Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prasówka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prasówka. Pokaż wszystkie posty

10 października 2008

Fifa 09 wie coś, czego nie wie jeszcze nawet PZPN ;)

Warszawska Polonia - bądź co bądź lider Ekstraklasy - w grze Fifa 09 występuje. wciąż jako Groclin. Twórcy, zdaje się, nie zdążyli wprowadzić do gry zmian po połączeniu klubów. Życie Warszawy informuje, że kibice protestują, klub z Konwiktorskiej też nie jest ukontentowany.

A trzeba się cieszyć.
W następnej Fifie w ogóle nie będzie polskich drużyn.

04 października 2008

Jak stracić Euro 2012 i wyjść z tego z twarzą?

To nie jest blog piłkarski, dlatego posty o tej tematyce nie pojawiają się tu zbyt regularnie. Są jednak takie wydarzenia - a wprowadzenie kuratora do PZPN do nich należy - o których trzeba wspomnieć.

Podzielę się z Państwem dwoma spostrzeżeniami. Pierwsze nie będzie odkrywcze, a drugie nie będzie własne.

Lech Poznań, jak na złość, awansował do kolejnej fazy Pucharu UEFA i skomplikował sytuację ministra sportu, który kuratora do PZPN wprowadził. Dziwna to była decyzja, jakaś taka nazbyt spontaniczna, podjęta w przededniu dwóch pucharowych meczów naszych klubów i na krótko przed dwoma meczami naszej reprezentacji. Może trzeba było poczekać? Z drugiej jednak strony na co czekać? Może rację ma Tusk, gdy mówi:
- Wiem, że szczególnie wśród tej kibicowskiej części opinii publicznej pojawia się pytanie: a co, jeśli będziemy zmuszeni do wycofania z rozgrywek jakichś drużyn? Nie wierzę w czarny scenariusz, ale znam życie i wiem, że jeśli potrzebne jest twarde stanowisko, to czasami musi to kosztować. Co nam po eliminacjach, które będziemy przegrywali, po klubach, które będą masowo odpadały, co nam po piłce, gdzie strach wejść na trybuny? Tak nie może być, dlatego uważam, że lepiej podjąć twarde i radykalne decyzje w tej kwestii, bo inaczej będziemy w półmroku, udając zadowolonych. Czasami Lech pokona Austrię Wiedeń albo wejdziemy do finałów mistrzostw Europy - mówił Tusk do dziennikarzy w Sejmie.
Źródło: sport.pl

Gdybym wierzył, że jest realna szansa na uzdrowienie sytuacji w PZPN, podpisałbym się pod tym obiema rękami, zaryzykował nawet Euro 2012 i poszedł na wojnę. Ale chyba nie wierzę i w związku z tym nie wiem, co myśleć. Tyle spostrzeżeń nieoryginalnych - chyba większość zainteresowanych choć trochę tematem ludzi myśli podobnie.

Ale moje wątpliwości pogłębiły się, gdy wczoraj rozmawiałem z kolegą występującym czasem na blogu jak Dyżurny Satyryk Miasta. Wspólnie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie po co PO idzie na wojnę z PZPN? Odtworzyliśmy taki tok rozumowania:
  • Stadionów nie ma i nie będzie. Jedynie Narodowy się zaczął budować. A właściwie rozbierać. Ale reszta inwestycji leży; metro w Warszawie, kolej i drogi w kraju - tego się nie da zrobić na czas,
  • A skoro się nie da, to będzie porażka. I opozycja nas przed wyborami zniszczy. Jak się tego gorącego kartofla pozbyć?
  • Może uderzmy w PZPN i liczmy, że FIFA z UEFA przyjdą nam na polityczną odsiecz - wyrzucą nas z rozgrywek i zabiorą Euro.
  • My powiemy: no tak, stało się, taka jest cena za walkę z korupcją w polskiej piłce. Moralna racja będzie po naszej stronie.
  • A jak kurz opadnie, to nasz człowiek w stolicy doda: skoro jest gotowy stadion Legii na 33 tysiące kibiców, a mistrzostw nie ma, to po co nam budować Narodowy? Zostawmy to.
  • No to zostawimy.
  • A wtedy nasz człowiek w stolicy doda: skoro już rozebraliśmy stary Stadion X-lecia, skoro nie ma tam już bazaru - i chyba nie chcemy, żeby tam wrócił - to może... sprzedajmy ten atrakcyjny teren deweloperom.
  • No to sprzedamy.
  • Hej!
Obaj mamy nadzieję, że to tylko koszmarny wytwór naszej wyobraźni. Postanowiłem go jednak utrwalić - raz, jako ostrzeżenie, a dwa, żeby w razie czego móc potem powiedzieć "a nie mówiliśmy?".

-----{ edit }-----

Tytułem skojarzenia :)




Pocztówka z ulicy Chłodnej 25

Na blogu klubu Chłodna 25 pojawiła się właśnie taka oto fotka. Wiceprezydent Jacek Wojciechowicz zapisał się linkowanym i komentowanym przez mnie wywiadem w świadomości środowiska, które potraktował tak, a nie inaczej. I przeszedł do klasyki. Jaką ksywkę nadał sam sobie w środowisku, które nie umie panować nad emocjami - można się domyślić.

Ja odpuściłem sobie relacjonowanie całej sprawy dzień po dniu i link po linku. W między czasie mieliśmy na łamach "Stołka" sprostowanie do tekstu o niezgodzie wokół projektu i wyjaśnienie autora. Kto się interesuje, ten za pewne czytał. Pewne jest to, że za kulisami całej sprawy toczy się teraz rozgrywka, w której nie chodzi już o samo muzeum, teatr, projekt czy pieniądze. Teraz chodzi o urażonych samorządowców, którzy mają żal - także do mediów - że są osoby, które do wielkiego modernizacyjnego przedsięwzięcia, jakim jest realizacja muzeum podchodzą z emocjami i żywym zainteresowaniem. Zainteresowaniem, które utrudni im normalną pracę.

Cóż, tacy jesteśmy - rozemocjonowani, jak podpisali się na blogu autorzy tego zdjęcia. I to jest w całej tej sytuacji jakiś plus; są ludzie, których to interesuje, których słowa prezydenta zbulwersowały i dotknęły, którym cała ta historia nie jest obojętna.

PS: Wczoraj na łamach warszawskiego dodatku "Dziennika" ukazał się wywiad Bartosza Batora z ministrem Zdrojewskim. Tematem było nie tylko MSN - choć i ten wątek się pojawił - ale w ogóle warszawskie muzea. Polecam uwadze. Oczywiście jeśli ktoś ma dostęp do papierowej wersji - w sieci go nie ma :(

02 października 2008

Powtórzyć efekt Bilbao

Katowicki dodatek Gazety Wyborczej opublikował tydzień temu bardzo ciekawą rozmowę z Ibonem Areso Mendigurenem, wiceprezydentem Bilbao. W drodze wyjątku wklejam całość.

Nie wystarczy muzeum, by uzyskać efekt Bilbao
Rozmawiał Tomasz Malkowski
2008-09-24, ostatnia aktualizacja 2008-09-24 12:05

Hiszpańskie Bilbao od 10 lat w miejscu nieczynnych stoczni i hut buduje nowoczesne gmachy muzealne, kongresowe i teatralne. Dzięki inwestycjom w kulturę stało się rozpoznawalne w świecie. - Katowice mogą powtórzyć ten sukces - twierdzi Ibon Areso Mendiguren, wiceprezydent Bilbao

Tomasz Malkowski: Jest Pan wiceprezydentem miasta do niedawna zapomnianego, przemysłowego, a które jednak odniosło sukces. Katowice są dopiero na początku podobnych zmian.
Ibon Areso Mendiguren: Katowice mają wiele wspólnego z Bilbao. Oba miasta rozwijały się w oparciu o górnictwo i hutnictwo. Mamy też wspólne doświadczenie z upadkiem przemysłu ciężkiego. Zamknięcie hut i stoczni spowodowało wzrost bezrobocia nawet do 30 proc. Szukaliśmy sposobu wyjścia z tej zapaści, chcieliśmy z miasta przemysłowego stworzyć poprzemysłowe, które opiera się na usługach.

Jak bezboleśnie przeprowadzić takie zmiany?
- Przede wszystkim wszyscy doszliśmy do wniosku, że sytuacja jest fatalna i trzeba coś zrobić. Zawiązaliśmy w mieście przymierze ponad podziałami i postawiliśmy jasne priorytety. Interesował nas przede wszystkim człowiek. Chcieliśmy najpierw pomóc ludziom, a później sprzątać miasto zniszczone przez przemysł.

Postawiliście też na kulturę.
- To naturalne, bo we wszelkich zmianach kultura musi zajmować ważne miejsce. Dotychczas życie kulturalne miasta traktowano jako kolejny koszt, wydatek. Utrzymanie biblioteki, muzeum czy domu kultury sporo przecież kosztuje. Musieliśmy zmienić sposób myślenia, by kultura nie była już kosztem, ale inwestycją, która ma się zwrócić.

I zbudowaliście muzeum według projektu gwiazdy światowej architektury Franka Gehry'ego. Jak Wam udało się do budynku przyciągnąć Fundację Guggenheima?
- Wykorzystaliśmy przekorność Amerykanów. Cała Europa odradzała im Bilbao, powszechnie uznawane za najbrzydsze miasto w Hiszpanii. Potrafiliśmy ich przekonać, bo Fundacja Guggenheima nie wydała ani jednego eurocenta na budowę muzeum. Powstało z naszego budżetu.

Czy mieszkańcy uczestniczyli w tych zmianach?
- Na początku lat 90. byli przeciwni budowaniu kosztownego muzeum z ich podatków. Uważali, że pieniądze można przeznaczyć na inne cele. Można ich zrozumieć, bo budowa kosztowała 133 mln euro, które można by np. rozdać bezrobotnym. Ale my wierzyliśmy, że inwestycja w kulturę się opłaci. I mieliśmy rację. Już w pierwszym roku po otwarciu muzeum miasto zarobiło o 148 mln euro więcej. Ludzie z całego świata chcieli oglądać muzeum. W czasie krótszym niż rok zwróciły się nam koszty budowy. Co więcej, dochody miasta wciąż rosną. W 2007 roku zarobiliśmy 247 mln euro, m.in. z podatków od nowych hoteli, firm, restauracji, siedzib korporacji, które wyrosły w mieście jak grzyby po deszczu.

