiście zrozumiałe, ale tylko pod warunkiem, że przyjmuje się bezkrytycznie pewną zastaną hierarchię wartości, typową dla urzędów i innych biurokratycznych organizacji.

Warszawski samorząd rozrósł się do takich rozmiarów, że kieruje się już tylko takim kategoriami - oczywistymi dla kogoś, kto jest w środku, akceptowanymi przez patrzącą z boku większość, rzadko kwestionowanymi nawet przez działaczy lokalnych, którzy te spotkania organizują. Tymczasem Elżbieta Sekuła czy Mirosław Duchnowski - jeśli dobrze zrozumiałem ich intencje - starali się przekazać w debacie konieczność zmiany tego punktu widzenia. Chcieli powiedzieć, że w tych wszystkich spotkaniach udział muszą brać właśnie osoby decyzyjne. Otwarte pozostaje pytanie, czy to oznacza, że prezydent miasta powinien być bliżej ludzi (jak postulował Duchnowski, przywołując przykład porannej audycji radiowej, w której prezydent Starzyński tłumaczył co i dlaczego zamierza robić dziś w pracy), czy też raczej, że szefowie biur powinni mieć szersze kompetencje i odwagę, by publicznie coś zadeklarować; by podjąć decyzję w obecności ludzi, a nie w zaciszu gabinetu. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego.

Dziś jest najczęściej tak, że przedstawiciel ratusza obecny na publicznym spotkaniu okazuje się w toku dyskusji niewłaściwą osobą. Albo problem nie leży w kompetencjach jego biura, albo trudno mu składać deklarację w imieniu przełożonego, albo z jakiejś innej biurokratycznej przyczyny nie jest w stanie odpowiedzieć kategorycznie na pytania mieszkańców miasta. Nas - dziennikarzy - odsyła wtedy do rzecznika prasowego, który wygłasza formułkę typu "z pewnością pochylimy się nad tym problemem" albo "decyzja zależy od rady miasta" albo "w tej sprawie proszę kontaktować się z urzędem wojewódzkim". Ostatnim prezydentem (lub komisarzem) Warszawy, który odbierał własną komórkę i odpowiadał samodzielnie na pytania dziennikarzy był Lech Kaczyński. Koniec końców mieszkańcy, którzy pofatygują się na spotkanie lub debatę dotyczącą interesującego ich problemu, pozostają z odczuciem, że urzędnicy są niekompetentni i nie interesują się ich problemami. A całe spotkanie przeradza się w jedno wielkie tłumaczenie dlaczego danej sprawy nie da się załatwić.

Pani Ratajczyk sama powiedziała w którymś momencie, że na nasze pytania powinien odpowiedzieć siedzący na jej miejscu rzecznik prasowy. I sama zaczęła przekonywać, że w ratuszu wszystko dzieje się wolno, bo procedury są czasochłonne, decyzje uzgadniane muszą być z wieloma jednostkami organizacyjnymi, wymagają analiz prawnych, ekonomicznych, a ludzi jest za mało. Słowem - tłumaczyła, czemu się nie da.

Chwilami można odnieść wrażenie, że w stołecznym ratuszu pracuje nie 6,5 tysiąca urzędników, lecz 6,5 tysiąca rzeczników prasowych, których praca polega na tłumaczeniu, dlaczego w tym mieście niczego nie da się zrobić szybko, sprawnie i skutecznie. A nasza praca zdaje się czasami sprowadzać do przekazywania tych tłumaczeń. Trudno nazwać to debatą publiczną.

Tymczasem to nie prawda, że urzędników w ratuszu jest za mało - to wina samego ratusza, że mnoży ponad potrzebę ilość biur, nieustannie rozdziela lub scala kompetencje, tworzy nowe procedury i stanowiska. Fakt, że mimo zapowiadanych oszczędności miasto cały czas zatrudnia pracowników od komunikacji społecznej i kontaktów z mediami potwierdza i dobrze obrazuje ten trend.

Dobrym przykładem unikania kontaktu z mieszkańcami jest też relacja pani prezydent z Warszawską Masą Krytyczną. W kampanii wyborczej Hanna Gronkiewicz-Waltz wsiadała na rower i przejechała kawałek trasy obiecując inwestycję w rowerową infrastrukturę. Kilka tygodni temu okazało się, że środki budżetowe zarezerwowane na ten cel marnują się, że miasto nie umie ich wykorzystać. Rowerzyści zebrali podpisy pod listem otwartym i zaprosili panią prezydent, by odpowiedziała na ich pytania na kolejnej masie. Oczywiście nikt z ratusza się nie pojawił, mimo że to znów okres kampanii wyborczej.

Znalazł się natomiast czas na to, by zorganizować przedstawienie pod tytułem "Pierwsza łopata na budowie mostu Północnego". Tak wygląda komunikacja władz miasta z mieszkańcami za pośrednictwem mediów. A zjawisko to zaczyna się rozprzestrzeniać i z czasem dotyka każdego, kto ma do czynienia z ratuszem. W kontekście kultury pisałem o tym w komentarzu na blogu Agnieszki Kowalskiej.

Oczywiście, media lokalne starają się to piętnować, pokazywać, dodzwaniać tych, którzy nie pojawiają się na spotkaniach z mieszkańcami. Tyle, że to nie zastąpi realnej komunikacji między politykami, a ratuszem. Niestety, panią prezydent trudno spotkać w Warszawie. Nie spaceruje Krakowskim Przedmieściem, nie jeździ metrem. Nie żyje w tym samym mieście, w którym warszawiacy - żyje procedurami i spotkaniami.

tymczasem urzędnicy powinni przychodzić na spotkania i debaty, bo to właśnie tam mówi się o tym, co jest ważne. Ale nie z obowiązku, nie oddelegowani, tylko sami dla siebie. Takie spotkania rozwijają, dają argumenty, dają do myślenia. Wiem to po sobie - czasem zmęczony służbowymi relacjami z miastem odżywam słuchając debat na jego temat. I szkoda, że pracownicy ratusza tak rzadko na nie przychodzą. Także ci szeregowi, nawet prywatnie; skoro nie mogą zabierać głosu w wiążący sposób, to niech chociaż słuchają, co boli mieszkańców. Może przełoży się to potem na ich decyzje. Bo w to, że spotkam panią prezydent na piątkowej Wieczornicy przy Chłodnej 25 lub minę ją wieczorem spacerującą Krakowskim Przedmieściem bez asysty straży miejskiej i kamer, jakoś nie wierzę.


Poniżej wklejam jeszcze treść mojego zagajenia ze środowego spotkania.
Chodząc na sesje rady miasta i rad dzielnic widzę, że mieszkańców zwykle tam nie ma. Przychodzą rzadko, tylko wtedy gdy dzieje się coś naprawdę spektakularnego, np. opiniowany jest przebieg trasy szybkiego ruchu pod ich oknami. Zwykle z transparentami, pretensjami, bez szans na rzeczową dyskusję. Debata publiczna w Warszawie toczy się od jednej takiej awantury do drugiej - pomiędzy nimi politycy robią wszystko, by unikać mówienia o ważnych sprawach, a mieszkańcy nie mają czasu, by się nimi zajmować, bo pracują, stoją w korkach, szukają miejsca w przedszkolu lub czekają w kolejce do szpitala.

Profesor Jałowiecki wymienia listę bolączek Warszawy; grodzone osiedla, brak planów zagospodarowania, brak wyrazistego symbolu, segregację przestrzenną i korki - to tematy obecne w mediach lokalnych właściwie cały czas. Od tylu lat tłumaczymy np. czym są plany zagospodarowania i dlaczego trzeba je uchwalać. A mimo tego uchwalanie wciąż napotyka na takie same, ostre, niechętne reakcje mieszkańców, dla których fakt, że miasto planuje przedszkole właśnie na ich działce jest zamachem na prawo własności. Ale niech miasto tego przedszkola nie zbuduje - zaraz zaprotestują, że nie mają gdzie posłać dzieci.

Być może jest tak, że gdy ci pierwsi protestują - ci drudzy jeszcze nie mieszkają w Warszawie. I być może dlatego ci drudzy, gdy już tu się sprowadzą, nie widzą związku między swoimi problemami, a sprawami innych osiedli, innych dzielnic. Zaczynają się interesować miastem w szerszej skali dopiero, gdy okazuje się, że ktoś 30 lat temu zaplanował trasę szybkiego ruchu pod oknami ich kupionego właśnie za ciężkie pieniądze mieszkania.

Zwykle na działanie jest już za późno - decyzje wydane, plany uchwalone, koniec. Jeśli podejmują walkę, udaje im się tylko opóźnić inwestycje, na której czekają inni. Zostają z poczuciem, że Warszawa ich oszukała. Świadomie mówię "Warszawa", a nie "politycy" - Bohdan Jałowiecki w podsumowaniu swojej części książki "Warszawa. Czyje jest miasto?" pisze: "Warszawa nie należy do mieszkańców, lecz do polityków".

Jeśli tak jest w istocie, to odpowiedź na pytanie o rolę mediów lokalnych jest oczywista - naszym zdaniem jest przywrócenie miasta mieszkańcom. Pytanie, czy da się to zrobić wbrew nim?

22 maja 2009

Aktor musi mieć blisko

Andrzej Wajda, Juliusz Machulski, Janusz Morgenstern, Jacek Bromski i Wojciech Marczewski - najwięksi polscy reżyserzy stanęli w obronie wytwórni filmowej przy ulicy Chełmskiej przed "groźbą likwidacji". Groźba nie była realna, ale zaraz po tym jak artyści zakończyli swoją konferencję, ratusz oznajmił, że wycofa się z pomysłów, które ich wystraszyły.

