16 listopada 2007

Z życia korporacji

Czterech na pięciu europejskich pracowników biurowych (83 proc.) było świadkami sytuacji, w której ktoś z ich kolegów stracił panowanie nad sobą. Tylko 17 proc. nigdy nie było świadkami takiej sytuacji. Polaków najbardziej irytują zasady panujące w biurze - dowodzi badanie przeprowadzone przez ICM Research. Jego wyniki przedstawiono w czwartek na konferencji prasowej w Warszawie.

W ankiecie wzięli udział pracownicy biurowi z m.in. z Wielkiej Brytanii, Włoch, Niemiec, Norwegii, Polski i Szwecji. Więcej niż połowa z nich (62 proc) przyznała się do wybuchów złości w biurze; 38 proc. - zaprzeczyło.

Na pytanie, co powoduje gniew w pracy, połowa ankietowanych (50 proc.) stwierdziła, że denerwują ich długie i bezowocne spotkania. Prawie tyle samo badanych - 48 proc. - odpowiedziało, że są to złe maniery pracowników. Więcej niż jedną trzecią badanych (37 proc.) denerwuje także niewłaściwa temperatura panująca w biurze.

Polscy respondenci, jako przyczyny wybuchów gniewu, najczęściej wymieniali: zasady panujące w biurze (59 proc.) oraz niewłaściwą temperaturę (49 proc.). W porównaniu z odpowiedziami respondentów z innych krajów europejskich Polaków w mniejszym stopniu niż inne narody irytują długie i bezowocne spotkania.

Zdaniem ogółu badanych, przyczynami gniewu w pracy mogą być także m.in. brak wsparcia czy długie oczekiwanie na wydruk dokumentów oraz bałagan w aneksie kuchennym. Zaledwie 5 proc. badanych stwierdziło, że nic nie irytuje ich w pracy.

Na pytanie: "co najbardziej irytuje cię w pracy" najwięcej badanych - 21 proc. - odpowiedziało, że są to złe maniery i ludzie odnoszący się do nich z pogardą. Na drugim miejscu znalazły się długie bezowocne spotkania (16 proc.), na trzecim - brak wsparcia ze strony szefów/zespołu - 12 proc.

24 proc. badanych uważa, że gdyby mieli innego szefa, ułatwiłoby to im życie. Tylko o dwa punkty proc. respondentów mniej jest zdania, że podobny wpływ miałoby posiadanie w biurze drukarki, która nigdy się nie zacina i zawsze jest pełna papieru.

Na pytanie: "z czyjego powodu straciłeś panowanie nad sobą" 28 proc. odpowiedziało, że z powodu kolegi/współpracownika z tego samego działu, nieco mniej - z powodu kolegi/współpracownika z innego działu (22 proc.), z powodu klienta - 18 proc. 30 proc. ankietowanych odpowiedziało, że nie zdarzyło im się stracić panowania nad sobą.

14 proc. spośród badanych, którzy przyznali się do utraty panowania nad sobą w pracy, przyznało się także do wyładowywania swojej frustracji na sprzęcie biurowym. 10 proc. spośród nich przyznało się do kopnięcia czegoś, 4 proc. - do zniszczenia czegoś. 87 proc. przyznających się do utraty panowania nad sobą w pracy, twierdzi jednocześnie, że nie wyładowywali swojej frustracji na sprzęcie biurowym.

Najczęściej pracownicy wyładowywali złość na biurkach - 32 proc. i sprzęcie biurowym (długopisy, zszywacze) - 26 proc. Aż 16 proc. wyładowało złość na telefonie. Zirytowani pracownicy niszczyli także: klawiatury komputera, drukarki, komputery i rośliny.