Jakie jeszcze korzyści przyniosło miastu muzeum?
- Wcześniej ciążyły na nas stereotypy, że jesteśmy regionem terrorystów, osławionej ETA. Gdybyśmy chcieli zrobić pozytywną kampanię wizerunkową na całym świecie, 133 mln euro, które wydaliśmy na budowę muzeum, nie wystarczyłyby. Dzięki muzeum zmniejszyło się bezrobocie. Tylko w nowych hotelach i restauracjach pracę znalazło 4 tys. ludzi. Bezcenna jest duma mieszkańców z muzeum. Napływ turystów zmusił nas do rozbudowy metra i dróg. Przywróciliśmy miastu rzekę. W dawnych portach powstały parki, nabrzeża zamieniliśmy w bulwary.

Czyli wystarczy wybudować niezwykłe muzeum, by uzyskać "efekt Bilbao"?
- Nie. Wiele miast chciało nas naśladować i nie osiągały sukcesu. My wprowadziliśmy zmiany błyskawicznie, i w dużej skali. Nie mieliśmy wyjścia, bo miasto umierało.

Katowice szykują się do budowy gmachu Muzeum Śląskiego. Jest dla nas nadzieja?
- Budując Muzeum Śląskie, nie patrzcie tylko na architekturę. Pamiętajcie, że najważniejszy jest interes publiczny, a nie prywatne biznesy deweloperów. Zapraszajcie ich, ale stawiajcie im wymagania. Nie bójcie się zmian i odważnych pomysłów, bo tylko takie odnoszą największy sukces.

A my mamy małego ptaszka.

28 września 2008

Co z tymi toaletami?

Wszyscy trzej stali czytelnicy bloga pamiętają być może zagadki z cyklu "co to za toaleta?". W nowej odsłonie konkurs się jakoś nie przyjął. Wczoraj zrobiłem zdjęcie, które początkowo miało być właśnie taką zagadką. Ale nie będzie.

Zdjęcie przedstawia toaletę, a mapka poniżej - jej dostojną, prestiżową lokalizację. Właściwie można by to było zostawić bez żadnego komentarza, ale nie wszyscy znają Warszawę, więc wyjaśnię. Budka na mapie to knajpa nazywana Ciechanem, z racji dostawcy serwowanego tam piwa. Taniego i plugawego, ale to akurat nie zarzut - budki tego typu, ulokowane najczęściej w okolicach dworców kolejowych lub w przemysłowych dzielnicach mają swój bezwzględny urok, choć akurat ja nie należę do jego wyznawców. Ale rozumiem, że to może kusić swoistym urokiem - zawitałem tam wczoraj i w sumie całkiem fajnie spędziłem trochę czasu.

Ciechan rzeczywiście ukrył się tuż obok stacji kolejowej Powiśle. Ale poza tym pasuje tu jak pięść do oka - trzysta metrów od Nowego Światu, czterysta od modnej ulicy Foksal, na przeciwko Muzeum Narodowego - słowem w samym centrum miasta z aspiracjami do Euro(py) 2012 i europejskiej stolicy kultury 2016, dokładnie przed wejściem na most Poniatowskiego, który - a jakże - prowadzić ma kibiców wprost na trybuny Stadionu Narodowego. Dużo narodu w okolicy tej sławojki - Raczkowski wiedziałby, jak to skomentować.

I znów - nie chodzi o to, że taka budka się tu nie może ukryć. Nie chodzi nawet o to, że sławojka robiąca tam za kibel kontrastuje z nobliwą instytucją po drugiej stronie ulicy, którą oddając mocz można zobaczyć przez szpary między deskami - zawsze można to zamaskować utartym sloganem o mieście pełnym kontrastów. Nie mam wątpliwości, że pośród zagranicznych turystów znajdą się tacy, którym się to spodoba.

Więc o co chodzi? W dużym skrócie o to, co opisano niedawno w raporcie z badania toalet w miastach, które będą gospodarzami Euro 2012 - np. tu w ujęciu stołecznym. Publiczne toalety są w tym mieście problemem absolutnie nierozwiązywalnym odkąd pamiętam. Szcza się gdzie popadanie, w bramach, parkach, krzakach i windach, służby mundurowe karzą za to albo nie, zależnie od humoru, a standardy zaspokajania podstawowej konieczności fizjologicznej są u nas wciąż takie, jak na załączonym obrazku. Oczywiście, miejscy survivalowcy wiedzą, gdzie szukać, by zrobić to nieco lepszych warunkach - pomocne są tu wszelkie instytucje publiczne, w drugiej kolejności biurowce, a w trzeciej wspomniane w tekście knajpy. Gorzej, jak się trafi do takiej, jak Ciechan.

Sikać się odechciewa...

27 września 2008

Mały ptaszek nad MSN

Sprawa Muzeum Sztuki Nowoczesnej zdominowała blogaska. Dzieje się tak dlatego, że ogniskują się w niej wszystkie problemy i patologie zarządzania tym miastem. Problemy wykraczające daleko poza decyzje administracyjne, finansowe czy nawet planistyczne.

Muzeum to jeden z tych tematów, który śledzę niemal od samego początku, a już na pewno od ogłoszenia wyników konkursu na projekt budynku. To moje poletko i to na nim właśnie zbieram swoje obserwacje dotyczące kierowania miastem. Dziś dołożyła się do nich kolejna - "Gazeta Stołeczna" opublikowała właśnie żenujący wywiad z wiceprezydentem Jackiem Wojciechowiczem.

Kompromitacja. Wywiad dowodzi, że miasto gardzi tym projektem i jego dyrekcją (o tym już pisałem - naprawdę nie są to jeszcze najgorsze komentarze pod adresem Joanny Mytkowskiej, jakie można usłyszeć w ratuszu). Właściwie nie powinno to jednak nikogo dziwić. Większości Polaków sztuka współczesna kojarzy się za pewne z genitaliami na krzyżach, obieraniem ziemniaków w galerii i meteorytem bezczeszczącym wizerunek papieża. Słowem ze skandalem i kontrowersją. Trudno się zresztą dziwić, skoro o sztuce współczesnej mówi się głośniej tylko w takim kontekście. W efekcie ludzie oceniają związane z nią środowisko jako niegroźnych wariatów i pozerów lub wręcz jako groźnych manipulatorów, oszustów, którzy chcą żyć za publiczne pieniądze. Pośrednio dowodził tego sondaż, w którym warszawiaków pytano, jakie inwestycje są najpotrzebniejsze - muzeum znalazło się na ostatnim miejscu.

Nawiasem mówiąc rzecznik ratusza, Tomek Andryszczyk powiedział wtedy odważne zdanie, które, cóż, brzmi dziś jak trafne podsumowanie całej sytuacji. - Podnoszenie poziomu infrastruktury kosztem np. muzeów byłoby wulgaryzacją zarządzania miastem - ocenił, co zresztą zostało mu wypomniane przez Michała Pretma na blogu HGW Watch.

Rządzący Warszawą politycy mają dwa problemy. Po pierwsze, nie wiedzą jak wytłumaczyć wyborcom, że wydają 300 milionów złotych na muzeum, gdzie będzie się pokazywać genitalia na krzyżach. Po drugie zaś sami nie rozumieją, po co budować takie muzeum. Dobrze punktuje to Dorota Jarecka w komentarzu na łamach "Stołka", choć ja powiem ostrzej: ratusz po prostu nie ma zaplecza intelektualnego, które byłoby w stanie zrozumieć rangę tego projektu. Miastem rządzą ludzie, którzy sprowadzają wszystko do kwitków, procedur, bilansu ekonomicznego, ale przede wszystkim politycznego. Zagadnienie modernizacji Warszawy i Polski, o którym wspomina dyrektor Mytkowska, przerasta ich horyzonty, dlatego bez większego problemu, bez poczucia żenady ulegają własnym wyobrażeniom o poziomie intelektualnym wyborców i nawet nie próbują wznieść się ponad.

Niestety, muzeum to inwestycja trudna do sprzedania. Centrum Nauki Kopernik broni się jako miejsce potencjalnych atrakcji, Muzeum Historii Żydów Polskich - pomijając inny ciężar gatunkowy - broni się pośrednio sukcesem Muzeum Powstania Warszawskiego. O inwestycjach infrastrukturalnych nie mówiąc - te, choć budzą spory o lokalizacje - są dość oczywiste. I na tym poziomie się zatrzymują warszawscy politycy. Modernizacja kończy się dla nich na poprawie infrastruktury.

Tymczasem Muzeum Sztuki Nowoczesnej to inwestycja, która bezpośrednio służyć będzie rzeczywiście stosunkowo nielicznej grupie ludzi, a szersze pożytki z jej działalności są trudno dostrzegalne. "Efekt Bilbao" się u nas nie powtórzy i to nie dlatego, że projekt Kereza nie jest tak szalony, jak pomysł Gehry’ego, lecz dlatego że tam za ciosem poszły właśnie lokalne władze. Zainwestowano w modernizację miasta, wyremontowano całe kwartały ulic, poprawiono jakość infrastruktury - muzeum stało się tylko pretekstem. W Warszawie tak się nie stanie, bo nie ma ku temu woli.

Ale to nie znaczy, że muzeum nie będzie miało wpływu na otoczenie. Nie chcę wulgaryzować idei, ale z czysto biznesowego punktu widzenia obecność takich ośrodków czyni Warszawę miejscem atrakcyjniejszym. Wielki biznes lubi sąsiedztwo takich instytucji, nawet jeśli jego przedstawiciele rzadko zapuszczają się do galerii. Widać to znakomicie w Bazylei, mieście które jest jednocześnie wielkim ośrodkiem przemysłu farmaceutycznego i zarazem jednym z najważniejszych ośrodków związanych z współczesną sztuką właśnie. Ale efekt odczuł nawet Londyn, który przecież nigdy na brak w tym względzie nie narzekał. A mimo to otwarcie Tate Modern miało korzystny wpływ na wizerunek tego miasta także i wśród tej grupy.

Nie sprowadzajmy jednak muzeum do rangi magnesu dla pieniędzy. Nasza część Europy jest dziś właściwie białą plamą na mapie, która obejmuje ważne ośrodki krytycznego myślenia o kulturze. Nie bierzemy udziału w debatach, które toczą się na świecie, właściwie nie ma w Polsce osób z autorytetem rozpoznawalnych w skali Europy. Zmarginalizowaliśmy się. A przecież nasze doświadczenie transformacji ustrojowej jest dla całego świata zjawiskiem niezwykle interesującym, domagającym się rzeczowego opisu, analizy. Owszem, takie analizy mogą powstawać na uniwersytetach, ale tu jakoś nie odnieśliśmy sukcesu. Politycznych think-tanków o światowym wpływie też nam się nie udało wytworzyć. Nic więc dziwnego, że świat zwraca się z pytaniem "jak wy to zrobiliście?" do artystów, którzy się przebijają do światowej czołówki. I właśnie wokół tego pytania koncentrować chce się muzeum. I znów - to nie jest tak, że z dnia na dzień Warszawa stanie się dzięki temu miastem o wpływie takim, jak Londyn. Ale stanie się miejscem, którego głos będzie lepiej słyszalny. To przekłada się na kapitał finansowy, polityczny, ludzki. Jako społeczeństwo zyskamy swój głos tam, gdzie dziś go po prostu nie mamy. A muzeum będzie punktem, do którego zwracać się będą szukając odpowiedzi intelektualiści z całej Europy. Intelektualnym odpowiednikiem punktu informacji turystycznej, których zresztą też w Warszawie nie mamy; miejscem, gdzie można zacząć rozumieć nasz kraj i naszą część Europy. Nie jej historię - jak w Muzeum Powstania - lecz jej teraźniejszość.