Warszawskie środowisko filmowe wytoczyło najcięższe armaty. Pięć wielkich nazwisk wspieranych przez szefową Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Agnieszkę Odorowicz i Zenona Budkiewicza, który w ostatniej chwili zastąpił na konferencji prasowej ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego, zebrało się w ciasnej, dusznej salce projekcyjnej na terenie Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych przy ulicy Chełmskiej 21. Wspólnie przekonywali, że miasto chce zniszczyć zakład z 60-letnią tradycją.

Mieszkania zamiast wytwórni?

Skąd to zamieszanie? Na zlecenie warszawskiego ratusza powstał projekt planu miejscowego dla obszaru Sielc, gdzie znajduje się wytwórnia. To atrakcyjna część Mokotowa, na którą łakomym okiem patrzą deweloperzy. Ratusz postanowił uprzedzić ich apetyty i przygotować plan, który ureguluje to, gdzie można budować osiedla, a gdzie potrzebne są rezerwy pod drogi.

W pierwotnej wersji planu na terenie wytwórni przewidziano zabudowę usługową i mieszkaniową, ale na wniosek ministerstwa kultury funkcję zmieniono na wyłącznie usługową, co pozwoliłoby wytwórni działać dalej. Pozostawiono jednak układ ulic, który nijak ma się do dzisiejszej zabudowy wytwórni. I choć plan miejscowy nie nakazuje rozbiórki budynków, tylko postuluje ją w przyszłości, to filmowcy wpadli w panikę.

- Przez Chełmską przechodzi 40 proc. polskiej produkcji filmowej, pracuje tu 1,5 tysiąca ludzi, mieści się ponad 40 firm i instytucji filmowych - przekonywał w piątek szef WFDiF Włodzimierz Niderhaus. Chwilę wcześniej dziennikarzom zaprezentowano pigułkę zmontowaną z najnowszych filmów, m.in. "Generała Nila" czy czekających na premiery "Galerianek" i "Operacji Dunaj". - Pomagamy debiutantom, zdobywamy nagrody, a wszystko to bez dotacji z budżetu, wychodząc na swoje - podkreślał. - Nie ma żadnych logicznych przesłanek, by nas zamykać, więc nie rozumiem, dlaczego miast na to naciska? - pytał dramatycznie.

Wspominali i oskarżali

- Ile razy coś wydaje się tak absurdalne, idiotyczne, że aż niemożliwe, tyle razy to się dzieje - mówił z kolei Andrzej Wajda. - A przecież tu został nasz pot, nasze łzy i krew, choć na szczęście ta ostatnia z charakteryzatorni - dodał.

Inni filmowcy nie ograniczali się do wspomnień. - Jak to się dzieje, że rząd buduje stadiony, a nie dba o miejsca kultury? Czy to jest świadoma polityka ogłupiania narodu, żeby dawał się łatwiej rządzić? - pytał Jacek Bromski.

- Może pójść dalej i zabudować Łazienki Królewskie? Może powinny się tym zająć odpowiednie służby, może nawet powinno się złożyć zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa? - zastanawiał się Wojciech Marczewski. Kogo i o co podejrzewa - nie chciał odpowiedzieć.

"Aktor chce mieć blisko"

Filmowców pytano, czy wytwórnia nie powinna przenieść się poza miasto. - To jest czysto teoretyczne pytanie. Nikt nam tego nie proponował, nie ma też pieniędzy na budowę nowej wytwórni. Za to Chełmska inwestuje w sprzęt, rozbudowuje hale - odpowiadała Agnieszka Odorowicz. Przyznała jednak, że do WFDiF już dziś ciężko jest wjechać.

Ale filmowcy przenosić się po prostu nie chcą. - Nie ma lepszej lokalizacji, stąd aktor ma blisko do radia, do telewizji, na lotnisko - przekonywał Niderhaus.

Nieoczekiwane zakończenie

Na konferencję - mimo zaproszenia - nie dotarł nikt z ratusza. Gdy dramatyczne widowisko dobiegało końca, okazało się, że miejskie biuro prasowe postanowiło dopisać do niego własną puentę. Zwołało własną konferencję prasową. Dziennikarze zrezygnowali więc ze zwiedzenia wytwórni filmowej i pognali do Pałacu Kultury. W ślad za nimi pojechali też Agnieszka Odorowicz i Włodzimierz Niderhaus.

- Projekt planu będzie przedmiotem zmian. Będzie przygotowywana nowa wersja projektu planu dla tego obszaru - zapewniał na miejscu Marek Mikos, szef miejskiego biura architektury.

Co będzie z wytwórnią?

Wszystko wskazuje więc na to, że sprawa skończyła się happyendem. Przynajmniej z perspektywy filmowców. Tymczasem miasto będzie musiało powtórzyć całą procedurę planistyczną, co potrwa z pewnością wiele miesięcy. Czy brak planu uchroni wytwórnię przed likwidacją?

Odpowiedzi na to pytanie szukali niedawno dziennikarze "Newsweeka". Powołując się na raport Najwyższej Izby Kontroli z 2007 roku doszli do wniosku, że na Chełmskiej toczy się gra o duże pieniądze. Wytwórnia ma już na koncie transakcje z deweloperami, które w ocenie kontrolerów naraziły ją na straty.

Chodzi m.in. o prawo wieczystego użytkowania działki przy ul. Cybulskiego 1. Zdaniem kontrolerów bez przygotowania aktualnej wyceny wniesiono je do spółki, która następnie postawiła tam jeden z najdroższych w swoim czasie apartamentowców w Warszawie, Willę Monaco. - Mieszkanie kupił tam m.in. dyrektor wytwórni Włodzimierz Niderhaus - czytamy w "Newsweeku".

- W branży filmowej słychać głosy, że wśród osób zarządzających pomnikiem polskiej kinematografii widać wielką ochotę na dziką prywatyzację Chełmskiej 21. Stąd ponoć tak radykalny sprzeciw wobec miejskiego planu zagospodarowania przestrzennego. Teren nieuregulowany planem zagospodarowania przestrzennego daje dużą elastyczność przy wycenie działek budowlanych. Na rynku nieruchomości grunty o określonym przeznaczeniu (mieszkaniowym czy usługowym) są po prostu droższe. Te, których przeznaczenie jest nieznane, można bardzo nisko wycenić, na przykład podczas prywatyzacji, a potem sprzedać z zyskiem - czytamy w tygodniku.


Tekst opublikowany w portalu tvnwarszawa.pl
O planie miejscowym czytaj też na forum mieszkańców Sielc

20 maja 2009

Andrzej Wajda wraca do pracy

Gdy rok temu drwiłem sobie z planistycznych zapędów Andrzeja Wajdy, nie spodziewałem się, że temat będzie miał ciąg dalszy. A jednak, po krótkim epizodzie filmowym, reżyser powrócił do tego, co idzie mu najlepiej - urbanistyki.

Przypomnę; rok temu na łamach "Gazety Stołecznej" Andrzej Wajda opublikował swoją wizję zagospodarowania Placu Defilad. Wizja była ambitna, spektakularna, światowa w formie i polska w treści, słowem - by w pozostać w dyskursie rodzimej kinematografii - miś na skalę naszych możliwości. I ten miś sobie następnie zgnił.

Andrzej Wajda się jednak nie poddaje. Jakiś czas temu polemizowałem tu z artykułem z "Dziennika", który w dramatycznym tonie ostrzegał, że byt wytwórni filmowej przy ulicy Chełmskiej jest zagrożony w skutek planowanego przyjęcia planu miejscowego dla tamtej okolicy. Niedawno wątpliwe argumenty dyrekcji wytwórni powtórzyło "Życie Warszawy", a już w najbliższy piątek na terenie zakładu zwołana ma być konferencja prasowa z udziałem - a jakże - naczelnego architekta wśród filmowców, Andrzeja Wajdy.

Jak wynika z zaproszenia, za planowanie miasta brać się będą także Wojciech Marczewski, Krzysztof Zanussi, Jacek Bromski, a firmować to widowisko będą także minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski i dyrektor PISF Agnieszka Odorowicz.

Pewne zaskoczenie może budzić obecność w tym składzie Marii Rosołowskiej, przewodniczącej komisji planowania przestrzennego dzielnicy Mokotów oraz Pawła Czekalskiego, przewodniczącego komisji ładu przestrzennego Rady Warszawy. Choć może nie powinno to dziwić - pani Rosołowska na łamach "Dziennika" straszyła specustawą drogową, która miałaby być użyta do budowy osiedlowych uliczek i parkowych alejek, a pan Czekalski zapadł mi w pamięć, gdy wykazał się o fachową wiedzą o procedurze planistycznej. Słowem, zapowiada się ciekawe wydarzenie.

Właśnie się akredytowałem.

19 maja 2009

Pole Mokotowskie: Order dla dewelopera?

Ochrona Pola Mokotowskiego nigdy nie budziła w Warszawie większych kontrowersji. A jednak potrzebny był ruch dewelopera, by miasto wreszcie zabrało się za to na poważnie.

Wszystko wskazuje na to, że prowokacja dewelopera przyniosła (nie?)oczekiwany skutek: w sprawie Pola Mokotowskiego nastąpił długo oczekiwany przełom i porozumienie ponad politycznymi podziałami. Pan Marek Czeredys, właściciel spornej działki, jest dziś pod ostrzałem za to, że chciał grodzić czy nawet zabudować park. Jeśli jednak okaże się, że jego akcja doprowadzi do uchwalenia planu miejscowego w natychmiastowym trybie, miasto będzie chyba musiało przyznać mu medal.