W ramach badania przeprowadzonych zostało 1857 ankiet, w dniach 3-8 sierpnia 2007 roku. Badanie przeprowadzono na zlecenie firmy Canon.
(PAP)
Nic dodać, nic ująć :)

15 listopada 2007

Pomarańczowa sobota

Ktoś rzucił pomysł na forum Gazety.pl, która oczywiście od razu go podchwyciła. I ja się przyłączam, bo zawsze sympatyzuję z takimi akcjami.

W sobotę Polska gra z Belgią w meczu, który może nam dać historyczny, bo pierwszy w historii tych rozgrywek, awans do Euro (2008). Za cztery lata grać będziemy i tak, jako - miejmy nadzieję - gospodarze, ale teraz biało-czerwoni mają szansę mieć to z gry. Na dwa mecze przed końcem eliminacji są pierwsi w grupie i naprawdę trudno im będzie to spieprzyć.

A klucz do sukcesu pochodzi z pomarańczowej Holandii i nazywa się Leo Beenhakker. I nawet jeśli naszym - w co nie wierzę - podwinęłaby się noga, to zmian które się w polskiej piłce zaczęły dokonywać za jego czasów cofnąć się już nie da. Wyciągam więc z biurka pomarańczową wstążkę z czasów ukraińskiej rewolucji, do czego i Państwa namawiam. Brazylią - ani nawet Holandią - jeszcze nie jesteśmy, ale polska piłka zdaje się powolutku odbijać od dna, Polacy grają w całej Europie, w coraz lepszych klubach, są jaskółki zmian, które cieszyć muszą, nawet jak ktoś średnio interesuje się piłką. Zatrudnienie holenderskiego trenera uruchomiło te zmiany - i właśnie dlatego bez względu na wynik sobotniego meczu, warto mu podziękować.

A pomarańczowego koloru nigdy przecież za wiele :)

Obrazek pomarańczowej wstążki (która ma wiele znaczeń) pochodzi z Wikipedii. Trzeba będzie dopisać nowy punkt.

Afganistan: post scriptum

Życie dopisuje gorzką puentę do reportaży "Dużego Formatu" z Afganistanu, które polecałem kilka dni temu. Gorzką i dwuznaczną, bo kto czytał uważnie ten wie, że Marek Wąs i Marek Sterlingow wiedzieli, co się stało w sierpniu 2007. Czy teraz powinni zabierać głos w obronie żołnierzy?

Do postawienia tego pytania natchnął mnie Jabbur, który postawę autorów ocenił bardzo mocno:
Dziennikarze przez trzy miesiące wiedzieli o incydencie. Wiedzieli i milczeli. Milczeli na afgańskim płaskowyżu, milczeli w Polsce. Jak piszą piszą, woleli okazać się naiwniakami, niż ogłosić, że ludzie, których poznali są zbrodniarzami wojennymi. Czy dziennikarz, który wie o tym, że osoby z którymi przebywa mogły dopuścić się masowego mordu i nie bada okoliczności, nie nagłośnia sprawy to naiwniak?
Jest w tej ocenie sporo przesady. Autorzy nie milczeli - mocne reportaże na łamach "Dużego formatu" to przecież bardzo zdecydowany głos na ten temat, a w świetle polskiego prawa publikacja prasowa jest równoznaczna z doniesieniem do prokuratury. No i sprawa jest w prokuraturze, choć nie wiemy, kiedy rozpoczęło się śledztwo i czy publikacje miały z tym coś wspólnego. Nie wiemy też, co robili dziennikarze po powrocie do kraju. Ani co tak naprawdę mogli zrobić - w sprawach tego typu prowadzenie dziennikarskich dochodzeń jest skrajnie trudne, bo wojsko to mur przez który nie da się tak łatwo przebić, jeśli się iluś litrów wódki z odpowiednimi osobami nie wypije. A już zupełnie niemożliwe wydaje się prowadzenie dziennikarskiego śledztwa na miejscu, we frontowej bazie wojskowej.