To są aspekty trudne do opisania, trudne do zrozumienia, a już na pewno nie dające się łatwo opisać po stronie zysków i przeliczyć na 300 milionów złotych wydanych na budowę muzeum.

Teza, że Lech Kaczyński rozumiał to wszystko, gdy inaugurował proces tworzenia muzeum przychodzi mi do głowy z dużym trudem - ale może właśnie dlatego, że jest człowiekiem dobrze znającym uczucie bycia niezrozumianym, sam rozumiał sens tworzenia instytucji, która pozwoli światu zrozumieć naszą pogmatwaną mentalność już nie w stricte historycznym kontekście? W każdym razie jeśli nawet decyzja wynikała tylko z chęci ugrania kapitału politycznego, to nie była tak kunktatorska, jak zachowanie ekipy Hanny Gronkiewicz-Waltz.

26 września 2008

Wpadki

Dwie wpadki z porannej prasówki: jedna redakcyjna i jedna urzędnicza. Obie związane z Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Redakcji "Polski" przytrafił się dziś fatalny zbieg okoliczności. Na swoich łamach gazeta opublikowała wywiad z Joanną Mytkowską, dyrektorką rzeczonego muzeum. Życie Warszawy i Gazeta Stołeczna też miały dziś materiały o tej instytucji, tyle że z jakże odmiennym przekazem: miasto zdecydowało się zawiesić prace nad projektem gmachu.


Zaangażowani w sprawę mogli się tego spodziewać - to finał sytuacji sprzed paru tygodni. Zarazem też finał dłuższego procesu, w którym od samego początku jedno było jasne: obecne władze Warszawy tego muzeum po prostu nie chciały. Gdy Hanna Gronkiewicz-Waltz dowiedziała się - już po ogłoszeniu wyników konkursu na projekt - że to miasto ma zbudować muzeum, była mocno zdziwiona. Pamiętam też plotki, że rozważano zmianę koncepcji; ulokowanie muzeum w innym miejscu i sprzedaż działki, na której zostało zaplanowane (choć ten pomysł urodził się chyba poza ratuszem). Wreszcie pamiętam żmudne, trwające rok rozmowy z Christianem Kerezem, który w tym czasie zdążył dobrze poznać Warszawę. I Polskę.

Przypomina mi się teraz, że bodaj w dniu, w którym zrobiliśmy z nim wywiad dla "Dziennika" przebiegał przez Aleje Jerozolimskie na wysokości hotelu Polonia, gdzie mieszkał i dostał za to mandat. Zdziwił się, bo w Szwajcarii przechodzenie przez takie ulice w dowolnym miejscu jest chyba tolerowane. Tam w ogóle pieszy na ulicy to raczej świętość i nikogo nie dziwi, gdy wychodzi pod koła spomiędzy samochodów. Jeździ się wolno i uważa na ludzi. Tam się w ogóle uważa na ludzi znacznie bardziej, niż w Polsce, o czym Kerez też się już chyba zdołał przekonać. Wtedy ten mandat wydawał się śmieszną anegdotą - dziś wygląda bardziej na zapowiedź nieszczęść, które miały dopiero nadejść.

Miasto podeszło do budowy muzeum tak samo, jak do budowy drogi czy kupna nowego tramwaju. Technicznie, urzędniczo, konkretnie, proceduralnie. Wiara pani prezydent w procedury jest w ogóle jednym z fundamentów jej wyobrażeń o rządzeniu miastem. Co do zasady - słusznie. Niestety, stosowane z żelazną konsekwencją, jak każda nadregulacja, stają się hamulcem rozwoju. To widać - na mniejsza skalę - przy sprawie pl. Grzybowskiego i jego przyszłości. Gazety piszą o tym w ostatnich dniach znowu, bo właśnie został ogłoszony konkurs na koncepcję. Spontaniczy Dotleniacz Joanny Rajkowskiej, choć wywołał entuzjazm warszawiaków, nie powstał w ramach żadnej normalnej procedury i spotkał się z jawną wrogością urzędników - teraz plac, który przez lata wszyscy mieli gdzieś stał się dla nich oczkiem w głowie. To nie jest tylko spór o to, czy będzie tam fajnie i przyjaźnie, pomatycznie i bogojczyźnianie, czy też wszystko zostanie po staremu - to jest swoista wojna o przestrzeń; o to, kto ją kontroluje i ile tej kontroli jest skłonny oddać innym siłom. Warszawski ratusz nie oddajej jej łatwo, nawet jeśli ceną jest syf, malaria i blaszana hala w centrum miasta.

Architekt, który chciał projektować tak, jak zwykł pracować do tej pory też nie zmieścił się w procedurach. Z perspektywy ratusza wszystko jest okej, bo w zgodzie z przepisami. Nie chcę tu już pomstować, pisać o sakndalu, przypominać o staraniach o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku. To nie ma sensu, bo na każdy argument odpowiedzią ratusza i tak będą procedury.

Przeraża mnie to, że o przyszłości tego projektu decydują ludzie, którzy nie tylko nie interesują się sztuką ani kulturą, lecz przede wszystkim wprost deklarują, że w ogóle nie interesuje ich estetyka tego, co zaprojektował Kerez. Ich interesują wyłącznie papiery - mówią to bez cienia zażenowania.

Wiele mówiło się o tym, jak projekt muzeum będzie korespondował z Pałacem Kultury. Wiele osób twierdziło, że betonowa kostka, którą zaproponował Kerez, zniknie w sąsiedztwie tego kolosa. Moim zdaniem byłoby inaczej, ale to nie ma już chyba żadnego znaczenia - beton muzeum uległ bowiem betonowi urzędniczemu. Z całą mocą obanżając przy tym, jak głęboko w głowach siedzi wciąż to, co symbolizuje PKiN. W warstwie symbolicznej cała ta sytuacja otwiera interesujące pole do reinterpretacji znaczenia tego budynku.

Kilka miesięcy temu Kerez zaprosił do Warszawy swoich studentów. Pokazał im perły architektoniczne. Miałem okazję oglądać przygotowany dla nich skrypt ze zdjęciami. Przekartkowałem ciesząc się, że znalazłem w nim nie tylko rzeczy znane powszechnie, ale też kilka perełek ukrytych, do których trzeba dotrzeć. Ktoś je pewnie Kerezowi pokazał, podpowiedział, ale wybór był raczej autorski - można było dostrzec, że to co podoba się architektowi koresponduje z jego projektami, choć oczywiście nie wprost. I naszła mnie wtedy taka przerażająca myśl, że o losie jego projektu zdecydują ludzie, którzy pewnie większej części tych budynków by nie poznali, nawet jeśli zdarzyło im się je kiedyś widzieć.

Pałacu Saskiego nie będzie na razie w ogóle, II linii metra nie będzie na czas, szpital południowy pozostaje tylko pustą deklaracją, most północny znów się opóźnił co najmniej do wiosny. Buduje się Centrum Nauki Kopernik i wszystko wskazuje na to, że budować będzie się stadion Legii (temat na osobną epopeję). Po stronie porażek przybył dziś kolejny punkt w postaci muzeum. Po stronie sukcesów może jeszcze dojść Muzeum Historii Żydów Polskich. W połowie kadencji taki jest bilans sztandarowych inwestycji urzędników, którzy mieli pchnąć miasto do przodu po latach rządów ekipy Kaczyńskiego.

Niezbyt imponujący.

22 września 2008

185 znika z ulicy Gwiaździstej

Przeczytałem właśnie na łamach "Polski", że linia 185 nie wróci już na swoją trasę po wschodniej stronie osiedla Ruda. To koniec epoki.

Pamiętacie autobusowe vlepki? Widzę, że nawet wbudowany w przeglądarkę słownik zna to słowo, więc pytanie jest chyba bezzasadne. A te mające postać nekrologów żegnających kolejne linie autobusowe pamiętacie? Jeśli ktoś pamięta i wie, gdzie w sieci można je odnaleźć, albo chociaż kto się pod nimi podpisywał - z chęcią uzupełnię notkę. Bo dziś sam mam ochotę napisać nekrolog dla linii 185.

Nie zostanie zlikwidowana, a korekta trasy będzie właściwie kosmetyczna. Właściwie, to ona już nastąpiła - kilka miesięcy temu zamknięto bielański odcinek ulicy Gwiaździstej i po dziś dzień nie da się nim przejechać. Linia objeżdża więc osiedle z drugiej strony, ulicami Podleśną, Klaudyny, Rudzką i Mickiewicza. I wszystko wskazuje na to, że tak już zostanie. W związku z końcem budowy pierwszej linii metra Bielany i Żoliborz czeka sporo zmian, część pewnie jeszcze zostanie anulowana, dojdą kolejne, więc jest cień nadziei dla 185.

O co mi właściwie chodzi? Pisałem o tym kiedyś na forum Gazety.pl, w plebiscycie na ulubioną linię, oczywiście:
Jest taka jedna. Właśnie zdałem sobie sprawę, że jeżdżę nią od bardzo dawna. To linia 185. Mieszkam koło pętli na Gwiaździstej. Wsiadam zawsze na pierwszym przystanku. Rozkład się prawie nie zmienia od wielu, wielu lat, więc znam go na pamięć. Kiedyś jeździłem tylko kawałek, do szkoły na Mścisławskiej. Potem na angielski, przy placu Wilsona. Odległość, na jaką jeździłem wyznaczała moją samodzielność. Potem tak sie utarło, ze jak gdzieś miałem pojechać, to najwygodniej mi było pójść na 185, bo to najbliższy od domu przystanek no i znam rozkład. A jedzie na Wilsoniak - stamtąd już wszystko - i Centrum, i Trakt Królewski i - w drugą stronę - Bielany całe. Węzeł komunikacyjny w zasięgu reki. Dzięki 185.