Szkoda, że urzędników i radnych do działania zmusiła dopiero podbramkowa sytuacja. Teraz wszyscy nadrabiają deklaracjami zgody i politycznego poparcia. Pod koniec maja będą mieli szansę pokazać, ile warte są te zapewnienia. Projekt planu trafi najpierw do komisji ładu przestrzennego w radach dzielnic, potem zaopiniować go będą musiały same rady, a na koniec - uchwalić Rada Warszawy.

Na sesje i posiedzenia na pewno przyjdą mieszkańcy, nie zabraknie też ostrych warszawskich piór i telewizyjnych kamer. A to oznacza, że przed radnymi nie lada wyzwanie: trzeba będzie powściągnąć chęć błyśnięcia w mediach celną złośliwością pod adresem politycznych przeciwników. Tuż przed wyborami do Europarlamentu, w samym środku nabierającej tempa kampanii wyborczej lokalni politycy będą musieli pokazać, że potrafią się wznieść ponad te pokusy. Czy radni dadzą radę?



tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl

18 maja 2009

Dzieje się na Polu Mokotowskim

Co za dzień. Z rana wyglądało na to, że trzeba się będzie trochę sprężyć, żeby napisać coś nowego o sytuacji wokół Pola Mokotowskiego, a w dzień wyszło na to, że z pisaniem trudno było nadążyć.

Najpierw wyszło na jaw, że gdzieś między ratuszem, a dzielnicami narodził się pomysł, by niezbędne do przyjęcia planu sesje rad Mokotowa, Śródmieścia i Ochoty połączyć w jedno. W sumie niegłupie - wytrzymałość ludzi ma swoje granice, przy takim układzie mniej pieniactwa i populizmu na głowę znajdzie swoje ujście, a efekt będzie ten sam, bo dziś chyba nikt nie zaryzykuje politycznej kariery głosując przeciwko planowi Domaradzkiego.

W tak zwanym między czasie radni opozycji zgodnie zapewniali, że nie wyobrażają sobie innych wyników głosowania, a w sprawie Pola to nawet z najgorszym wrogiem stać będą ramię w ramię. No, zobaczymy jak przyjdzie powstrzymać się od atakowania przeciwników na sesji w obecności kamer.

A na sam koniec szef biura architektury Marek Mikos poinformował, że plan został zatwierdzony przez jego biuro i jutro, najdalej po jutrze trafi do dzielnic. Czyli można.

Można też napisać trzy czołówki ze złamaną ręką i spędzić 14 godzin w biurze. Nawet u Niemca mnie tak nie katowali. Jestem harcorem! ;)

Tyle podsumowania dla tych, którzy nie śledzą strony tvnwarszawa.pl. Dla zainteresowanych sprawą Pola Mokotowskiego jeszcze jeden wart uwagi link - "Stołek" zbiera podpisy pod listem Zielonych do Hanny Gronkiewicz-Waltz w sprawie "warszawskiej Rospudy", jak nazwał sprawę Pola Seweryn Blumsztajn. Wrzucam link, publikuję notkę, podpisuję list i padam na pysk.

15 maja 2009

Urzędnicy oddają Pole Mokotowskie walkowerem

Stało się to, czego od dawna obawiali się warszawiacy, urbaniści i urzędnicy - deweloper wszedł na Pole Mokotowskie. Wobec braku planu miejscowego i decyzyjnej niemocy urzędników postanowił grać metodą faktów dokonanych. Postawił wszystko na jedną kartę. Choć ratusz ma w ręku asa w postaci projektu planu miejscowego, to wcale nie jest powiedziane, że miasto wygra tę rundę.

O tym, że warszawski "Central Park" jest dla inwestorów niezwykle atrakcyjnym terenem wiadomo od dawna. Odkąd na miejscu pobliskich ogródków działkowych wyrosło osiedle Eko Park, wąska uliczka Rostafińskich stała się ostatnią granicą, na której deweloperów można zatrzymać. Gdyby po stronie Pola pojawiła się pierwsza inwestycja, kolejne byłyby tylko kwestią czasu. Nic więc dziwnego, że kilka lat temu urzędnicy, w zgodzie z oczekiwaniami mieszkańców wszczęli procedurę planistyczną, która miała jedno podstawowe założenie: uchronić Pole Mokotowskie przed zabudową.

Plan miejscowy jest gotowy od blisko półtora roku. Przygotowany na zlecenie władz Warszawy przez pracownię Krzysztofa Domaradzkiego zakłada utrzymanie status quo: tereny zielone o funkcjach rekreacyjnych i sportowych (te ostatnie głównie na obszarze klubu sportowego SKRA). Zakłada budowę linii tramwajowej między Ochotą i Mokotowem, wzdłuż ulicy Rostafińskich, nie przewiduje natomiast tunelu łączącego ul. Banacha z ul. Batorego, choć taki pomysł był rozważany. Dokument jednak wciąż nie obowiązuje - nie został przedłożony Radzie Warszawy, która musi go uchwalić.

Urzędnicy tłumaczą, że w międzyczasie zmieniły się przepisy dotyczące uzgodnień środowiskowych. Udało się je uzyskać dopiero teraz i plan ma szansę trafić wreszcie pod obrady rady. Wcześniej muszą go jeszcze zaopiniować trzy dzielnice: Ochota, Mokotów i Śródmieście. To z pewnością nie zajmie kilku tygodni, jak przekonuje ratusz. Rada każdej dzielnicy na pewno odeśle projekt do analizy w komisjach, a ja oczami wyobraźni widzę już, co będzie się działo na posiedzeniach. Jakoś nie wierzę, że wobec zaistniałej sytuacji radni odpuszczą sobie populistyczne występy i przegłosują projekt bez awantur.

Dokument ma jednak szansę wejść w życie w tym roku. Właściciel grodzonej działki nie wykorzystał przewidzianych prawem możliwości wpływu na jego kształt, a jeśli próbował - miasto słusznie odrzuciło jego wnioski. Chwycił się więc brzytwy - postanowił grodzić, a potem niemal na pewno budować bez pozwoleń. Bezczelność? Owszem, ale w Warszawie nie brak dowodów na to, że może się to opłacić. Nie jest mi natomiast znany przypadek, by sąd nakazał rozbiórkę osiedla - samowolki.

"Gazeta Stołeczna" łączy sprawę z innym deweloperem - irlandzką firmą Global Partners, która chce inwestować na terenie klubu sportowego SKRA. "Stołek" od samego początku był tej inwestycji przeciwny, nawet zanim nabrała jakiegokolwiek kształtu. Początkowo też traktowałem sprzeciw wobec inwestycji na Polu jako dogmat. Zmieniłem zdanie, gdy zobaczyłem spektakularny projekt Parku Światła przygotowany przez firmę SOM (znaną m.in. z projektu wieżowca Rondo1) i pracownię prof. Stefana Kuryłowicza. Wizja zastawienia Pola Mokotowskiego betonowymi kostkami i stworzenie tu kolejnej Mariny Mokotów (nawiasem mówiąc też zaprojektowanej przez Kuryłowicza, podobnie jak wspomniany wcześniej Eko Park) jest przerażająca, ale projekt Global Partners to zupełnie inny sposób myślenia o mieście. Opracowany zgodnie z polityką zrównoważonego rozwoju (uzyskał jeden z najwyższych wyników w testach firmy Arup), intrygujący architektonicznie jako wjazdowa brama do miasta od strony lotniska Okęcie, zakładający stworzenie większej ilości publicznie dostępnych terenów zielonych niż projekt planu, w dodatku połączony z ofertą dotacji na remont popadającego w ruinę stadionu SKRY zmienił mój punkt widzenia.

Tyle, że projekt jest już nieaktualny. Wobec ograniczeń wysokości związanych z bliskością lotniska i przede wszystkim wobec nieprzychylnej reakcji opinii publicznej i ratusza Irlandczycy zrezygnowali z wieżowców na rzecz niższej zabudowy, podtrzymując jednak zarówno większość założeń, jak i ofertę dotacji.

Hanna Gronkiewicz-Waltz z początku zareagowała kategorycznie - nie chciała w ogóle słyszeć o niezbędnej do zrealizowania tej inwestycji zmianie studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania czy wyłączeniu SKRY z projektowanego planu. Deweloper konsekwentnie lobbował za swoją koncepcją, zdobywając przychylność ministra sportu. Mirosław Drzewiecki nie przeszedł obojętnie obok propozycji przekazania 180 milionów złotych na remont walącego się miejskiego stadionu, na który władze Warszawy nie mają pieniędzy ani pomysłu. To pod jego wpływem ratusz zaczął bardzo ostrożne, niezobowiązujące rozmowy z Irlandczykami. W tym samym czasie zaczął też jednak podejmować próby odzyskania kontroli nad terenami SKRY, która porozumiała się z deweloperem (firma spłaciła długi klubu ratując go przed bankructwem). W sądzie toczy się postępowanie, które ma doprowadzić do rozwiązania umowy o wieczyste użytkowanie terenu klubu (Global Partners jest właścicielem tylko części gruntu, na którym chce budować).

Irlandczycy reagują na te zawirowania spokojnie. Nie grodzą swoich ośmiu hektarów, nie próbują zacząć budowy bez pozwoleń. Czekają na rozstrzygnięcie pewni tytułów do gruntu. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że tocząca się niespiesznie sprawa SKRY uśpiła ratusz i doprowadziła do dzisiejszej sytuacji, w której inny deweloper próbuje wykorzystać przestój w sprawie planu. Na wierzchu są więc argumenty "Stołka" - podgryzanie Pola Mokotowskiego faktycznie się rozpoczęło.

