Pole Mokotowskie ma plan miejscowy
Więcej na ten temat można znaleźć tu:
Serii właściwie nie trzeba przedstawiać - nie pomylę się pewnie, gdy napiszę, że "Call of Duty" to najbardziej znana i najpopularniejsza strzelanka w realiach II Wojny Światowej. Nowa - piąta, nie licząc dodatków i pobocznych wersji - część to zresztą powrót do klasyki - poprzednią przeniesiono bowiem we współczesne realia.
Chodząc na sesje rady miasta i rad dzielnic widzę, że mieszkańców zwykle tam nie ma. Przychodzą rzadko, tylko wtedy gdy dzieje się coś naprawdę spektakularnego, np. opiniowany jest przebieg trasy szybkiego ruchu pod ich oknami. Zwykle z transparentami, pretensjami, bez szans na rzeczową dyskusję. Debata publiczna w Warszawie toczy się od jednej takiej awantury do drugiej - pomiędzy nimi politycy robią wszystko, by unikać mówienia o ważnych sprawach, a mieszkańcy nie mają czasu, by się nimi zajmować, bo pracują, stoją w korkach, szukają miejsca w przedszkolu lub czekają w kolejce do szpitala.
Profesor Jałowiecki wymienia listę bolączek Warszawy; grodzone osiedla, brak planów zagospodarowania, brak wyrazistego symbolu, segregację przestrzenną i korki - to tematy obecne w mediach lokalnych właściwie cały czas. Od tylu lat tłumaczymy np. czym są plany zagospodarowania i dlaczego trzeba je uchwalać. A mimo tego uchwalanie wciąż napotyka na takie same, ostre, niechętne reakcje mieszkańców, dla których fakt, że miasto planuje przedszkole właśnie na ich działce jest zamachem na prawo własności. Ale niech miasto tego przedszkola nie zbuduje - zaraz zaprotestują, że nie mają gdzie posłać dzieci.
Być może jest tak, że gdy ci pierwsi protestują - ci drudzy jeszcze nie mieszkają w Warszawie. I być może dlatego ci drudzy, gdy już tu się sprowadzą, nie widzą związku między swoimi problemami, a sprawami innych osiedli, innych dzielnic. Zaczynają się interesować miastem w szerszej skali dopiero, gdy okazuje się, że ktoś 30 lat temu zaplanował trasę szybkiego ruchu pod oknami ich kupionego właśnie za ciężkie pieniądze mieszkania.
Zwykle na działanie jest już za późno - decyzje wydane, plany uchwalone, koniec. Jeśli podejmują walkę, udaje im się tylko opóźnić inwestycje, na której czekają inni. Zostają z poczuciem, że Warszawa ich oszukała. Świadomie mówię "Warszawa", a nie "politycy" - Bohdan Jałowiecki w podsumowaniu swojej części książki "Warszawa. Czyje jest miasto?" pisze: "Warszawa nie należy do mieszkańców, lecz do polityków".
Jeśli tak jest w istocie, to odpowiedź na pytanie o rolę mediów lokalnych jest oczywista - naszym zdaniem jest przywrócenie miasta mieszkańcom. Pytanie, czy da się to zrobić wbrew nim?
Axel Springer sprzedał większościowy pakiet "Dziennika".
Wino truskawkowe, reż. Dariusz Jabłoński, Polska, 2008. Miałem cichą nadzieję, że oglądając ten film cofnę się do czasów, gdy z wypiekami na twarzy chłonąłem podsuwane przez przyjaciół książki Andrzeja Stasiuka. Nic takiego się niestety nie wydarzyło. Nie wiem, czy to infantylna poetyka tej ekranizacji, czy też fatalna jakość realizacji (dialogi są w większości kompletnie niezrozumiałe) spowodowała, że przyjąłem film z absolutną obojętnością. Nawet malowniczych Bieszczad nie udało się w nim pokazać w przekonujący sposób, a całe gorzkie bogactwo literatury Stasiuka sprowadzono do obrazka z podupadłego PGR-u lokującego się - jak celnie zauważył kolega - gdzieś między dokumentalną "Arizoną" a serialowym "Ranczem". W moich oczach błędem okazało się też obsadzenie Jiříego Macháčka w roli Andrzeja. Wprawdzie posturą, ubiorem i nawet z twarzy kojarzył mi się mocno z osobą, która swego czasu, nie bez wpływu Stasiuka zresztą, szukała w Bieszczadach odpowiedzi na swoje pytania. Ale gdy tylko odzywał się głosem Wojciecha Malajkata, czar pryskał. Na ekranie zostawał zagubiony Jakub z "Samotnych" ze swoim błędnym wzrokiem i cieniem niepewnego uśmiechu w kąciku ust, mówiący nieswoim głosem. Strasznie mnie to drażniło i dodatkowo pogłębiało fatalne wrażenie.
Wojna polsko-ruska, reż. Xawery Żuławski, Polska, 2009. Brawurowa ekranizacja i brawurowa rola Borysa Szyca. Żuławski wziął na filmowy warsztat książkę Doroty Masłowskiej, która wydawała się nieprzetłumaczalna na język kina. Szalony potok słów, który wepchnęła w usta swoich bohaterów Masłowska, Żuławski kazał im spektakularnie zwymiotować. Efekt nierówny - Szyc ze swoją postacią jest niemal zrośnięty, wypełnia film, nadaje mu ciężar, chwilami jest przerażający, chwilami śmieszny lub wręcz żałosny, dokładnie tak jak Silny w książce. Większy problem mam z oceną ról kobiecych, które były właściwie epizodyczne. To oczywiście miało swoje uzasadnienie w kompozycji filmu, ale jak ocenić występ Soni Bohosiewicz, która przetacza się przez ekran w jednej mocnej scenie? Jak ocenić Masłowską, która grała samą siebie; drażniąc zupełnie niefilmowym głosem była przecież na właściwym miejscu. Tak czy inaczej powstała wybuchowa mieszanka, w której sztuczny język oryginału udało się zachować, nadać mu właściwe, nieprawdopodobnie szybkie tempo. To, co dzieje się na ekranie, pozostaje z dialogami w takiej relacji, jak teledysk z piosenką - chwilami można odnieść wrażenie, że audio by wystarczyło. I nie jest to wcale zarzut pod adresem filmu - raczej wyraz niesłabnącej fascynacji językiem Masłowskiej.