A teraz studiuje na Uniwerku i czasem, jak już rano wsiądę w 185, to nie wysiadam na Wilsoniaku, tylko jadę dalej, aż do Bednarskiej. Stamtąd mam rzut beretem do BUW-u, albo parę kroków na wydział. Spacerkiem, Karową w górę. Jak schody były zamknięte, to musiałem łazić cały ten ślimak na około i też było fajnie. Przynajmniej zawsze wiedziałem, co się aktualnie dzieje w Galerii Karowa. A jak mam więcej czasu, to wysiadam wcześniej i idę sobie przez Mariensztat i mój ulubiony rynek. Wreszcie - w 185 jadąc "dołem" mogę złapać jeszcze 20 minut snu i mam miejsce siedzące zawsze.

A wieczorem, jak wracam do domu, to wole się przesiadać na Wilsoniaku, pod mięsnym (dziś jeansowym) w 185 albo 519, a nie na Gdańskim, skąd niby mam jeszcze inne autobusy na swoje osiedle - 157, 524, 508 - bo pod mięsnym (dziś jeansowym) jest zawsze szansa na rozklekotanego starego Jelcza 185 :)))

To jest moja ulubiona linia.
Dosyć to czerstwe, ale ma swoje lata. Mięsny, dawniej jeansowy, jak większość lokali na placu Wilsona zmienił się w bank. Została barierka przy schodkach do zakładu tapicerskiego, który się potem stał piwnicą z winem; też ważnym dla mnie miejscem. Lubię się o nią opierać czekając na 185, tak jak lubiłem się na niej bujać jako dzieciak z ADHD. A moje losy potoczyły się tak, że 185 co i raz okazywało się być dobrym połączeniem - na Czerską w sam raz na przykład. Teraz też by mi pasowało, gdyby nie to, że już nie mieszkam na Gwiaździstej. Ale sentyment pozostał - do mamy jeżdżę zawsze z przesiadką na Wilsoniaku (no, czasem łapię 185 już przy moście Gdańskim). I wychodzę też na 185. Ale wiosną rozkopali ulicę, przenieśli autobus na drugą stronę osiedla i już nie cofną tej zmiany. Szkoda.

A ja do dziś pamiętam niektóre, często się powtarzające, pozycje w rozkładzie jazdy. Nie jestem takim typem, co z powodu własnych sentymentów będzie protestował przeciwko zmianom, choć z tego, co wiem, to na osiedlu już jakiś czas temu zbierano podpisy, bo plotka o tym, że 185 nie wróci się oczywiście pojawiła.

Tym bardziej nie będę, skoro linię zastąpi na tym odcinku inna i do Wilsoniaka dalej będzie doskonałe połączenie. Może nawet czasem o tej samej godzinie ;) Zresztą powiedzmy sobie szczerze - 122 to też nie byle jaka linia, z dobrą tradycją, przenoszona do nas wprost z Traktu Królewskiego jedna z uśmiercanej właśnie wielkiej trójki (122, 116 i 195) i przede wszystkim też budząca sentymentalne skojarzenia, bo nie zna życia kto nastolatkiem będąc ostatnim 122 przez przemysłowy Żoliborz do domu nie wracał. Tak więc z honorami winna zostać przyjęta na Gwiaździstej.

Ale bez 185 nic już nie będzie tak samo.


I tym sposobem po raz pierwszy udało mi się wstrzelić z notką w kolejną akcję
Grupy Trzymającej Warszawskie blogi.

19 września 2008

Plac Zbawiciela

Sam chciałem napisać o tym, jakim fajnym miejscem stał się ostatnio plac Zbawiciela. Ale uprzedziło mnie "Życie Warszawy". No to linkuję, polecam uwadze i podpisuję się obiema rękami - Karma od dawna jest moją ulubioną kawiarnią w mieście, a Plan B zdobył mnie, gdy skończyliśmy tam wieczór kawalerski kolegi. O 6 rano. A to, że musiałem tego poranka iść do pracy... to już historia :) W każdym razie miejsce fajne. A najbardziej lubię obserwować skręcające na placu tramwaje siedząc na parapecie w Karmie.

To do zobaczenia; za godzinę w Planie B :)

18 września 2008

Nowa walcownia warszawskiej huty

Lech Wałęsa najadł się strachu, a arcybiskup Gocłowski przeszedł próbę ognia. ArcelorMittal z rozmachem otworzył nową walcownię na terenie warszawskiej huty.

O inwestycji światowego potentata na warszawskich Bielanach wspominałem kilka dni temu, gdy Ewa Karpińska, rzecznik polskiego oddziału ArcelorMittal zapowiedziała, że firma będzie protestować przeciwko proponowanym przez miasto zmianom w studium zagospodarowania.

Chodzi o zmianę przeznaczenia terenów huty i działek w jej bezpośrednim otoczeniu z przemysłowych na mieszkaniowo-usługowe. Miejskie biuro architektury chce je wprowadzić na wiosek firmy Pirelli Pekao Real Estate, polskiego oddziału włoskiej firmy deweloperskiej Pirelli RE. Na wczorajszym posiedzeniu miejskiej komisji ładu przestrzennego okazało się jednak, że sprawa budzi spore kontrowersje.

Hutniczy koncern jest tym pomysłom przeciwny ze zrozumiałych względów - usunięcie przemysłu ze studium w praktyce uniemożliwiłoby jakiekolwiek inwestycje na terenie huty. Tymczasem firma zapowiada, że obchodząca właśnie swoje półwiecze huta jeszcze długo będzie dominować w krajobrazie Bielan. Rynek deweloperski interesuję zaś koncern o tyle, o ile odbiera od niego zamówione pręty zbrojeniowe, których nowa linia produkcyjna może wyprodukować 650 tysięcy ton rocznie.

- Jesteśmy producentami stali, a nie deweloperami. Nieruchomości nas nie interesują, zamierzamy dalej robić swoje w tym miejscu - zapewnił Gonzalo Urquijo z zarządu grupy ArcelorMittal. - Bliskość miasta to zawsze wyzwanie dla zakładu takiego jak nasz, ale to dla nas nie nowość. Mamy doświadczenia w takich sytuacjach i zawsze staramy się być partnerami dla lokalnej społeczności - dodał.

A prezes polskiego oddziału ArcelorMittal Henryk Hulin uzupełnił: - Oczywiście docierają do nas wiadomości o planach miasta. Jesteśmy zdziwieni, że władze stolicy słuchają głosów jednej firmy, a z nami nie chcą się nawet spotkać, ale mamy nadzieję, że to się zmieni.

Całe wydarzenie rozpoczęło się w miejscu symbolicznym. Tam, gdzie w 1980 roku, na prośbę strajkującej załogi Huty Warszawa, ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawiał msze. Poświęcono krzyż upamiętniający to wydarzenie, a zaraz potem arcybiskup Gocłowski poświęcił także walcownię. Potem, w ustawionym przy bramie huty namiocie, odbyła się konferencja prasowa. Gościem honorowym był Lech Wałęsa. Na telebimie puszczono film z jego przemówieniem ze strajków. - Było się kiedyś młodym, kurcze… - zaczął prezydent. Podkreślił, że cieszą go zmiany w polskich zakładach i to, że ich udziałem jest postęp techniczny, dodał jednak, że nie wolno zapominać o robotniku, którego technika zastępuje i wypiera. - Znów przychodzi mi powiedzieć, że jestem za a nawet przeciw. Myślałem, że huta i wiele innych zakładów, będzie nie do uratowania. Na szczęście się pomyliłem. I dobrze, bo to dowodzi, że warto było zrobić te zmiany, których dokonaliśmy - ocenił Wałęsa.

Chwilę później właśnie prezydent wraz z szefami koncernu nacisnęli symboliczny przycisk uruchamiający nową walcownię. Rozległa się głośna muzyka, prezydent podskoczył wyraźnie wystraszony, a za jego plecami rozsunęła się ściana. Odsłoniło się przejście wyłożone diodowymi ekranami, których migotanie przypominało ogień w hutniczym piecu. - Zapraszam na próbę ognia - zachęcał konferansjer. Cóż było robić - nawet przedstawiciele kościoła poddali się oczyszczającej mocy płomieni, a fotoreporterzy mieli swoją szansę na coś więcej, niż zwykła fotka z konferencji.

Spore wrażenie zrobiła też sama walcownia. Przede wszystkim skalą i tym, że zupełnie nowa hala, gdzie nic nie zdążyło się jeszcze zabrudzić, wygląda bardziej jak wielka, kolorowa diorama z kolejki piko. Wyposażeni w odblaskowe kamizelki - które na sutannach księży wyglądały dość śmiesznie; czyżby nowa kolorystyka szat liturgicznych? - kaski, gogle i zatyczki w uszach mogliśmy wcześniej przez chwilę się jej przyjrzeć. Do właściwiej wycieczki po całej linii produkcyjnej w końcu nie dotrwałem, ale i bez tego muszę powiedzieć, że instalacja jest imponująca.

Dla mnie była to dodatkowa atrakcja - cztery lata temu byłem świadkiem spektakularnego wysadzenia kominów starej części huty, która została rozebrana właśnie pod otwartą wczoraj walcownię. Opisywałem to na łamach "Gazety Stołecznej", która niedawno wygrzebała nawet z archiwum jedno zdjęcie z tamtego materiału z moim podpisem, zupełnie dziś niejasnym :) Mogę więc powiedzieć, że śledziłem inwestycję od początku do końca.

Przebieg uroczystości niósł ze sobą czytelny komunikat - był demonstracją siły i mocnych związków metalurgicznego giganta z polskim establishmentem. W tłumie gości można było spotkać zarówno przedstawicieli administracji rządowej, jak i samorządu. Ci ostatni w kuluarach nieoficjalnie potwierdzali, że jeszcze kilka miesięcy temu ArcelorMittal nie wykluczał likwidacji warszawskiej w huty w przeciągu dekady. Dziś koncern zapowiada, że wspólnie z nim huta dobije do setnych urodzin.

Włoski deweloper wie jednak swoje: - Prowadzimy rozmowy z urzędem miasta na temat zmian w studium zagospodarowania terenów byłej Huty Lucchini. Uważamy, że zakupione tereny doskonale nadają się, jako lokalizacja projektowanej dzielnicy mieszkaniowej. Bogate doświadczenie Pirelli Real Estate w zakresie tworzenia tego typu inwestycji wskazuje, że prawidłowe zidentyfikowanie i zaprojektowanie stref buforowych pozwala na koegzystowanie i rozwój terenów nieprzemysłowych i przemysłowych - czytamy w kolejnym komunikacie prasowym przysłanym przez Pirelli RE.

Inni na ten sam temat:

Zdjęcie walcowni autorstwa Jędrzeja Sokołowskiego pochodzi z materiałów prasowych ArcelorMittal. Pozostałe, robione komórką, to moje nędzne próby.