W tej sytuacji właściwie nie ma wyboru: ratusz powinien użyć całej swojej politycznej siły przekonywania, by rady dzielnic i Rada Warszawy jak najszybciej przyjęły plan miejscowy. Na tym jednak działania władz miasta nie mogą się skończyć. Kolejnym krokiem powinny być decyzje finansowe, przede wszystkim odkupienie grodzonego właśnie kawałka od właściciela. Kilka lat temu można go było kupić bezpośrednio od Agencji Mienia Wojskowego - dziś trzeba będzie sporo dołożyć. Ale miejski park powinien być na miejskim gruncie - w przeciwnym razie ze spornym kawałkiem będą ciągłe problemy. Nie inaczej będzie zresztą z działką Tadeusza Kossa. Spadkobierca byłych właścicieli odzyskał kawałek parku Świętokrzyskiego i planuje tam budowę budy z piwem, bo na nic innego plan miejscowy nie pozwala. Drugim krokiem powinno być natychmiastowe zabezpieczenie prawa do pierwokupu działki po zajezdni MPO przy Bibliotece Narodowej. Jeśli ratusz tego nie dopilnuje, za chwilę okaże się, że i na nim położył rękę deweloper. Na "deser" zostanie do wyprostowania sprawa SKRY i Global Partners.

Tej sytuacji można było uniknąć, gdyby miasto od razu podjęło rzeczowe rozmowy z irlandzkim deweloperem. Od razu można było szukać kompromisu z firmą, która mając tytuł do gruntu i wydane poprzedniemu właścicielowi prawomocne warunki zabudowy na centrum handlowe chciała rozmawiać, zaoferowała dobry projekt i zamierzała inwestować w klub sportowy. Nawet jeśli miasto chciało odmówić, mogło to zrobić w inny, bardziej przyjazny, mniej konfliktowy sposób, np. oferując inny grunt pod inwestycje. Mogło też podjąć rozmowy dopiero po uchwaleniu planu. Nawet przeciwni zabudowie SKRY urbaniści podkreślają, że planowanie jest procesem ciągłym, a każdy plan nie tylko może, ale wręcz powinien być ulepszany i dostosowywany także do sytuacji rynkowej. Zresztą tych samych argumentów używał ratusz przystępując do poprawiania planu dla Placu Defilad.

Warszawski ratusz przez półtora roku nie zrobił nic. Teraz w pośpiechu przyjmie gotowy plan, oczywiście bez przygotowania środków na wykup działek, bez oglądania się na głosy krytyki. A krytyka płynie nie tylko ze strony deweloperów. Architekci i samorządowcy zwracają uwagę, że w projekcie teren Skry potraktowano po macoszemu wpisując w banalną siatkę prostopadłych ulic bliżej nieokreślone obiekty o funkcji sportowej i rekreacyjnej. Nie wiadomo, czy będą to hale sportowe spełniające wymogi profesjonalnego sportu, czy boiska bez szatni i sale gimnastyczne w blaszanych halach. Zresztą na ich budowę i tak nie ma pieniędzy, więc w rzeczywistości nadal będzie tam straszyć ruina stadionu Skry. W dodatku zdaniem niektórych ekspertów projekt planu nie jest zgodny ze studium, może się więc okazać, że ostatecznie ktoś plan skutecznie zaskarży i "uwali" w sądzie. Kto wtedy zablokuje zabudowę narożnika ulicy Rostafińskich?

Przeciągając niejasną sytuację ratusz sam doprowadził do tego, że sytuacja wokół Pola Mokotowskiego się skomplikowała. Uchwalenie planu może odsunąć w czasie problemy i konflikty, które w końcu odbiją się Warszawie czkawką.

Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl
zdjęcie: TVN Warszawa, wizualizacje: materiały inwestora

26 kwietnia 2009

Miał być Giggs, a będzie gips

Zawieszam na jakiś czas bloga, bo zwichnąłem sobie prawy nadgarstek, w związku z czym pisanie na komputerze sprawia mi spory kłopot. A że zarabiam tym na życie, to sytuacja nie jest wesoła. Wesołe nie były też okoliczności, w jakich to się stało.

Wszystko to w cieniu niezwykłych meczów w Anglii i Hiszpanii, starcia na szczycie Ekstraklasy, a nawet meczu Gwiazdy kontra Media.

Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że gdybym w czasie rozgrzewki nie uszkodził sobie ręki, to te 11 byłoby na moim rachunku. A tak jest na nim jedna z tych trzech dla nas. Niestety, ofiar było więcej. Dość powiedzieć, że grać musiał nawet trener, bo nam się rezerwowi skończyli. Obawiam się, że po podliczeniu strat firma zabroni nam dalszej zabawy ;)

07 kwietnia 2009

Nie burzcie Centralnego!

Z ogromnym oburzeniem ze strony kolegów z naszej stacji spotyka się opinia, że Dworzec Centralny warto wpisać do rejestru zabytków. Mało kto przyjmuje do wiadomości, że to budynek, który warto chronić.


Tym protestom trudno się dziwić. Centralny to dziś przede wszystkim bród i smród. Nawet jeśli podziemne bebechy miasta mogą być na swój sposób fascynujące, to do takiego spojrzenia nikogo nie zamierzam przekonywać. Wcale bym zresztą nie żałował, gdyby dworzec zmienił się w lśniący, nowoczesny węzeł komunikacyjny. Rzecz w tym, że Centralny może być takim miejscem, a jednocześnie może zachować swoją formę.

Nowoczesność w PRL-owskim wydaniu

Koncepcja budowy dworca w tym miejscu zrodziła się tuż po wojnie, ale przez trzy dekady przegrywała z "przejściowymi trudnościami". Pierwotną wizję opracował Arseniusz Romanowicz - ten sam, który zaprojektował wpisane do rejestru, małe perły architektury; dworce Ochota, Powiśle oraz - podobnie jak Centralny - zdewastowany i niedoceniany dworzec Wschodni.

Budowa została podporządkowana celom politycznym. Projekt zmieniano, usuwając z niego wiele nowatorskich rozwiązań, jak choćby kładki łączące dworzec z planowanymi w sąsiedztwie wieżowcami tzw. Zachodniego Centrum (częściowo zrealizowany projekt Jerzego Skrzypczaka, autora wieżowców Marriott i Oxford Tower). Gdy zaczęła się budowa, nie był już tak nowatorski. Konieczność wyrobienia się z realizacją przed wizytą Leonida Breżniewa w 1975 roku zaowocowała z kolei mnóstwem niedoróbek. Przez następną dekadę dworzec nieustannie remontowano.

Niemniej były to czasy propagandy sukcesu ekipy Edwarda Gierka. Na Centralnym nie oszczędzano: do wykończenia wykorzystano marmur i granit, z Włoch sprowadzono automatycznie otwierane drzwi i nowoczesne zegary. Ruchome schody też nie były wtedy rozwiązaniem standardowym - na świecie wspominano o nich jako o jednym z dowodów technicznego zaawansowania warszawskiej stacji. A wspominano, bo błyskawiczna budowa odbiła się szerokim echem. I choć dziś trudno w to uwierzyć, dworzec Centralny nadal bywa wymieniany jako przykład nowatorskiego rozwiązania komunikacyjnego.

Wpis nie zablokuje remontu

Od kiedy na antenie TVN Warszawa z ust Barbary Jezierskiej, wojewódzkiego konserwatora zabytków padła deklaracja o możliwości wpisu dworca do rejestru, często słyszę opinię, że to na zawsze zablokuje jego remont. PKP z pewnością będzie sięgać po ten argument, by usprawiedliwić nieróbstwo. Ale ochrona zabytków nie polega na konserwowaniu stanu obecnego, szczególnie gdy urąga on jakimkolwiek standardom. Zabytkowe obiekty można modernizować, co bardzo często oznacza działania radykalne. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie sprzeciwi się uporządkowaniu handlu w podziemiach, budowie wind dla osób niepełnosprawnych, wymianie szklanych elewacji czy zniszczonego pokrycia dachu dworca. To wszystko może wyglądać lepiej i wpis do rejestru nie będzie tu żadną przeszkodą. A mądrze wykorzystany będzie źródłem dodatkowych funduszy na remont. Trzeba cisnąć kolejarzy, by się za to wreszcie wzięli, nie mydląc nam oczu cudami, które nastąpią "po Euro". Ale nie musi się to wcale odbyć kosztem dworca.

Wieżowiec - pusty gest

- Można go ukryć w podziemiach wieżowca - słyszę często. Tylko po co? Lubię wieżowce, nie jestem ich przeciwnikiem, ale ukrycie dworca w podziemiach kolejnej szklanej wieży wydaje mi się prymitywnym gestem. Dużo ciekawsze, bardziej miastotwórcze wydaje się wyremontowanie istniejącego budynku i nadanie mu należnej dworcowi rangi. Dworzec ukryty w przyziemiu wieżowca zniknie z widoku i zatraci wartość ściśle związaną z jego funkcją - przestanie być punktem orientacyjnym. A ekonomiczne uzasadnienie takiej inwestycji jest wątpliwe. Warszawa ma mnóstwo terenów, także tych należących do PKP, na których wieżowce można budować taniej. Kolejarze nie zbudują go sami i nie bardzo wierzę, że uda im się znaleźć partnera do tak trudnej inwestycji, gdy wokół tyle działek leży odłogiem.

Na miejscu Centralnego nie powstanie też dworzec na miarę berlińskiego Hauptbahnhof. W centrum miasta nie ma na to ani miejsca, ani potrzeby - dworzec tej rangi powstać może tylko na miejscu kilku peronów szumnie nazywanych dziś dworcem Zachodnim. To tam, przy stacji III linii metra, 10 minut od Centrum i 15 od lotniska (w przyszłości, oczywiście) jest miejsca dla głównego międzynarodowego dworca stolicy. Linia średnicowa powinna zostać udostępniona pociągom międzynarodowym pędzącym na Wschód i lokalnym. Bo to przede wszystkim pasażerowie lokalnej kolei muszą się dostać do ścisłego centrum. A turyści i goście z zagranicy mogą korzystać z nowoczesnej stacji Zachodniej. Gdyby PKP zdolne były do przyjęcia jakiejkolwiek strategii rozwoju, już dawno dostrzegłyby, że dworzec Centralny będzie tracił na znaczeniu.