Z drugiej strony mnie też przeraża deklaracja, że autorzy woleli pozostać naiwniakami. Zrozumiałbym, gdyby napisali, że po powrocie z wojny nie czuli się na siłach, by drążyć ten temat. Zrozumiałbym nawet, gdyby napisali, że nie są w stanie szukać haków na ludzi, z którymi dopiero co jeździli na niebezpieczne patrole. Wbrew temu, co pisze Jabbur taka solidarność nie musi być chora. A w każdym razie nie odważyłbym się dokonać takiej oceny zza biurka w Warszawie, bo nie byłem na miejscu, nie byłem na wojnie i nie próbuję nawet wyobrazić sobie, pod jaką presją działali koledzy po fachu. Myślę, że zrozumiałby ich z pewnością także przełożony. I zleciłby temat innemu dziennikarzowi.

Zresztą dziś na łamach "Gazety" autorzy piszą tylko krótki, osobisty komentarz - sprawą zajmują się inni dziennikarze, a w komentarzach nie brakuje ostrych głosów. Ale reporterzy "Dużego Formatu" powinni raczej zeznawać w śledztwie, niż bronić żołnierzy (choć rozumiem potrzebę odezwania się w tej sprawie i nie odmawiam im do tego prawa). W połączeniu z deklaracją naiwności sprawia to jednak wrażenie, jakby bronili się przed zarzutem zatajenia faktów.

I tak są w lepszej sytuacji od żołnierzy - ich błąd nikomu nie odebrał życia.

08 listopada 2007

Afganistan w Dużym Formacie

Shareowanie sobie, ale są teksty, które zasługują na osobną notkę. Bez wątpienia cykl reportaży "Dużego Formatu" z Afganistanu do takich się zalicza.

Nie jestem pewien, ile ich już było - trzy znalazłem od ręki:
Oczywiście jest trochę tak, że reportaże z frontu zawsze będą robić wrażenie, szczególnie jeśli na tym froncie są nasi. Zresztą z dziennikarskiego punktu widzenia pisanie takich tekstów zdaje mi się - podkreślam słowa dziennikarski i zdaje się - zadaniem stosunkowo prostym. Wystarczy opisywać to, co się widzi i słyszy. Nie chcę przez to podważać wysiłku i ryzyka, które biorą na siebie koledzy, którzy jadą w takie miejsca. Szanuję ich, podziwiam, chwilami może nawet trochę zazdroszczę (chyba nie ma dziennikarza, który czasem nie myślałby o takim wyjeździe) i doceniam, że w stresie jaki im towarzyszy są w stanie pisać. Ale samo zbieranie materiału nie wymaga od nich chyba pracy większej niż trzymanie oka i ucha na pulsie.

Tak czy inaczej teksty z DF dają wyobrażenie o tym, jak wygląda współczesna wojna z supermarketem w centrum bazy wojennej i więzieniem dla terrorystów po sąsiedzku.

W ogóle DF po okresie pewnej obniżki wraca do formy, która zmusza do czytania go od deski do deski. Pozycje warte uwagi będą się pojawiać w shared items, oczywiście.

O co chodzi w Shared Items?

Tym razem notka techniczna. Jakiś czas temu po prawej stronie pojawiło się okienko pod tytułem Shared Items. Należą się wyjaśnienia.

Otóż jest to jeden z google'owych widgetów powiązany z Google Reader - czytnikiem RSS. Przy całej mojej sympatii do wynalazków Google do tej aplikacji przekonać się długo nie mogłem. Wolałem dynamiczne zakładki w FF i czytnik w postaci RSS Tickera. To rozwiązanie miało jedną wadę - nie pozwalało na synchronizowanie tego, czo czytam w domu i w pracy. To Reader okazał się idealnym rozwiązaniem i Ticker ostał się tylko w pracy - lecą w nim wiadomości. Natomiast blogi i ulubione serwisy śledzę wyłącznie przez Readera wspartego stosownym Notifierem.