15 września 2008

Bitwa o handel

"Gazeta Stołeczna" donosi z samego rana, że miasto zamierza zerwać negocjacje z handlarzami z placu Defilad. Decyzja zaskakująca, odważna, ryzykowna, lecz generalnie słuszna.

To jedna z takich zadawnionych spraw, wokół których narasta z czasem tyle różnych "ale", że ciężko o jednoznaczną ocenę. W przypadku handlarzy z KDT czy ze stadionu te "ale" to przede wszystkim miejsca pracy sporej rzeszy ludzi. Ludzi, którzy zaczynali od łóżek polowych, ale z czasem jednak zalegalizowali działalność, płacą niemałe podatki i opłaty za wynajem stanowisk handlowych, mają stałych klientów itd.

Słowem - kupcy. Unikam tego słowa, bo po pierwsze uważam, że jednak znaczy ono coś innego, a po drugie dlatego, że sobie na to nie zasłużyli. W moich oczach stracili, gdy zaczęli szantażować blokowaniem i demolowaniem miasta. Po prawdzie stracili też wtedy w moich oczach prawo do negocjowania jakichkolwiek przywilejów, choć wcześniej skłonny byłem przymknąć oko na to, że są traktowani lepiej od innych, nie mających odpowiedniej masy krytycznej, handlarzy.

Ale co do zasady jestem zdania, że miasto nie powinno nikomu załatwiać działek pod działalność na preferencyjnych warunkach, wchodzić w spółki, udzielać rabatów i głosować 30-letnich dzierżaw bez przetargów. Nie jest to praktyka wolnorynkowa, a w przypadku placu Defilad wprost prowadziłaby do trwania w tym miejscu handlu o formie i treści, która po prostu powinna się przenieść ze ścisłego centrum na peryferia. To nie znaczy, że do szczęścia potrzebne mi są w Centrum tylko drogie domy handlowe - proszę bez demagogii. Ale choć jeden dom handlowy z prawdziwego zdarzenia, taki jakiego w stolicy nie ma od wojny, to bym kiedyś chciał zobaczyć tak nawiasem mówiąc. Znaczy to mniej więcej tyle, że wolałbym, by po drugiej stronie pl. Defilad względem Muzeum Sztuki Nowoczesnej stanął jakiś inny budynek, niż tylko zgrabniej opakowany blaszak KDT, np. jakaś instytucja kultury o odpowedniej randze i miastotwórczym potencjale.

Choć obawiam się, że działka może się okazać zbyt wartościowa ;)

Dlatego, jeśli pani prezydent nie - przepraszam za kolokwiazlizm - zabraknie jaj, by uciąć te wszystkie negocjacje z handlarzami i powiedzieć im wprost, że jak chcą dalej działać, to muszą się pogodzić z tym, że warunki dostaną takie jak wszyscy inni - będę pełen podziwu.

14 września 2008

Równowaga w architekturze [']

Ledwie doba minęła od weneckiego sukcesu rodzimej, może nie architektury, myśli architektonicznej raczej, a tu dotarła do mnie smutna wiadomość. Odszedł Andrzej Kiciński, architekt, urbanista, laureat Honorowej nagrody SARP w 1997 roku.

Nie miałem okazji poznać go osobiście, ale zawsze będzie mi się kojarzył z uporczywą obroną Sadów Żoliborskich przed styropianem. Obroną nieskuteczną, obroną, w której ulec musiał pod naporem estetycznego chamstwa i przestrzennej ignorancji.

Będę go tez pamiętał jako autora koncepcji uczłowieczenia zdegenerowanego placu Wilsona. Przypomniała ją ostatnio Gazeta Stołeczna walcząca wraz z przyjaciółmi z żoliborskiego forum z wszędobylskimi bankami. Koncepcja Kicińskiego została wybrana przez mieszkańców dzielnicy w niezobowiązującym referendum, po czym tradycyjnie zaginęła gdzieś w urzędowych archiwach. Nie doczekała się realizacji ani nawet poważnego potraktowania i do dziś pozostaje niespełnionym marzeniem. Już nie autora, ale naszym - żoliborzan - nadal. Mam nadzieję, że zostanie kiedyś zrealizowana choć w części.

12 września 2008

Siedem lat dziennikarstwa z internetem w tle

Marta Klimowicz w krótkim tekście poświęconym dziennikarstwu obywatelskiemu stawia pytania dotyczące relacji między rodzimą blogosferą, a mediami tradycyjnymi:

Czy dziennikarstwo obywatelskie w Polsce doczeka się dnia, kiedy niusy od internautów czy wpisy blogerów będą traktowane z co najmniej taką samą powagą, jak doniesienia największych telewizji? Trudno powiedzieć. Chciałabym jednak wierzyć, że polskim dziennikarzom obywatelskim uda się choć jeden raz przełamać monopol mediów tradycyjnych i faktycznie móc tworzyć opinie, wpływać na rozwój sytuacji społecznej (choćby w małej społeczności lokalnej) i informować szybciej oraz na wyższym poziomie, niż czynią to opłacani dziennikarze.
Jako osoba wykonująca zawód dziennikarza, pisząca bloga związanego tematycznie - przynajmniej częściowo - z pracą i śledząca uważnie różne miejsca w polskiej blogosferze nie jestem wprawdzie reprezentatywny, ale i tak poczułem się wywołany do tablicy.

Marta - a przed nią, na łamach "Dziennika" także inni bloggerzy (pozostałe linki poniżej) - zdaje się sugerować, że przyczyną niewielkiej siły przebicia blogerów do mainstreamowych mediów jest lekceważenie dobrze opłaconych, zadowolonych z siebie dziennikarzy z gazet i telewizji wobec wysiłków autorów "skazanych" na sieć. Nie zgadzam się z tym, choć nie zamierzam wcale bronić kolegów po fachu. Owszem, lekceważą. Ale przyczyną nie jest ignorancja, tylko specyficzna odmiana cyfrowego wykluczenia. Nie chcę przy tym nadużywać tego terminu - stosuję je, by skierować skojarzenia na właściwe tory.

Blogerzy - przy czym nie mam na myśli wszystkich, a raczej tylko tych, o których pisze Marta, czyli takich, którzy na swoich blogach piszą często lepiej, mądrzej i rzetelniej od zawodowców - to w przeważającej większości ludzie stosunkowo młodzi; średnia wieku jest wśród nich na pewno znacznie niższa, niż w jakiejkolwiek tradycyjnej redakcji (wyłączam portale, nawet te podpięte pod tradycyjne media, jak gazeta.pl czy tvn24.pl - tu średnia też jest niższa). W redakcjach wciąż dominują ludzie, którzy traktują internet raczej narzędziowo, niż źródłowo.

To znaczy mniej więcej tyle, że umieją wysłać maila i ewentualnie przeczytać wiadomości w sieci, ale już ze znalezieniem sensownej informacji mają problem. Z naciskiem na słowo "sensowna". Owszem, umieją skorzystać z Google, rzadziej z Wikipedii i na tym koniec. Dalej od tych - znanych im raczej jako marki i to bardziej z łam tradycyjnych mediów, niż z własnego doświadczenia - utartych szlaków stają się bezradni.

Nie zliczę, ile razy widziałem opad szczęki starszych stażem i wiekiem kolegów, gdy sprawdzałem im coś na Google Maps. Poza kilkoma osobami, które sam zaraziłem Gmailem, potem Google Readerem i Google Docs, nie spotkałem się właściwie w pracy z ludźmi, którzy umieliby skorzystać z czytnika RSS (zresztą często, nawet gdyby chcieli, to by nie mogli, bo ich redakcja nie pozwala instalować softu czy choćby pluginów do FF). Szczytem jest umiejętność wysłania maila ze smarfonu, a w większych firmach, pod instytucjonalnym przymusem, korzystanie z kalendarza umożliwiającego umawianie spotkań itp.

O takich narzędziach, jak serwis Google Finance w ogóle nie słyszała większość redaktorów gazet ekonomicznych w Polsce. Podobnie, jak nie spotkałem się z dziennikarzem, który stosuje wprost wymarzone w naszym zawodzie Google Alerts. A wnioskuję z faktu, że wygrzebane tam przez nas (mnie i zarażonych kolegów) z ich pomocą newsy były dla nich absolutnym zaskoczeniem. Ba, większość moich kolegów nie korzysta nawet z zakładek! Nie dodają nic do ulubionych!

A przecież, by korzystać z RSS-ów (czy w inny sposób obcować z blogosferą) trzeba jeszcze umieć sobie do nich coś dodać. Umieć nie tylko w sensie technicznym, ale przede wszystkim merytorycznym. Z gąszczu blogów i blogasków trzeba wyłowić to, co jest warte uwagi, wyrobić sobie intuicję, która pozwoli ominąć linki nie warte uwagi, a trafić na to, co jest ważne. Wielu z nich czyta wiadomości na portalu tak, jak w papierowej gazecie, a poza tym z internetowego potoku informacji wyłapać umie tylko jedno - ataki na siebie. Te są bowiem czytelne i formułowane wprost; by zrozumieć, że ktoś jest dla Ciebie chamski nie trzeba żadnej dodatkowej kompetencji.

Przyczyny tego stanu są jednak bardziej złożone, niźli tylko zwyczajna ignorancja. Pierwszą już poniekąd wymieniłem - jeśli z całej masy informacji dostarczanych przez okno przeglądarki najlepiej rozpoznaje się bluzgi pod adresem własnej pracy, można sobie po prostu dość szybko wyrobić o internecie jednoznacznie negatywne zdanie i to nawet, jeśli się wie, że ma on inną stronę. Niektórym - także w mediach - wydaje się po prostu, że skoro w sieci jest tak, jak jest (a stykają się z nią właśnie od tej strony - komentarzy pod swoimi tekstami), to nie muszą się w nią zagłębiać; "niech inni to robią, ja sobie dam radę bez internetu". To trochę tak, jak z tabloidami - większość poważnych ludzi, wśród nich dziennikarze, się nimi brzydzi, nawet jeśli ma świadomość, że czasami trafiają one na grube afery i mają rację w ich piętnowaniu.

Kolejna przyczyna też wiąże się z "komentarzami pod moim tekstem" - dla dziennikarzy wychowanych w przedinternetowych czasach sieć to nic ponad rubryka "listy od czytelników". Można je czasem wydrukować, znaleźć między nimi ciekawy temat, może nawet newsowy, ale prędzej interwencyjny.