Ciągłość tworzy tożsamość

Ale wcale nie musi tracić na wartości. Charakterystyczne łuki dachu mogą się z powodzeniem stać jednym ze znaków rozpoznawczych Warszawy. Zauważył to chyba Christian Kerez, który w jednej z wersji projektu Muzeum Sztuki Nowoczesnej sparafrazował ten motyw. To z takich detali, jak charakterystyczny kontur czy element miejskiego krajobrazu rodzą się rozpoznawalne na całym świecie logotypy miast. To z takich gestów rodzi się tradycja miejsca i przestrzeni. Gdy architekci ze szwajcarskiej pracowni Herzog & de Meuron w elewacji jednej z remontowanych kamienic w Bazylei powtarzają kształt charakterystycznych kratek ściekowych (właśnie tak!), nie robią tego tylko dla żartu. To właśnie gest, który buduje tożsamość miasta. I właśnie o tożsamość, a nie o nie ulegającą żadnej wątpliwości wartość budynku dworca warto się spierać.

Tak często narzekamy, że Warszawa nie ma czytelnego symbolu, znaku, motywu, który można by było powtórzyć choćby w materiałach promocyjnych. Dach Centralnego jest rozpoznawalny tak jak sylweta Pałacu Kultury. Narzekamy, że wojna pozbawiła Warszawą ciągłości, że zburzone miasto nie ma tradycji. Jak w tym kontekście wytłumaczyć łatwość, z jaką moi koledzy wydają wyrok na dworzec Centralny? Jak nazwać forsowany przez PKP pomysł zburzenia budynku, który jest symboliczną bramą do Warszawy i pierwszym punktem orientacyjnym na jej mapie dla tysięcy nowych warszawiaków? Jeśli zburzymy dworzec, czym - poza skalą naszych zapędów - będziemy się różnić od dresiarzy demolujących już i tak brudne i zaplute klatki schodowe bloków z PRL? I wreszcie, czy naprawdę chcemy, by w podręcznikach historii sztuki został po nas taki nomen-omen ustęp:

W 2012 roku, tuż przed rozpoczęciem Mistrzostw Europy w piłce nożnej służby epidemiologiczne uznały, że dalsze użytkowanie tego interesującego budynku grozi wybuchem epidemii od wieków nie notowanej w tej części świata dżumy. Warszawiacy, nie mogąc uporać się z zalegającym na terenie dworca brudem, zdecydowali się na rozbiórkę. Nad nowym dworcem miał powstać 30-piętrowy wieżowiec. Niestety, w połowie realizacji okazało się, że inwestor - Polskie Koleje Państwowe - jest niewypłacalny, a konstrukcja nowego gmachu w skutek błędów projektowych nie nadaje się do dalszej rozbudowy. Inwestycja stanęła i nigdy nie została dokończona.
Wolicie zamieść brud pod dywan

Wpis do rejestru zabytków nie jest aktem nobilitacji ani dla budynku, ani dla epoki, z której ów się wywodzi. To decyzja administracyjna, niosąca ze sobą praktyczne konsekwencje. Traktując ją inaczej sprowadzamy dyskusję o wartości danego budynku do ideologicznego sporu o przeszłość, a potem do dyskusji o tym, czy jest ładny, czy brzydki. Czy się podoba, czy nie. W architekturze nie ma takich kryteriów.

Dworzec Centralny to dziedzictwo PRL. Nie trzeba go lubić. Ale wszechobecny syf i smród szczyn to nie dziedzictwo - to my, współcześni użytkownicy dworca i pociągów. Warszawiacy, Polacy. Nie dbamy o wspólną przestrzeń; nie sprzątamy po psach, wyrzucamy niedopałki na chodnik, plujemy gumami do żucia. Niby wstydzimy się smrodu na dworcu, ale gdy przychodzi do sprzątania wolimy zamieść brud pod dywan w postaci szklanego wieżowca. Nic z tego - póki nie przestaniemy robić pod siebie, ani Warszawa, ani koleje nie będą czyste i pachnące, bez względu na to, jak pięknym wieżowcem spróbujemy się z wierzchu przypudrować. Godząc się na rozbiórkę dworca Centralnego zaprojektowanego przez architekta tak mocno związanego z naszym miastem pokażemy tylko, jak pusta jest w istocie troska o Warszawę.

Inni na ten temat:



Zdjęcia: Epstein, wars.blox.pl.
Artykuł opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl.

03 kwietnia 2009

Klątwa Faraonów

"Nie milkną echa publikacji projektu nowego planu miejscowego dla placu Defilad" - tak miał się zaczynać ten tekst. Ale echa zamilkły po kilku dniach, a ja, choć sobie to obiecałem, nie bardzo mogę się zebrać do jakiejś całościowej analizy tego projektu.

Swój tekst o nowej koncepcji uzupełniłem drugim, "Plac Defilad - miejsce przeklęte". A dwa dni później na miejscu zobaczyłem coś takiego:


Ręce opadają. Odechciewa się pisać o planach, spierać o lepsze czy gorsze wizje. Klątwa Faraonów i tak nie pozwoli zabudować tego terenu za naszego życia. Chwilami mam wrażenie, że to naprawdę da się wyjaśnić tylko w magicznych kategoriach.

W gruncie rzeczy wydaje mi się, że temat wyczerpali koledzy ze "Stołka". Najpierw Darek Bartoszewicz z Jurkiem Majewskim przejechali się po projekcie jak po łysej kobyle, potem Michał Wojtczuk wziął go w obronę. W tej polemice bliżej mi do Michała. Przede wszystkim dlatego, że jego adwersarze nie ustrzegli się jednego błędu. Skupili się na krytyce wizualizacji, które nie są przecież realnym planem.

Może w tym wszystkim warto jeszcze raz powtórzyć to właśnie: przedstawione przez miasto wizualizacje to tylko jedna nieskończonej liczby z możliwych realizacji zapisów planu. Zapisów, które - jeśli ktoś sobie życzy - można wyczytać z rysunku planu [JPG, 11 mb]. Nawet, jeśli plan wejdzie w życie, to architektura poszczególnych budynków będzie zupełnie inna - zdecyduje o niej inwestor, architekt i miasto na etapie wydawania pozwoleń na budowę. Nie widzę nic złego w fakcie, że ratusz szykując plan znalazł pracownię graficzną, która przygotowała taką wirtualną pseudorealizację utrzymaną we współczesnej stylistyce. Choć przy okazji nie sposób nie zauważyć, że w tym samym czasie ci sami urzędnicy skreślili podobną - tyle, że znacznie bardziej spójną i dokładniej opracowaną - koncepcję przygotowaną przez uznane światowe firmy dla obszaru sąsiadującego z Polem Mokotowskim. Mam na myśli kontrowersyjny Park Światła.

Nie jest też prawdą, że planu nie poprzedziła analiza wysokościowa - akurat ta rzeczywiście została zrobiona i z materiałów, które widziałem, wynika że budynki ustawione są tak, by sensowwnie dogęszczać warszawski skajlajn nie psując przy tym jego proporcji ani chronionej przez międzynarodwe przepisy panoramy Starego Miasta z tzw. punktów Canaletta.

Prawdą jest natomiast, że ratusz nie przygotował modelu prawno-biznesowego, który pozwoliłby zrealizować ten plan. A wsparcie ratusza jest tu niezbędne - nie wystarczy bowiem sprzedać działek deweloperom. Trzeba najpierw porozumieć się z PKP w sprawie własności terenów nad tunelem średnicowym oraz w sprawie remontu tego tunelu. Do sporej części tego terenu są też roszczenia byłych właścicieli, a inne mogą się dopiero ujawnić. To wszystko zniechęcało inwestorów do placu Defilad nawet w czasach prosperity. Teraz, w dołku, na inwestycje w tym rejonie w ogóle nie ma co liczyć.

To - tu właśnie zgadzam się z Michałem - nie oznacza bynajmniej, że planu nie warto było zmieniać. Planowanie jest procesem ciągłym, poprawianie planów jest wpisane w ich istotę. Tyle, że w tym samym czasie, gdy miasto poprawiało plan dla placu Defilad nie przyjęto - o ile mnie pamięć nie myli - żadnego innego planu miejscowego. A tymczasem wchodząc np. na stronę urzędu dzielnicy Wola trafiamy na coś takiego (zwracam uwagę na ostatnią linijkę):

A jak wygląda procedura planistyczna, pisałem swego czasu na tvnwarszawa.pl. Trudno więc dziwić się, że po kilu dniach wizualizacje ratusza wyołują głównie zniechęcenie, a większość pytanych o nie architektów lub deweloperów macha z rezygnacją rękoma. Nie dziwi mnie więc, że ratusz tego projektu nie pokazał dwa tygodnie wcześniej na targach w Cannes, które wydają się idealnym miejscem na taką premierę. Plan nie jest uchwalony, a deweloperzy, których mógłby zainteresować szybko by się zniechęcili słysząc, jak traktuje się tu inwestorów i jak zabagniony formalnie jest rejon placu Defilad.

26 marca 2009

Dwa lata dreptania...


Dreptania po urzędowych korytarzach nie lubię. Ale efekty - jak najbardziej. Czsem nawet za cenę nocowanie w biurze. Więcej na tvnwarszawa.pl przez cały czwartek.