Dłubiąc w tych zabawkach odkryłem, że czytaną w Readerze wiadomość z każdego kanału RSS można jednym kliknięciem "shareować" (fatalne słowo, ale nie ma odpowiednika). Ten sam news pojawi się wtedy w okienku po prawej stronie bloga. Pod okienkiem są zaś ikony umożliwiające dodanie sobie kanału RSS z tym, czym ja się podzielę.

Wrzucam tam te wiadomości i notki z innych blogów, które mnie zainteresują, warte są uwagi, wiążą się jakoś z tematami poruszanymi wcześniej na blogu, ale same w sobie na osobną notkę się nie nadają. Jeśli więc komuś tematyka tego bloga poszerzona np. o nowe doniesienia na temat pomysłów Google i warszawskie wiadomości odpowiad, zawartość kanału Shared Items może mu się spodobać.

Przy okazji - znów pododawałem trochę linków i kategorii po prawej.

Dobry początek Batmana

W ramach przygotowań do nadejścia nowego Batmana przełamałem się wreszcie i obejrzałem poprzedni film z tej serii. I jestem mile zaskoczony.

Miałem kilka powodów, by do filmu "Batman: początek" podchodzić sceptycznie. Po pierwsze, nigdy nie pałałem szczególnym entuzjazmem do samego człowieka-nietoperza. Po drugie zaś trzecia i czwarta część filmowej sagi przekonywały raczej, że poza Timem Burtonem nikt nie będzie w stanie pokazać Gotham City i całej plejady zamieszkujących to miasto dziwaków w sposób równie przekonujący. A poza Jackiem Nicholsonem nikt żadnego z nich nie zagra w sposób równie genialny.

Z Christianem Bale'em grającym Bruce'a Wayne'a rzecz miała się inaczej. Wprawdzie na pierwszy rzut oka kompletnie nie nadawał się do tej roli, ale... tak było w każdym poprzednim przypadku. Keaton, Kilmer i Clooney wyszli jednak z zadania obronną ręką (chciałem napisać, że wyszli z twarzą, ale w przypadku paradowania w czarnej masce byłoby to chyba niezbyt zręczne sformułowanie).

Był jeszcze powód trzeci - scenariusz. Wiedziałem, że opowiada o tym, jak młody Bruce Wayne przeistacza się w człowieka-nietoperza. I że wcześniej szkoli się na karatekę w klasztorze położonym gdzieś na Dachu Świata. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Tymczasem - zaskoczenie.

Scenarzystom dziękować należy przede wszystkim za to, że szybko przenoszą widza z Tybetu do Gotham, a cały wątek zmieniającej życie podróży skracają do niezbędnego minimum. Oczywiście zmieniają to i owo w ogranej - acz, jak to bywa w świecie komiksów, nie jedynej obowiązującej - historii, co ratuje widzów przed koszmarem oglądania remake'u filmu z 1989 roku.

Tak więc - zdradzam to i owo - tym razem rodziców Bruce'a nie zabija Jack Napier aka Joker lecz przypadkowy bandzior, który później nie odegra już znaczącej roli. Swojego nauczyciela i pierwszego przeciwnika zarazem Batman spotyka właśnie w Tybecie. I to jest chyba największy zawód - Liam Neeson wypada blado w roli czarnego charakteru. Na szczęście dzielnie sekunduje mu Strach na Wróble, którego idealnie sportretował znany ze "Śniadania na Plutonie" Cillian Murphy. By zakończyć kwestię obsady dodać trzeba, że małą acz udaną rolę jeszcze-nie-komisarza Gordona ma tu sam Gary Oldman. Nie zawodzi też Michael Caine w roli Alberta, choć oczywiście te dwie postacie zawsze będą się kojarzyć z aktorami, którzy grali ich do tej pory we wszystkich filmach - Michaelem Goughem i Patem Hingle). Ale to właśnie nieschematyczna obsada pozwoliła tak udanie przełamać konwencję. Film może się podobać nawet widzom, których zupełnie nie interesują ekranizacje komiksów.