Patrząc na to szerzej - gdy dzisiejsi blogerzy stawiali swoje pierwsze kroki w usenecie czy później na forach dyskusyjnych i uczyli się odróżniać trolla od sensownego oponenta, ci którzy dziś robią tradycyjne media dawno już w nich byli i doskonale radzili sobie zarówno bez wszystkich tych narzędzi, jak i bez źródeł, jakimi mogłyby być blogi. I ta możliwość nie bardzo ma się jak przebić do ich świadomości. No bo którędy, skoro na temat blogosfery wiedzą tyle, co przeczytali we własnej gazecie? Doskonale pokazał to fenomen Naszej Klasy, który w tradycyjnych mediach był opisywany bez zrozumienia, częściej zaś służył jako pretekst do pisania sensacyjnych artykułów.

Tu jednak docieramy do innego problemu - jakości rodzimych mediów jako takich oraz ich postępującej tabloidyzacji. Nie chcę tego wątku rozwijać, choć związek jest oczywiście bardzo silny. Spuentować chcę inaczej.

Zmieniłem ostatnio pracę. Porzuciłem tradycyjną prasę i zajmuję się stroną internetową kanału telewizyjnego TVN Warszawa. Nie, nie wiem kiedy rusza ;) Pracuję z bardzo młodym zespołem, co ma swoje plusy i ma minusy. Pocieszające jest to, że pośród nich są tacy, którzy wiedzą, co to RSS. Choć obawiam się, że gdy przyjdzie im decydować o tym, co jest wartościowym źródłem, to kolejne pokolenie użytkowników będzie się już dawno wyrażać w innej formie i narzekać, że ci tetrycy z czasów web2.0 ich nie kumają.

"Dziennika" debata o blogach:
Inni na ten temat:


PS: A skoro już tyle osobistych wstawek, to chciałem o jednym zbiegu okoliczności. Marta pisze, że dziennikarstwo obywatelskie zaczęło się rozwijać po 9.11.2001. Jeśli tak, to mnie zbliża do blogerów - moja przygoda z dziennikarstwem newsowym zaczęła się właśnie wtedy. Stażowałem wtedy w dwutygodniku "Viva!", który oczywiście dzień po ataku na WTC zaczął szykować specjalne wydanie. Trzeba je było przygotować w tempie, które zwykle w tej redakcji było niespotykane. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jak pracuje się w prawdziwej redakcji i muszę przyznać, że mi się to spodobało. A że mój staż w "Vivie!" upływał głównie na pisaniu na forach dyskusyjnych, to można powiedzieć, że byłem jednym z tych początkujących obywatelskich dziennikarzy, którym się udało przebić :)

11 września 2008

Ministerstwo dziwnych kroków

Późno, więc krótko na koniec dnia. Spotkałem się dziś z kilkoma osobami, którym zależy na tym, by zbliżający się wielkimi krokami Rok Chopinowski - 2010; nie pytajcie, co do tej pory zrobiły oficjalne gremia - nie zakończył się blamażem Warszawy.

W miłym wnętrzu pewnej żoliborskiej, generalskiej willi przypadła mi w udziale rola defetysty; z żalem tłumaczyłem, że w ramach warszawskiego ratusza w półtora roku zorganizować obchody na skalę oczekiwań i wizji uczestników spotkania jest rzeczą fizycznie niemożliwą. Myślałem, że w tej działce nikt mnie nie przelicytuje, ale to co usłyszałem na temat Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina (mam nadzieję, że nie mylę różnych instytucji) przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

Okazuje się bowiem, że mamy w Polsce państwową instytucję, utrzymywaną z podatków, której celem jest pilnowanie, czy muzyka Chopina jest poprawnie wykonywana, interpretowana zgodnie z kanonem i przy okazji, czy nie szarga się jego nazwiska (przy czym do kategorii szargania zaliczono tam pomysł wyprodukowania breloczków "w kształcie kompozytora" grających jego muzykę, a pomysł wypuszczenia markowych czekoladek z jego nazwiskiem po latach dywagacji utknął tam ponoć na amen).

Bazuję na opiniach, których nie weryfikowałem, więc pewności mieć nie mogę, argumentów drugiej strony nie znam, ale to co usłyszałem od znanych mi osób, którym wierzę - było porażające. Oczywiście w swoim statucie (instytut ma też własną ustawę, radę i kapitułę ochrony wizerunku, a co, nie stać nas?) instytucja ma zapisane także inne cele, ale ponoć w praktyce jej rola sprowadza się do pilnowania, by nikt nie grał mistrza inaczej, niż ustawa - niemal dosłownie - przewiduje.

Im dłużej o tym myślałem, tym mniej w to wierzyłem. Zakładam, że sama instytucja jest jednak potrzebna i że gdzieś tam pomiędzy niechęcią moich kolegów przemyca pewnie jakieś ważne, potrzebne działania. Jestem tego wręcz pewien. Ale samo to, że ktoś może powołać publiczną instytucję, która ma pilnować sposobu grania czyjejś muzyki - to jest dla mnie niepojęte.

Jeśli się mylę, jeden czytelnik na pewno zaraz nam to w komentarzach wyłoży. Albo przeciwnie - ubarwi to jakimś konkretami. Liczę na niego, a on na pewno wie, że to jego mam na myśli.

Okazuje się jednak, że może być nawet lepiej - bez żadnej ustawy, bez jakichkolwiek wytycznych własną komisję do weryfikacji artystów (sic!) powołać chcą władze warszawskiego Śródmieścia. Zajęciem nowej grupy urzędników będzie ocenianie, który artysta zasługuje na to, by występować przy wyremontowanym - i, w domyśle, zasługującym na porządnych artystów, a nie na jakieś rzępolenie - Krakowskim Przedmieściu (sic po dwakroć!).

Jeśli więc uczestnicy spotkania liczyli, że przesadzam i w warszawskim ratuszu ktoś podchwyci ich entuzjazm i energię, to teraz już wiedzą.

Duch Monty Pythona emanuje z Pcimia na cały kraj.

09 września 2008

Są i dobre wiadomości...

Skandal z Muzeum Sztuki Nowoczesnej trwać będzie pewnie dalej. Tymczasem dobra wiadomość nadeszła wczoraj niespodziewanie z innego kierunku. Udało się wybrać wykonawcę pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego.

Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od zwrócenia uwagi, że nie jest to miejska inwestycja, więc i sukces ten nie idzie na konto ratusza. Ale to drobna szpilka - ważniejsze, że się udało. Przyznam się, że gdy "Dziennik" wespół z częścią działaczy PO doprowadził do odwołania Michała Borowskiego ze stanowiska prezesa Narodowego Centrum Sportu, miałem obawy. - Cokolwiek by o Borowskim nie mówili, wziąłby to za twarz i doprowadził do końca. A tak czekać tylko, aż się wysypie - wieszczyłem. Moje obawy potwierdzała informacja sprzed kilku dni, o tym że w ramach procedury przetargowej do NCS wypłynęło mnóstwo zapytań, co naprawdę groziło opóźnieniami. A jednak się udało i nawet w budżecie się zamknęli, co nie jest łatwe. Chylę czoła, wycofuję się ze swoich słów i zaczynam wierzyć, że to się jeszcze może udać. Na razie na Euro 2012 gotowy jest jeden stadion. W Dniepropietrowsku.

Dobre i to ;)

08 września 2008

Szwajcar w Warszawie

Gazeta Stołeczna - piórem Doroty Jareckiej - pogrzebała dziś projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej autorstwa Christiana Kereza. Miejmy nadzieję, że jednak przedwcześnie.


Nim wzburzy się w Was, nieliczni czytelnicy, krew na wieść o tym, że jestem entuzjastą minimalistycznego projektu Szwajcara, zechciejcie dać wyjaśnić, w czym rzecz. Co dziś opisał "Stołek", śledzący sprawę muzeum dziennikarze wiedzieli już od pewnego czasu. Władze Warszawy zdają się nie chcieć tego gmachu i nie czuć wagi tej inwestycji. I to - a nie kształt ścian czy dachu - jest prawdziwym przekleństwem Kereza.

O problemach z rozstrzygnięciem konkursu na koncepcję budynku już swego czasu pisałem - dość więc przypomnieć, że już wtedy doszło do skandalu związanego z muzeum, który odbił się zresztą echem wśród architektów na świecie. Do pracy w Warszawie nie zachęcają ich też raczej wiadomości o tym, że od ogłoszenia werdyktu jury - co przecież też nie odbyło się bez kolejnego skandalu - do podpisania umowy z architektem minęło kilkanaście miesięcy, a efektu końcowego o mały włos nie przekreślił fakt, że między czasie odbyły się w Polsce wybory, które zmieniły układ sił na linii władze Warszawy - ministerstwo kultury.

W końcu się jednak udało i Christian Kerez przystąpił do pracy nad projektem. Warto może wyjaśnić raz jeszcze - przedmiotem konkursu była koncepcja budynku, nie jego projekt. Na to - wedle owej umowy - by go przygotować autor ma bodaj dwa lata! Tymczasem zdaniem urzędników nie wolno mu już właściwie nic zmienić. No chyba, że pod ich dyktando - wtedy nie zasłaniają się prawem zamówień publicznych.

Specem od owego prawa nie jestem, ale zasięgałem opinii na ten temat i przyglądałem się rozwiązaniom zagranicznym - w Londynie jakoś nikogo nie dziwi, że projekt nowego elementu kompleksu Tate Modern zmienił się dość znacznie. Nie chce mi się wierzyć, że polskie prawo wyklucza inwencję architektów. Tym bardziej, że sami urzędnicy są w swoich deklaracjach zadziwiająco niekonsekwentni i odmiawiając prawa do jednych zmian sami sugerują inne, wcale nie mniej znaczące.

Symptomatyczna dla urzędniczego toku rozumowania wydaje się wypowiedź rzecznik Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, Julii Matuszewskiej: - Skoro miasto wykłada pieniądze na budynek, powinno coś z tego mieć. W tym przypadku będzie to 10 tysięcy metrów powierzchni do wykorzystania przez miasto. Na teatr (oby!) albo na coś innego; jak w ratuszu powstanie nowe biuro - można będzie je tam zmieścić. Przedszkoli brakuje - coś się wysupła przy pl. Defilad. W najgorszym razie puści się w lizing lub podnajmie handlarzom gaci i skarpet.

W ratuszu nikt chyba nie rozumie, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest dla stolicy 40-milionowego kraju (który od dwóch dekad jawi się światu jako ikona modernizacji i transformacji) wartością samą w sobie. Że taka instytucja otworzy Polskę dla zupełnie nowej grupy ludzi, którzy dziś nie mają tu po co przyjeżdżać. Że będzie to miejsce ważne w skali regionu, a może i kontynentu. Że biznes lubi się dziś lokować w sąsiedztwie takich instytucji (co zresztą najlepiej widać właśnie w Szwajcarii, skąd pochodzi Kerez). Że sam ten budynek - o czym też już kiedyś wspominałem - może z pewnością stać się symbolem Warszawy, a nawet gdyby nie, już samo to, że zastąpi nieszczęsną blaszaną budę na pl. Defilad będzie dla miasto tym czymś, czego nie dostrzega pani Matuszewska.