25 marca 2009

Tak będzie wyglądał plac Defilad...

Ja już wiem jak :) Ale pokazać jeszcze nie mogę. Zapraszam rano na tvnwarszawa.pl. Nowa koncepcja placu Defilad jest gotowa. Najbardziej niecierpliwi mogą już kawałek zobaczyć - rąbka tajemnicy uchyliliśmy dziś w TVN Warszawa.

A mnie czeka ciężka noc ;)

23 marca 2009

Foksal: jeśli ustępować, to własnie teraz

W minionym tygodniu prasa informowała o decyzji stołecznego konserwatora zabytków. Ewa Nekanda-Trepka nie zgodziła się na przywrócenie bogato zdobionej elewacji kamienicy przy ulicy Foksal 13. Tłumaczy przy tym, że inaczej postąpić nie mogła i że sama liczy na dyskusję, którą przyniesie odwołanie od jej decyzji.

O racjach, które stały za odmową można przeczytać m.in. na stronie tvnwarszawa.pl. Wcześniej pisały o tym warszawskie gazety, pierwsza chyba "Polska". To argumenty, które trudno przełożyć na typowy prasowy język. Spór historyków sztuki i konserwatorów, argumenty wywiedzione z Karty Weneckiej po jednej stronie - po drugiej interes ekonomiczny dewelopera i barwna wizualizacja, a za nią autorytet Anny Rostkowskiej, która ma na koncie niezwykle udane rewitalizacje warszawskich kamienic.


O co właściwie chodzi konserwatorowi zabytków? W największym skrócie rzecz polega na tym, że światowe autorytety w dziedzinie historii sztuki zgodziły się wiele lat temu, iż zadaniem służb konserwatorskich jest m.in. ochrona architektury jako procesu historycznego. A to - mówiąc kolokwialnie - oznacza, że nawet jeśli nie podoba nam się to, co zmajstrowali nasi przodkowie, musimy to chronić.

W przypadku Foksal 13 jest jeszcze jeden problem. Projekt historycznej elewacji został odtworzony na podstawie jednej, czarno-białej fotografii. Nawiasem mówiąc Ghelamco dostało ją ode mnie, a ja - od czytelnika "Dziennika", profesora Marka Kisilowskiego, który znalazł ją w rodzinnym archiwum. Projekt Anny Rostkowskiej, choć przygotowany z ogromnym wyczuciem, nie jest więc w rozumieniu historyków sztuki rewitalizacją - jest wariacją na temat dawnej elewacji. Wariacją, która miałaby zastąpić prawdziwą elewację. Prawdziwą, ale niezbyt efektowną.

Z perspektywy historyków sztuki sprawa jest więc oczywista - nie można skuwać oryginalnej elewacji z lat 30. po to, by zastąpić ją wytworem współczesnej wyobraźni. I dlatego decyzja konserwatora zabytków nie mogła być inna.

Z drugiej strony Ewa Nekanda-Trepka sama przyznaje, że żadnej doktryny nie można traktować jako danej raz na zawsze i liczy, że przypadek Foksal stanie się zarzewiem dyskusji w środowisku historyków sztuki. I przypomina: - Na przykładzie Warszawy doskonale widać, że sztywne trzymanie się zasad z Karty Weneckiej ma swoje słabe strony. Przecież gdyby je zastosowano, nie było by Starego Miasta ani Zamku Królewskiego.

Tymczasem barwna wizualizacja kamienic przy Foksal 13 i 15 przygotowana przez pracownię Anny Rostkowskiej robi niezwykłe wrażenie. Trudno uwierzyć, że ten szykowny, wielkomiejski zakątek to Warszawa. Zapowiedzią tego efektu jest zresztą remont kamienicy pod numerem 11. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że należy ona do miasta, a mieści się w niej... biuro Stołecznego Konserwatora Zabytków.

Nic więc dziwnego, że wielu historyków jest gotowych poluzować gorset reguł sztuki i odżałować modernistyczną elewację z lat 30., choć i ta, zrealizowana według projektu Zdzisława Mączeńskiego (autora m.in, kościoła Matki Bożej Różańcowej na warszawskim Bródnie, czy słynnego kościoła w Limanowej), ma swoją wartość. Choćby taką, że obrazuje rozwój myśli architektonicznej - Karta Wenecka zobowiązuje służby konserwatorskie do ochrony także tej wartości.

Ghelamco nie walczy o historyczną fasadę z powodów doktrynalnych. Walczy o nią, bo wierzy, że urokliwy zespół kamienic na Foksal przyciągnie klientów z bardzo grubymi portfelami. By zrealizować swój cel firma poszła jednak na znaczące ustępstwa: zrezygnowała z rozbiórki oficyn, zdecydowała, że zbuduje parking podziemny dużo droższą metodą, oddała projekt w ręce fachowca od rewitalizacji, zobowiązała się odtworzyć freski, sztukaterie i dekoracje we wnętrzach, a nawet zachować nie zawsze funkcjonalny układ mieszkań. W Warszawie częściej pisaliśmy o deweloperach, którzy pod osłoną nocy pozbywali się problemu rozbierając zabytkowe domy bez żadnego pozwolenia, niż o tych, którzy cierpliwie negocjowali z konserwatorem.

Jeśli więc miasto ma się wyłamać z międzynarodowych zasad, to ta inwestycja wydaje się być dobrym powodem. Także dlatego, że precedens będzie czytelnym sygnałem dla właścicieli innych zabytków: ze służbami konserwatorskimi można znaleźć kompromis korzystny dla obu stron.

Inni na ten temat:


Tekst opublikowany także na tvnwarszawa.pl i monitornieruchomosci.pl.

05 marca 2009

Konserwator zabytków zgadza się na rewitalizację Norblina


Art Norblin, spółka będąca właścicielem zabytkowej wolskiej fabryki, uzyskała właśnie zalecenia konserwatorskie - pierwszy, wstępny sygnał akceptacji dla swojej koncepcji zabudowy tego terenu. Portal tvnwarszawa.pl jako pierwszy dotarł do tego projektu.

Trzeba to wyraźnie zaznaczyć: to jest techniczny rysunek, który pokazuje tylko - i aż - skalę przyszłej zabudowy, rozmieszczenie poszczególnych budynków, w tym trzech, jak na Wolę dość skromnych, dominant oraz relacje z zabytkową substancją. Niewiele wiadomo o przyszłej architekturze nowych budynków, choć należy zakładać, że kształtem nie odbiegną znacznie od tego, co widać na obrazku.

Zamiast oceniać projekt, którego właściwie jeszcze nie ma, ograniczę się do dwóch uwag.

Po wojewódzkim konserwatorze zabytków, który mógł zablokować rewitalizację Norblina, ale zaufał inwestorowi i marce pracowni JEMS, na odwagę zdobył się konserwator stołeczny, który dopuścił na terenie fabryki całkiem intensywną zabudowę w zamian za obietnicę zachowania i - co ważne - udostępnienia zabytkowych fragmentów. Do tego w projekt udało się wpasować drugą nitkę ulicy Prostej. Jeśli te ustalenia uda się teraz bezkonfliktowo przełożyć na warunki zabudowy i w końcu na projekt - będzie to nie lada osiągnięcie.

W tej sytuacji trudno mi narzekać i porównywać projekt z wykreowanymi na własne potrzeby oczekiwaniami, które prezentowałem wcześniej na blogu. Wiem, że na taką architekturę, o jakiej marzę, czas w Polsce jeszcze nie nadszedł.

Przyzwoita rewitalizacja Norblina połączona z ożywieniem i otwarciem tego miejsca będzie i tak wielkim wydarzeniem. Dlatego wciąż mocno kibicuję JEMS-om i urzędnikom, którzy już za kilka dni będą się chwalić tym projektem w Cannes. Oby udało się doprowadzić go do końca w zgodzie z obietnicami.

Wizualizacja: Art Norblin
Tekst opublikowany także w portalu tvnwarszawa.pl

02 marca 2009

Wieżowce znikają z miejskich planów

Kilka tygodni temu na blogu i na tvnwarszawa.pl komentowałem sprawę wieżowców, które wypadły z projektu miejscowego planu zagospodarowania dla obszaru Towarowa / Okopowa. W nawiązaniu do niego powstał właśnie tekst "Wieżowce znikają z miejskich planów".

Wiele wskazuje na to, że podpis prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz na tym dokumencie pojawił się jeśli nie przypadkowo, to w każdym razie w skutek braku koordynacji między działaniami różnych biur w ratuszu. Okazało się przy tym, że wbrew wyrażonej przeze mnie wtedy opinii, firma Ghelamco też nie ma powodów do zadowolenia - w projekcie planu także ich inwestycja zmieniła kształt: wróciła do formy, o zmianę której poprosił inwestora sam ratusz!

Więcej o zamieszaniu wokół wolskich wieżowców na tvnwarszawa.pl.

03 lutego 2009

Sojusz taktyczny na placu Defilad

Dzień wczorajszy przyniósł dwa ciekawe wydarzenia. Z pozoru łączy je tylko lokalizacja. Tylko i aż - lokalizacja jest bowiem delikatna i newralgiczna. A ja nie wierzę w takie zbiegi okoliczności.

W sobotę minął termin, w którym handlarze z blaszaka na placu Defilad mieli swoją megastrukturę zaplombować i raz na zawsze zniknąć w mroku dziejów. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył, że to nastąpi. Nie wierzyli też urzędnicy, którzy mieli blaszak komisyjnie przejąć. Stało się to, co było oczywiste - handlarze zdecydowali, że zostają, a urzędnicy stan faktyczny komisyjnie zaprotokołowali i ze swoją dokumentacją udadzą się teraz do sądu, który wyda pewnie kiedyś wyrok i nakaże komorniczą egzekucję. Może poleje się krew, może skończy się tylko na awanturze. Zobaczymy.