Konwencję złamano zresztą w wielu innych miejscach. Tożsamość Batmana nie dla wszystkich jest tajemnicą, wiele wiedzą o nim zarówno niektórzy sprzymierzeńcy, jak i przeciwnicy. Film został też mocno uwspółcześniony, choć oczywiście Gotham to wciąż mieszkanka czasów współczesnych i lat 20, a także ówczesnych wizji przyszłości. Tyle, że proporcje są inne, radiowozy, broń, elektronika - współczesne, a rzeczy do tej pory przyjmowane na zasadzie zgody na konwencję są tu wytłumaczone w sposób pozorujący racjonalne wyjaśnienie. Dowiemy się wreszcie, skąd on bierze te wszystkie zabawki, kto mu pomaga, oprócz Alberta, oczywiście, jak powstał batmobil, skafander i skąd wzięła się grota pod rezydencją rodziny Wayne'ów. Ba, dowiemy się nawet skąd wzięła się ta cała banda psychopatów w przebraniach, z którą Batmanowi przyjdzie walczyć w kolejnych częściach...

Batman Begins
USA, 2005
reż. Christopher Nolan

Zagadki: reaktywacja

Z aparatem w plecaku mogę reaktywować cykl warszawskich zagadek. Dziś podwórko, które miałem pstryknąć od dawna. Pytanie zawsze to samo - gdzie zrobiłem to zdjęcie? Nagroda również ta sama - bezgraniczna satysfakcja :)


Nie popsuję zbytnio zabawy, jeśli napiszę skąd wzięła się ta dziwna konstrukcja. Otóż w jednej z tych dwóch klatek schodowych są stare, drewniane schody, które nie nadają się już do użytku. Ale na ostatnim piętrze jeszcze do niedawna ktoś mieszkał i zarządca (?) budynku wpadł na pomysł, jak uczynić jego codzienne podróże do domu bezpieczniejszymi. Podobno, bo nie jest wcale powiedziane, że kładka jakością wyprzedza stare, drewniane schody. Tak czy inaczej - i to jest jakaś niewielka podpowiedź - wszystko to nie potrwa już długo, bo los - w postaci remontu - kamienicy jest już przypieczętowany.

---------------------{rozwiązanie}---------------------

E, marna zabawa, jak nikt nawet nie próbuje. To podwórko kamienicy w al. Jerozolimskich numer 61. Idąc od Emilii Plater w kierunku Marszałkowskiej to dom drugi po prawej (brama zaś pierwsza). W samym centrum takie cuda!

Euro 2012: Final Countdown

Nie piszę ostatnio zbyt wiele o Euro, bo muszę się tym zajmować w pracy, a poza tym wiadomości i pomysłów jest tyle, że naprawdę ciężko uchwycić "stan aktualny". Ale dzieje się sporo.

Sport.pl przynosi dziś ciekawy - i druzgoczący - wywiad z Edmundem Obiałą, polskim architektem, który pracował m.in. przy budowie Wembley. Cóż, nie sposób nie zauważyć, że są to wyliczenia nieco bardziej precyzyjne, lecz w duchu podobne do tego, co pisałem jeszcze przed rozpoczęciem "polskiej przygody z Euro". Sytuacja robi się dramatyczna. Po działaczach PO nie widać szczególnej mobilizacji - raczej widać czarną rozpacz i kompletny brak pomysłu na cokolwiek. A czas zaczyna zasuwać. Idzie zima, więc teraz wiele zrobić nie można, ale wiosną robota zacząć się musi...

A z komentarza pod wywiadem wart wynotowania cytat, który ubarwi jubileuszową, setną notkę na tym blogu:

Gorzej dla środowiska niż przy handlu wietnamskim na pewno nie będzie.