Tego miasto nie widzi - widzi tylko kłopotliwą inwestycję, której nie rozumie i metry powierzchni użytkowej do ewentualnego wykorzystania. Urzędnicy nie rozumieją, że wpychanie do tego samego budynku innych instytucji utrudni muzeum jego działalność, skomplikuje politykę wizerunkową, która przecież jest niezwykle ważna przy budowaniu pozycji Warszawy, jako ośrodka kultury. I to wszystko dzieje się w chwili, gdy stolica ubiega się o tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016!

O dyrektor muzeum Joannie Mytkowskiej mówi się w ratuszu, że nie jest stroną w całym sporze (bo istotnie z formalnego punktu widzenia nie jest), a jej rolę sprowadza się do tego, że w stosownym momencie odbierze klucze do gotowego budynku. A raczej do tego jego części, którą miasto zdecyduje się przeznaczyć dla muzeum.

Smutne to. Jeżdżą ci urzędnicy po świecie na nasz koszt, widzą więcej niż niejeden z nas w życiu zobaczy, a zrozumieć im się nie udaje. Nie raz słyszałem sugestie, że cała ta inwestycja potrzeba jest do szczęścia tylko grupce artystów. Wskazywano mi nawet konkretną grupkę, ale to przez litość pominę, podobnie jak sugestie pełne różnorakich podtekstów, których nie chcę tu nawet przywoływać, bo byłoby to już naprawdę zbyt żenujące.

I to wszystko pada z ust urzędnków związnych z liberalną ponoć formacją polityczną, która rządzi krajem. Trudno w to uwierzyć, ale pomysł budowy muzeum nabrał realnych kształtów za rządów formacji, której sztuka nowoczesna kojarzy się pewnie wyłącznie z genitaliami na krzyżach. A jednak nawet tamta ekipa rozumiała, że dla pozycji Warszawy na świecie taka instytucja jest potrzebna.

W tym wszystkim wciąż zadziwiająca jest dobra mina, jaką do tej gry robi Kerez. Ktoś powie - dobrze opłacona mina. Prawda, tyle że on wciąż nie dostał ani grosza z wynegocjowanego honorarium. A po Warszawie nie od dziś krąży plotka, że jeden z zagranicznych architektów projektujących ważny gmach na zlecenie miasta został przez negocjacje z polskimi urzędnikami doprowadzony na skraj depresji i bankructwa przy okazji. Oficjalnie i on robi dobrą minę. A Kerez w duchu wcale nie jest pewnie taki spokojny, ale zależy mu na tym zleceniu, więc chowa nerwy w kieszeń i konsekwentnie deklaruje gotowość do współpracy.

Czytam teraz w "Stołku", że gotów jest nawet machnąć ręką, na poprawioną - lepszą bez dwóch zdań - wersję projektu, która nie zyskała akceptacji miasta i projektować w ramach pierwotnej, słabszej koncepcji. Czytam, że gotów jest wbudować w ten projekt teatr (choć te dwa zlecenia są w oczywisty sposób sprzeczne, o czym także pisze "Stołek"). I zastanawiam się, czy rzeczywiście użyte przez Dorotę Jarecką słowo "klątwa" nie jest faktycznie zasadne. Coś musi być w placu Defilad, jakiś czakram emanujący fatalną energią zakopany pod trybuną honorową przed PKiN, że kto by się nie przymierzył do jego zabudowy, to w ten czy inny sposób zostanie powstrzymany. Zwykle z pomocą dłubiących tam nieustannie i bez efektu urzędników ratusza.

Mimo wszystko wciąż wierzę, że - choćby ze strachu przed kolejnym skandalem - ratusz dogada się w końcu ze Szwajcarem, zaakceptuje projekt i zacznie budować muzeum; że przełamie klątwę.

Wizualizacje pochodzą z materiałów Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

----{ edit }-----

Za ciosem poszło Życie Warszawy, które donosi, że w ratuszu są już tacy, którzy sugerują, że muzeum nie opłaca się budować. Spotkałem się wcześniej z opinią, że wszystkie te opóźnienia i zawirowania, to celowe działanie mające na celu uwalenie tego projektu. Do wczoraj nie do końca wierzyłem, że władze stolicy mogłyby celowo prowadzić do takiego finału, ale teraz to naprawdę zaczyna się łączyć w spójną całość. I nawet widmo skandalu ich nie powstrzymuje?

Pogratulować.

07 września 2008

Nie dogodzisz

Sobota w Warszawie upłynęła pod znakiem wielkich imprez. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się pod Pałacem Kultury na Orange Warsaw Festival, kilka tysięcy odwiedziło Wytwórnię Wódek Koneser, by posłuchać Georga Clintona, a ponad 30 tysięcy fanów sportów ekstremalnych oglądało sportowe pożegnanie Stadionu X-lecia.

Dopisała pogoda. 6 września był upalny, niczym czerwcowy wieczór. Z trzech wymienionych imprez zaliczyłem tylko jedną, tę w Koneserze. Koncert był nierówny, po dobrych momentach przychodziły długaśne, słabiutkie sety staruszków, którym chyba wydaje się, że są wirtuozami. Nie są, lepiej im idzie, jak się po prostu wygłupiają. Ale atmosfera była świetna, a reggaowo-rockowo-funkowa muzyka idealnie zgrała się z aurą.

Niezapomniany był też widok ulicy Ząbkowskiej, na której tłok był taki, jak na głównych ulicach prawdziwie turystycznych miejscowości. W środku nocy, w Warszawie. Jeśli te imprezy miały przybliżyć miasto do zwycięstwa w wyścigu o tytuł europejskiej stolicy kultury w 2016 roku, to bez wątpienia ta praska była krokiem w dobrym kierunku. Choć kultura to masowa i, tu zgadzam się z krytykami, takie imprezy same nie wystarczą, to jednak pokazała, że w Warszawie tłum ludzi może się dobrze i spokojnie bawić. I to na Prażce.

Myśmy skołowali na 11 listopada 22, gdzie do 5 rano trwała znakomita zabawa przy muzyce, której na trzeźwo nie dałbym rady słuchać ;) Nie o to jednak chodzi - ważne, że kolejny raz przekonałem się, jaką bzdurą jest mówienie, że w Warszawie nic się nie dzieje.

Są jednak tacy, którym to nie pasuje. Łukasz Kamiński mignął mi w tłumie, więc trudny dylemat wynikający z przybytku imprez rozstrzygnął na korzyść Clintona. Wcześniej jednak narzekał, że imprez jest... za dużo! Detali rzeczywiście można się czepiać, ale - jeśli już - to raczej narzekałbym, że taki weekend był tego lata tylko jeden i tylko we wrześniu. Całe wakacje spędziłem w mieście i, choć i tak działo się niemało, żałuję, że nie było więcej takich dni, gdy można było wybierać między kilkoma dużymi imprezami. A przecież latem, w europejskiej stolicy kultury, powinno być właśnie tak - nadmiar i bogactwo zmuszające do wybierania. Łukaszu i Gazeto Stołeczna, nie idźcie więc tą drogą, mobilizujmy miasto, by imprez było więcej, a nie sugerujmy jego władzom, że zrobiły ich za dużo, bo spoczną na laurach ;)

PS: Fajny komentarz obok tematu. Panadol Bródno i Ranigast Stare Miasto brzmią jak nazwy klubów piłkarskich :)

02 września 2008

Derby

Zastanawialiśmy się dziś w redakcji* nad tym, jak można byłoby "ugryźć" derby Warszawy na stronie internetowej. Mieliśmy kilka fajnych propozycji, które mogą nawet kiedyś ujrzeć światło dzienne, choć kibolstwo znów zrobiło wszystko, by się odechciało.
Od dwóch lat interesuję się piłką bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej (spora w tym zasługa gry Fifa, nawiasem mówiąc) i coraz bardziej męczy mnie to, że w Polsce nie da się emocjonować klubową piłką, o realnym kibicowaniu nie mówiąc.

Nie da się, bo co to za emocje, jak piłka tonie w korupcji? Co to za przyjemność, jak mecze kończą się zadymami? Ba, nawet nie tyle kończą - nie wiem czy celowo, ale nad wyraz zgrabnie napisał dziś "Stołek"; w czasie bijatyki w stolicy rozpoczął się mecz derbowy.

Wiem, odezwą się - jeśli w ogóle ktoś się odezwie - zaraz chętni, by dowodzić, że nie każdy kibic to kibol. Z pewnością. Ale ta garstka (?) narzucająca reszcie swój sposób wyrażania około portowych emocji nadal jest zbyt liczna na mój gust.

Chciałbym dożyć czasów, gdy nie dwie, lecz co najmniej cztery warszawskie drużyny grać będą w Ekstraklasie, a ich kibice, choć podzieleni, nie będą się tłuc, tylko oglądać mecze na stadionach lub w swoich pubach. Chciałbym, by wokół piłki była taka otoczka, jak na Wyspach. Na razie pozostaje mi emocjonować się ligą angielską.

Chciałbym szykować specjalne wydania gazet, czy specjalne dodatki na strony WWW lokalnych mediów w taki dzień, gdy Warszawa ma swoje piłkarskie święto. Pisać o tych klubach, o ich zawodnikach, krótko mówiąc pisać dla kibiców. Ale na razie nie ma to żadnego sensu. Szkoda czasu.

PS: W podlinkowanym tekście o zadymie rozbawiło mnie pierwsze zdanie pod leadem - o bijatyce dowiedziała się Gazeta Stołeczna. Nawet na Prażce słychać było syreny suk jadących na Muranów, więc średni to ekskluziw, koledzy :)

* W tym miejscu czas chyba dodać, że nie jest to już warszawska redkacja "Dziennika", lecz newsroom TVN Warszawa, kanału telewizyjnego i strony internetowej, które mają ruszyć jeszcze w tym roku.


----{ edit 3.09.08, 7:04 }----

Właśnie sobie przypomniałem, że wciąż nie znam wyniku - a po to wszedłem wczoraj na gazetę.pl. Było 1:1.

04 sierpnia 2008

Polski dokument - cichy i ciemny

Do kin - a w każdym razie co najmniej do jednego, żoliborskiej Wisły - trafił właśnie film „My, Cichociemni”. Miała to być produkcja, która przybliży widzom bohaterską formację wojskową, a jest raczej smutny obraz polskiego dokumentu z poruszającą historią w tle.