Pozycja ratusza w tej grze jest delikatna. Z jednej strony opinia publiczna i media ją kreujące są za tym, by blaszak wreszcie raz na zawsze usunąć. Z drugiej strony to jednak kilka tysięcy rozwrzeszczanych ludzi, którzy - czego nie podważam i z czego nie zamierzam dworować - stoją wobec widma autentycznej katastrofy życiowej i są zdesperowani. Słowem; idealna pożywka dla populistycznej opozycji. A fakt, że sława blaszaka dawno przekroczyła mazowieckie horyzonty daje w dodatku gwarancję, że kto się pod ten tłum podepnie, tego facjata przebije się do mediów ogólnokrajowych. A to już jest pokusa nie w kij pierdział, szczególnie wobec zbliżających się wyborów (wieczny okres przedwyborczy to jedna z cech charakterystycznych rodzimej polityki).

I w takim oto kontekście pojawia się wiadomość, że miasto chce odblokować prace architektoniczne przy gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które ma stanąć na miejscu blaszaka. Christian Kerez zawitał do Warszawy i wspierany osobą profesora Stefana Kuryłowicza zasiadł do stołu negocjacyjnego, przy którym zeznał, że zaprojektowanie teatru w gmachu, który był wymyślił nie jest może takie proste, ale też nie jest niemożliwe. Jak miasto skłoniło go do złagodzenia stanowiska - nie wiem. Znamienne wydaje mi się to, że mówi przy okazji, że teatr mógłby zaprojektować ktoś inny - a skądinąd wiem, że Kerezowi bardzo zależało na autorskim nadzorze nad całością projektu. Czyżby widmo jego utraty przeważyło?

Tak czy inaczej wygląda na to, że w obliczu tykającej bomby pod nazwą KDT ratusz postanowił zawrzeć taktyczny sojusz z "pewnymi środowiskami", którym zależy na budowie muzeum, a także z jego projektantem i - tym samym - zawrzeć niepisany pakt o nieagresji z dyrekcją samego muzeum. "Pewnie środowiska" powinny się z tego cieszyć i bez większych skrupułów sytuację wykorzystywać - na tym polega zabawa zwana polityką. Ale jakoś nie wierzę w trwałość tego układu sił. Jego gwarantem są - paradoksalnie - handlarze. Póki trwają, trwa sojusz. Padnie twierdza KDT, zostanie pusta działka w centrum miasta. A te - wiemy to przecież od samej pani prezydent - są ze swej natury zbyt cenne, by beztrosko nimi gospodarzyć. Pokus, co z tym kawałkiem gruntu zrobić, będzie jeszcze bez liku i to niezależnie od tego, za czasów której ekipy przypomnimy sobie, jak wyglądał plac Defilad przed nastaniem kapitalizmu.

Tym bardziej, że w tle sporu o Muzeum Sztuki Nowoczesnej zdaje się toczyć jeszcze jakaś rozgrywka wewnątrzpartyjna. Minister Kultury Bogdan Zdrojewski zapowie w środę, na które przedsięwzięcia związane z jego domeną znajdą się środki unijne, a na czym trzeba będzie przyoszczędzić. Do poniedziałku wiele wskazywało na to, że ofiarą padnie projekt budowy Muzeum Warszawskiej Pragi. Jednak rano ratusz zapowiedział, że ze swojej strony dofinansuje ten projekt. A reporter TVN Warszawa usłyszał przy okazji, że zabraknąć może na Muzeum Historii Żydów Polskich. Z kolei Michał Pretm, autor HGW-Watch skojarzył, że mowa jest o zadziwiająco zbliżonych kwotach.

Projekt MHŻP jest z kolei niezwykle delikatny, nie tylko z uwagi na ciężar gatunkowy samego muzeum czy długość przygotowań, ale też ze względu na międzynarodowe zainteresowanie całym procesem, finansowe wsparcie rządów, fundacji, stowarzyszeń i wpływowych prywatnych donatorów. Jest to projekt, którego uwalenie odbiłoby się na świecie bardzo nieprzyjemnym echem. Czy ratusz próbuje zaszachować ministerstwo przed środową konferencją i wymusić na nim większą szczodrość? Być może dowiemy się w środę.

Więcej na ten temat:


Artykuł opublikowany w portalu tvnwarszawa.pl.

31 stycznia 2009

Ile warte są deklaracje ratusza?

"Nie będzie wieżowców na Towarowej" - donosi piątkowa "Gazeta Stołeczna". Miasto zaakceptowało projekt miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego dla obszaru Towarowa-Okopowa poważając tym samym szereg własnych decyzji i deklaracji.
Projekt planu obejmuje wąski pas miasta ciągnący się wzdłuż ulicy Towarowej i dalej Okopowej od ulicy Kasprzaka aż do Powązkowskiej. Szerokość tego pasa w rejonie, o którym chcę napisać, wyznaczają ulice Karolkowa i Wronia. Słowem zachodnia część poprzemysłowej Woli. To obszar oddalony od ścisłego centrum o dwie stacje planowanej w tym rejonie II linii metra. Obszar, o którym w toczącej się od lat debacie o perspektywach rozwoju Warszawy mówi się zwykle, że jest naturalną rezerwą dzisiejszego Śródmieścia.
Nie wynika z tego oczywiście jeszcze, że cały powinien zostać zabudowany wieżowcami. Przyjmuję argumenty twórców planu, architektów z miejskiego Biura Planowania Rozwoju Warszawy - wieżowce mają swoje wady i koszta urbanistyczne, a ich lokalizacja powinna byś sensownie rozplanowana. Niejednokrotnie, jeszcze na łamach "Dziennika" apelowałem o to komentując decyzje władz miasta. Taki wydźwięk miała też debata, którą zorganizowaliśmy - Radek Górecki, ówczesny szef dziennikowego dodatku "Nieruchomości" i ja - wspólnie z Muzeum Powstania Warszawskiego.
– Na dzisiaj mamy złożonych kilkadziesiąt wniosków o warunki zabudowy. Są to głównie budynki wzdłuż ulicy Towarowej, która ma wszelkie predyspozycje, by mogły tam stanąć
wieżowce, które rzeczywiście będą przekraczały wysokość 160, 180 czy nawet 200 metrów – mówił wtedy wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz.
Warto też przypomnieć, że prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz od początku kadencji przekonywała, że wieżowce są symbolem silnej i nowoczesnej gospodarki. Mówiła też, że miasto musi piąć się w górę.
Czy tak jest w istocie, to osobna sprawa - ważne, że miasto przez pierwsze dwa lata rządów jej ekipy na każdym kroku zachęcało deweloperów do projektowania wysoko i zapewniało, że nie będzie tych projektów ograniczać. Takie deklaracje padły mi.in. na międzynarodowych targach w Cannes. O tym, że Warszawa reklamowana była jako miejsce przyjazne inwestorom nie wspominając.
Co stało się z tymi planami? Co były warte te deklaracje? Wstępny ogląd planu (dostępnego np. na stronie warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Architektów Polskich) dokonany przez Michała Wojtczuka z "Gazety Stołecznej" wskazuje, że w najgorszej bodaj sytuacji znalazła Irlandzka Grupa Deweloperska. Firma ta od kilku lat planowała budowę 26-piętrowego apartamentowca u zbiegu Grzybowskiej i Towarowej. Jako że teren nie był objęty planem, uzyskała na swój projekt decyzję o warunkach zabudowy, która z formalnego punktu widzenia jest równoważna z ustaleniami planu. W oparciu o tę decyzję przygotowała projekt (pracowała nad nim pracownia SOM, w Warszawie znana m.in. z projektu jednego z najpiękniejszych wieżowców - Rondo1). W tym samym czasie BPRW na zlecenie miasta pracowało nad planem obejmującym tę działkę. Jak gdyby nigdy nic podważono w nim ustalenia zapisane w warunkach zabudowy dla projektu, który jest niemal gotowy (nie mam aktualnej wiedzy, czy IGD złożyła już wniosek o pozwolenie na budowę, ale na pewno była blisko). Listę innych odrzuconych koncepcji można znaleźć na łamach "Stołka".
Ratusz podważył więc nie tylko własne deklaracje, ale też własne decyzje administracyjne. Ot tak, po prostu, posiłkując się argumentem autora planu, że miasto nie jest poduszką do wbijania 150-metrowych szpilek. Można się oczywiście spierać, czy dyrektor BPRW Jan Rutkiewicz ma rację mówiąc, że wieżowce niszczą miasto, ale czy z pomocą takiego argumentu można stawiać inwestora w tak absurdalnej sytuacji: zamiast 26 pięter zezwalać mu na 5? I czy można tak radykalnie zmieniać zdanie bez żadnej publicznej dyskusji? Czy projekt planu opiniowała rada urbanistyczna przy prezdencie miasta, powołana przecież właśnie przez Hannę Gronkiewicz-Waltz?
Co ciekawe, dosłownie po drugiej stronie ulicy względem inwestycji IGD jest działka - także objęta tym samym projektem planu - należąca do jednego z największych warszawskich deweloperów, belgijskiej firmy Ghelamco. To ta, na której do niedawna stały zakłady WZGraf. W tym miejscu stanąć miał m.in. wieżowiec Warsaw Spire, planowany na 220-metrów, a nieoficjalnie mówiło się, że deweloper chciałby zbudować tam jeszcze dwa wysokie budynki. I proszę bardzo: projekt planu w obszarze tej działki (teren 3.5.e) dopuszcza budowę trzech 180-metrowych szpilek. Łaska planistów i ratusza na pstrym koniu jeździ.
Ciekawostką zapisaną w planie jest jeszcze jedna dominanta - 100-metrowy wieżowiec na rogu Kasprzaka i Towarowej, na przedpolu biurowca banku BPH. O dwóch innych wysokościowcach wpisanych do planu wspomina "Gazeta Stołeczna" - to 140-metrowa wieża w północno-wschodnim narożniku skrzyżowania Towarowej z al. Solidarności oraz 150-metrowa w obrębie serka wolskiego. Z wartych odnotowania szczegółów: projektanci planu nie zapomnieli o linii tramwajowej do Muzeum Powstania Warszawskiego. Na przyokopowej przewidziano jeden tor.
Projekt planu jest już po tzw. wyłożeniu, a informacja, że miasto go przyjęło to także potwierdzenie, że droga do wszelkich odwołań jest już zamknięta, choć muszę przyznać, że bardzo mnie ciekawi, czy najbardziej poszkodowani właściciele działek nie będą jeszcze szukać sposobów odwołania się od tych decyzji. Nie jestem pewien, czy mogą szukać pomocy w sądzie - jeśli tak, to bardzo mnie ciekawi, ile jeszcze poczekamy na ten plan. Spore wiadro populizmu wyleje się pewnie na jego zapisy także przy okazji głosowania na sesji Rady Warszawy, która takie dokumenty przyjmuje jako ostatnia.