Michał Borowski

szef spółki budującej Stadion Narodowy
o ewentualności protestów ekologów


02 listopada 2007

Balkoń

Powróciłem właśnie do dobrego zwyczaju noszenia ze sobą aparatu fotograficznego. Oto pierwszy efekt :)

24 października 2007

Euro w Łomiankach

- Ogarnia mnie takie zmęczenie, jakby mi ktoś pavulon wstrzyknął - mówi po chwili milczenia Michał Borowski, odpowiedzialny w Ministerstwie Sportu za przygotowania do Euro 2012.

Bez wątpienia jest to cytat dnia, a może jeszcze zyskać wyższą rangę. Stało się bowiem to, czego najbardziej się obawiałem w zwycięstwie PO - zaczynają się przymiarki do poprawiania planów dotyczących Euro. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się, że atak przyjdzie ze strony prezydent Warszawy. Myślałem raczej, że to nowy minister sportu wraz z resztą nowego rządu zacznie od usunięcia Michała Borowskiego (to akurat pani prezydenta już raz zrobiła, w ratuszu), a potem rozmontuje powołane przez niego spółki.

A jednak strzał przyszedł szybko i to właśnie ze strony ratusza. Prezydent stolic chce oddać Euro Łomiankom! Za coś takiego warszawiacy powinni ją od razu wywieźć na taczce, ale może litościwie zaczekają do wyborów. W każdym razie na reelekcję bym nie liczył, podobnie jak na pół miliona głosów w wyborach do sejmu. Za to poparcie w Łomiankach na pewno wzrośnie. Nie mają tam wprawdzie klubu sportowego, który by mógł potem grać na tym stadionie, mają za to koszmarne problemy finansowe, bo zbudowali sobie ośrodek sportu na skalę większą, niż możliwości. Ale to akurat nie szkodzi - ten stadion najpierw otworzy oczy niedowiarkom, a potem sobie spokojnie zgnije.

Od początku miałem wrażenie, że władzom Warszawy całe to Euro jest kompletnie nie na rękę. Dziś widać, że tak jest w istocie - i chcą się problemu po prostu pozbyć. Dla mnie to jest totalny skandal, rażąca niekompetencja i w ogóle coś niewyobrażalnego; prezydent Warszawy
sabotuje szansę na Euro we własnym mieście.

W tym wszystkim jest jeszcze drugie dno, o którym napiszę, choć podkreślam, że opieram się teraz wyłącznie na krążących po mieście plotkach i subiektywnych opiniach, nie popartych "kwitami". Miasto ogłosiło właśnie przetarg na remont stadionu Legii. Jest to właściwie prezent dla firmy ITI, do której należy klub. Prezent finansowany z budżetu Warszawy.

Rząd od dawna sygnalizował, że ta inwestycja nie ma sensu, po co miastu wyremontowane Polonia (15 tys.) i Legia (35 tys.) oraz Stadion Narodowy, wyłącznie piłkarski na 55 tys. miejsc? Nie wszyscy zgadzają się z takim podejściem - wiele osób uważa, że Narodowy nie powstanie w ogóle, więc miasto nie powinno oglądać się na rząd. Inni mówią, że nawet jak powstanie, to stolica 40-milionowego kraju powinna mieć kilka stadionów (szkoda, że ma tylko jeden pierwszoligowy klub).

Ja się z tym nie zgadzam - uważam, że miasto powinno zawiesić remont Legii na kołku przynajmniej do czasu, gdy losy Euro się rozstrzygną i zadeklarować wsparcie dla idei budowy Stadionu Narodowego, który potem miałby szansę stać się głównym miejskim obiektem.

Taki jest kontekst. A plotka? Ma postać pytania o to, komu najbardziej nie opłaca się budowa Stadionu Narodowego? Kto najbardziej straci na jego powstaniu? Na to pytanie proszę sobie odpowiedzieć samemu. Ja chcę pokazać, jakie są nastroje w Warszawie i w jakim kontekście pani prezydent sprzedaje dziennikarzom swoje dziwaczne pomysły.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.