Wizualizacje:
apartamentowiec IGD - materiały inwestora
Warsaw Spire, Ghelamco - wiezowce.blox.pl

Artykuł opublikowany wcześniej w portalu tvnwarszawa.pl

20 stycznia 2009

Flota 2 czyli powrót do przeszłości

O tym, jak wyglądają nasze służbowe samochody już pisałem. Dziś jednak na horyzoncie pojawiła się nowa koncepcja - sugestia, żeby uderzyć raczej w takie:

Okazja jest niepowtarzalna, naklei się trójkąty i dawaj... Telewizja ma swoje smarty - redakcja portalu mogłaby mieć swoją Warszawę. Cała zmiana by się zmieściła. No i podjechać takim pod któryś z modnych warszawskich klubów - bezcenne! Pogadam z szefem ;)

thnx staro
za namową z komentarza zgłosiłem ten obrazek jako wkład w XV akcję GTWB

30 grudnia 2008

Uboczne skutki pogoni z newsem

Dużo się ostatnio dyskutuje o mediach, ich tabloidyzacji i o panujących w branży obyczajach. Ostatnio burzę rozpętał Piotr Pacewicz, który pożalił się na tegoroczny werdykt jury przyznający tytuł dziennikarza roku. Mam w tej sprawie swoje zdanie, ale nie o tym chciałem tym razem.

"Gazeta Stołeczna" - a w ślad za nią gazeta.pl - doniosła dziś o tym, że miasto stołeczne zapłaciło jakiemuś szamanowi za rozładowanie negatywnej energii jednego z tutejszych skrzyżowań. Miejsce jest faktycznie nieprzyjemne, a zna je dobrze wielu warszawskich mistrzów kierownicy, bo tuż obok położony jest jeden z ośrodków egzaminujących na prawo jazdy. Można oczywiście wyobrazić sobie, że drogowcy powinni skrzyżowanie lepiej oznakować, poprawić regulację świateł, ale to nie w Warszawie - tu urzędnicza demencja osiągnęła już taki poziom, że pomóc może tylko radiesteta. Nie chce mi się tego nawet komentować, tym bardziej, że zrobił to już dość celnie Wojtek Orliński, a inny kolega zauważył przytomnie, że w kraju, gdzie sejm modli się o deszcz to właściwie nie powinno dziwić.

Właśnie. Kolega to zauważył już ze dwa miesiące temu. I tu docieramy do meritum, czyli do przykrego spostrzeżenia. Oberwie się "Stołkowi", bo się podłożył, a także - jak okaże się niżej - z powodów osobistych, ale to zjawisko coraz częściej dotyka wszystkich mediów. A omówione zostanie na przykładzie z miejskich gazet, bo ten wciąż jest mi najbliższy.
Janek Fusiecki i Krzysiek Śmietana piszą:

Na trop tej historii natknęliśmy się na oficjalnej stronie internetowej urzędu miasta. Można tam znaleźć interpelacje radnych. A kiedy radny pyta, urzędnik musi złożyć wyjaśnienie na piśmie.

źródło: Gazeta Stołeczna

Jeśli tak, to znaczy, że w redakcji podupadł zwyczaj dokładnego robienia porannej prasówki, bo o sprawie radiestety pierwsze napisało "Życie Warszawy". Tekstu nie ma już stronie, ale wiadomość powtórzył wtedy PAP, a po nim inne serwisy - trafiłem na niego np. na stornie "Pulsu biznesu".

Pisząc tę notkę dokonałem jeszcze jednego ciekawego odkrycia. Tak naprawdę pierwsza o całej historii poinformowała... "Gazeta Stołeczna" 6 lat temu (całość jest w archiwum, data się zgadza). Sam nie wiem, jak to oceniać - przez tyle lat przez redakcję przewijają się tłumy, za moich czasów autorka już chyba nie pracowała w "Stołku", więc mogło się zdarzyć, że nikt o tym nie pamiętał, ale do ustalenia tego wszystkiego wystarczyło przeszukanie sieci po nazwisku rzeczonego radiestety.

A wygrała pogoń za newsem. Ściganie się na newsy to jeden z fajniejszych elementów tego zawodu - mieć coś przed innymi, przynieść to tryumfalnie do redakcji, zrobić z tego jedynkę, cieszyć się, gdy inni cytują następnego dnia - to strasznie fajny aspekt naszej pracy, dający wielką satysfakcję, ale niestety przesadnie fetyszyzowany przez same redakcje. To, co dla nas jest rodzajem sportowej rywalizacji, dla czytelnika nie ma zwykle żadnego znaczenia. On chce mieć pełną informację w jednej - tej, którą czyta - gazecie lub na jednej stronie internetowej i nie jest dla niego żadnym ciosem to, że dane medium powołuje się przy tym na konkurencję. Większą stratą jest na pewno sytuacja, w której redakcja udaje, że coś się nie stało, bo nie chce się powołać na inne medium.

Tak się złożyło, że pracując w "Dzienniku" wyspecjalizowałem się w zdobywaniu informacji o kolejnych wysokościowcach planowanych w stolicy. Pierwszym takim strzałem była informacja o wieżowcu, który będzie budowała firma Hines przy placu Grzybowskim. Napisałem o tym wiosną 2007 roku, prezentując pierwszą wizualizację i autorskie szkice Helmuta Jahna, autora projektu. Inwestor miał już wtedy warunki zabudowy, więc projekt nie był wirtualny (choć przyznaję, że w tym wyścigu i o takich zdarzało nam się pisać - niektóre do dziś nie zostały upublicznione, inne doczekały się decyzji, ale nie budowy). Po półtora roku Hines dostał pozwolenie na budowę, co nie było newsem zaskakującym - zainteresowani tematem dziennikarze wiedzieli, że termin się zbliża i wymieniali na ten temat informacje na "giełdzie". Przyznaję też, że mile zaskoczyła mnie lojalność kolegów pytających, czy pilnuję swojego tematu. Decyzja została wydana, inwestor upublicznił nowe wizualizacje - wiadomość rozeszła się po świecie.

A teraz czytam o tym projekcie w podsumowaniu 2008 roku na stronie bryła.pl. Bryła to nie jest "Stołek", choć - niestety, bo na początku było to fajny serwis - ostatnio rzadko ma kontent inny, niż przeklejone wiadomości z lokalnych dodatków "GW" lub innych, głównie zagranicznych serwisów. Oczywiście nie spodziewam się, że przy każdej wzmiance o tym wieżowcu dziennikarze pisać będą, że pierwszy napisał o nim "Dziennik" w 2007 roku. Ale przypisanie tego newsa do roku 2008 zakrawa już na wprowadzanie własnych czytelników w błąd. Tak samo, jak ignorowanie go przez półtora roku i podobnie jak chwalenie się, że wpadło się na jakiś trop dwa miesiące po tym, jak wpadła na niego konkurencja.

A swoją drogą obserwując ostatnie wiadomości "Stołka", takie jak ta - bądź co bądź posiłkująca się stroną urzędu miasta - czy ta z subiektywnym przeglądem interpelacji stołecznych radnych, odnoszę wrażenie, że ktoś w redakcji poszedł tropem bloga HGW-Watch, którego autor lubuje się w wyszukiwaniu smaczków właśnie w oficjalnych, dostępnych dla każdego dokumentach ratusza. I, przyznać trzeba, potrafi utrzeć nosa zawodowym dziennikarzom, którzy rzadko, oj rzadko są tak pilni w robieniu riserczu. Zresztą to, że akurat ten blog inspiruje dziennikarzy nie jest żadną tajemnicą. Szkoda tylko, że rzadko który się na niego powołuje, gdy bierze się po nim za jakiś temat.

25 grudnia 2008

Flota

Będzie w tym element korporacyjnego marketingu, ale to nie tak, że mi już całkiem mózg wyprali. Po prostu darzę Smarty ogromną sympatią. Tak dużą, że czasami żałuję, że na co dzień nie będę takim jeździł do roboty. Nawet tym żółtym, oklejonym - delikatnie mówiąc - nieco przesadnie. Przechodzi mi trochę, jak widzę operatora z reporterem, kamerą, statywem i oświetleniem, gramolących się do tego samochodziku. Ale jedno jest pewne - nie sposób tego przeoczyć :)

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.