Cichociemni - określili się tym mianem w żartach i tak już zostało. Bo przychodzili po ciemku i brudną robotę załatwiali po cichu. W Szkocji, w ramach treningu robili zajazdy na hotele i restauracje obsadzane przez innych żołnierzy. Z zaskoczenia, z ostrą amunicją, bez żartów. Dziś trenują tak najlepsze oddziały specjalne na świecie, wtedy była to zupełna nowość. Jak wszystko - wielu Cichociemnych samo słowo "spadochron" poznało dopiero na Wyspach. Nic dziwnego - polską armię tworzyli tam przecież ludzie, którym udało się wydostać z kraju w 1939 roku lub ci, którzy dostali się do sowieckiej niewoli i do Wielkiej Brytanii trafili przez Bliski Wschód. Byli w różnym wieku, różnego pochodzenia, wykształcenia i - przynajmniej przed wojną - majątku. Łączyło ich jedno - przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosili się na ochotnika do służby w kraju. Mieli tam dotrzeć na spadochronach, przemycić pieniądze na działalność podziemną (nie raz po kilkadziesiąt tysięcy dolarów zaszytych w paskach), a potem wspierać partyzantkę, organizować łączność, fałszować dokumenty, wysyłać meldunki i mikrofilmy do Anglii.

Cichociemni nie byli oddziałem - każdy z nich szkolony był do samodzielnej działalności na tyłach wroga. - W walce zawsze byliśmy samotni - wspomina dziś Stefan Bałuk, jeden z żyjących weteranów tej formacji. Udział w szkoleniu zaproponowano ponad 2 tysiącom żołnierzy, przeszkolono około ośmiuset. Zrzucono 316. Zginęło 112. 91 wzięło udział w Powstaniu Warszawskim, 18 w nim poległo. Byli najlepsi z najlepszych, byli elitą polskiej armii, której ta nie powstydziłaby się pewnie i dziś. Nic więc dziwnego, że Jednostka Wojskowa 2305 lepiej znana jako GROM przyjęła tradycję Cichociemnych. I, co ważne, nie tylko na okoliczność oficjalnych rocznic - żołnierze GROM-u są na każde wezwanie weteranów. Pomagają, kupują leki, wożą, gdy jest to potrzebne. Oddają krew, gdy pojawia się taka konieczność. Weterani mocno to podkreślają, więc czynię tak i ja.

Wśród Cichociemnych była też jedna kobieta, Elżbieta Zawacka, Zo. Łączniczka Komendy Głównej AK, legenda podziemia. Ponad sto razy przekraczała granice w okupowanej Europie, ustalała hasła, zakładała meliny, wciągała do konspiracji ludzi, gubiła pościgi, wracała i działała dalej. Żyje do dziś, jest jedną z twarzy, które z kinowego ekranu opowiadają swoje biografie w dokumencie Pawła Kędzierskiego.

Każda z tych historii nadaje się na scenariusz filmu sensacyjnego. Nie trzeba nic dodawać, nic podkręcać, nic koloryzować - przygody agentów Bourne'a czy Bonda można włożyć między bajki, a to działo się naprawdę. Trzeba tylko podesłać ten scenariusz komuś w Hollywood. To mój głos w sporze o to, jaki powinien być film o Powstaniu Warszawskim. Sporze, który ożywili redaktorzy naczelni czterech największych dzienników w Polsce - po raz pierwszy razem, jednym głosem. Cieszy mnie niezwykle, że właśnie w takiej sprawie.

Bo też "My, Cichociemni" to film, który pokazuje z całą mocą, jak o Powstaniu mówić nie ma sensu. Owszem, ich biografie poruszają, ich twarze zapadają w pamięć, ale przecież nie trzeba tłumaczyć, że nie tędy droga do świadomości masowego widza. Ani w Polsce, ani na świecie. Fabularyzowane scenki dograne w pośpiechu są toporne, niczym szkolne przedstawienie, rażąco umowne, niczym rekonstrukcje powstańczych walk na ulicach Warszawy. Archiwalne materiały pokazane w filmie są ciekawe, ale prawdziwą sensacją będą tylko dla fachowców i historyków, którzy nie mieli okazji wcześniej ich poznać. Pchanie tego filmu do kinowej dystrybucji to strata czasu. Lepiej dodać taki film na DVD do jakiejś gazety - to da szansę, że ten czy ów obejrzy, że jakiś nauczyciel pokaże go na lekcji, albo nawet zabierze klasę do kina, ale co z tego? Nie opowiemy w ten sposób naszej narracji, jak proponuje w dzisiejszym "Dzienniku" Eryk Mistewicz (nie widzę tego tekstu na dzienniku.pl).

"My, Cichociemni" to prosty, schematyczny dokument. Zbyt prosty i zbyt schematyczny, by odnieść nawet minimalny sukces w swojej kategorii. Nie da się z czystym sumieniem zachęcać publiczności do wizyty w kinie. Ci, którzy istotnie mogą być nim zainteresowani trafią sami.

Na zakończenie jeszcze jedna wiadomość - fabularny serial o "Cichociemnych" szykuje ponoć TVP. Nie wiem - cieszyć się, czy martwić? Obawiam się, że budżetu "Kompanii braci" przyjdzie mi kolejny raz załamać ręcę nad straconą szansą.

My, Cichociemni. Głosy żyjących
reż. Paweł Kędzierski
Polska, 2008


Inni na ten temat:

24 lipca 2008

Martwe Przedmieście

Po długim remoncie otwarto wreszcie Krakowskie Przedmieście. Powiało Europą, zachodnią cywilizacją i wielkim światem. Oczywiście, można się przyczepić do kilku detali, co też uczynię, by zadość uczynić tęsknotom czytelników dopominających się nowych wpisów :)

Do szału doprowadziło mnie to, że Zarząd Dróg Miejskich tradycyjnie zignorował potrzeby osób niepełnosprawnych, dla których ulica jest teraz nawet bardziej niedostępna, niż przed remontem, a także rowerzystów, którym najpierw nie wybudowano ścieżki, potem odmówiono prawa wjazdu na ulicę, a teraz ściga się ich za jazdę po chodnikach. Powiew Europy jakby zelżał.

No i jeszcze jeden detal - chiński marmur w charakterze podłoża okazał się porażką, bo chłonie bród tak samo, jak betonowa kostka. Widać to najlepiej tam, gdzie zatrzymują się cieknące olejem autobusy i tam, gdzie skupia się nocne życie Warszawy, czyli przed dwoma okienkami z kebabami (o tym nocnym życiu będzie jeszcze za chwilę). Jest już nawet pierwszy efekt - władze Śródmieścia szukają pretekstu, by wypowiedzieć kebabowym barom lokale. Oficjalnie dlatego, że nie przystają swoim klimatem do charakteru ulicy. Brakuje tylko stwierdzenia, że nie pasują do narodowego ducha i chrześcijańskiej tradycji - tymi argumentami posłużono się ponoć ostatnio w Lombardii, by uzyskać analogiczny efekt. By jednak nikt nie posądził urzędników o niechęć do Turków, w charakterze listka figowego poświęci się punkt ksero. Rzeczywiście - dwa kroki od bramy największej polskiej uczelni, rzut beretem od siedziby Polskiej Akademii Nauk punkt ksero nie pasuje zupełnie.

A skoro o tej uczelni mowa. Studenci, wiadomo, wyższej kultury osobistej reprezentanci, wiedzą, że na wykład z gumą do żucia w gębie wchodzić nie wypada. Zostawiają więc gumy przed bramą Uniwersytetu. Oczywiście na trotuarze. Teraz widać to słabiej, lato jest, a przed oficjalnym otwarciem chodniki umyto - poczekajmy jednak do października, a okaże się, że nie tylko kebab brudu źródłem być może. Może i uczelnia nie pasuje do charakteru ulicy? Biorąc pod uwagę, że z pałacu Czapskich po drugiej stronie Krakowskiego wynieść się będzie musiała Akademia Sztuk Pięknych - da uzasadnić i taki pogląd.

Z tym brudnym marmurem wiąże się jeszcze jeden (nie)smaczek. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem z branży kamieniarskiej, ale informacji nie sprawdzałem, więc com usłyszał, powtarzam z pewną dozą ostrożności. Twierdził on, że chiński marmur pojawił się w projekcie jednej z warszawskich stacji metra, ale po testach został zastąpiony droższym, rodzimym, właśnie dlatego, że łatwo się brudził i szybko się ścierał. A może nawet został użyty raz i więcej już go metro nie chciało? Dość, że w specyfikacjach kolejnych zleceń zastrzegano, by tego materiału nawet nie brać pod uwagę przy projektowaniu stacji. Know how miejskiej spółki budującej metro nie dotarł niestety do urzędników od dróg - taki mamy obieg informacji w ratuszu.

Antykebabowa postawa władz Warszawy też mnie wkurzyła. Dwa okienka z tureckim żarciem to poza bistrem Zakąski Przekąski, gdzie nawet nad ranem, na stojaka można walnść ostatniego - względnie pierwszego - kielicha, jedyne lokale przy Krakowskim czynne dłużej niż do godziny 22. Potem reprezentacyjna ulica zdycha tak samo, jak Stare Miasto. Nie działają tu żadne sklepy z pamiątkami, puby zamierają najpóźniej około północy, wcześniej zwijając zbyt głośne dla sąsiadów ogródki, a restauracje już o 21 wrogo traktują tych, którzy pytają, czy kuchnia jeszcze działa.

Smutne to. Lokalne media podjęły temat w licznych publikacjach. Mówił o tym prof. Bohdan Jałowiecki, prof. Roch Sulima, pisała "Polska", przywoływał rzecz Alek Tarkowski linkując przy okazji dwa ciekawe wywiady (z architekt Magdaleną Staniszkis i Grzegorzem Lewandowskim z Chłodnej 25, które też polecam), mówili Maciej Miłobędzki z pracowni JEMS, Łukasz Król z Konesera i inni. Jeśli coś mnie w tym wszystkim cieszy, to właśnie ten wysyp komentarzy. Nie wszystkim zwisa.

Ale to gadanie po próźniy (uon godoł i godoł, a oni nie słuchali i nie słuchali...). Wczoraj w telewizyjnym "Kurierze" właściciel jednej z restauracji tłumaczył, że zamyka interes o 22, bo potem i tak nie ma klientów. Pomylenia przyczyny ze skutkiem nie zauważył. Na tym jednak nie koniec problemów ze spostrzegawczością knajpiarzy z Traktu Królewskiego.

Ci, którzy wynajmują lokale od miasta wychodzili sobie na czas remontu ulicy obniżkę czynszów, co było nawet zasadne. Teraz miasto chce im czynsze podwyższyć, wychodząc z równie słusznego założenia, że po remoncie ulicy ich lokale zyskały na atrakcyjności. W tym samym "Kurierze" jedna z właścicielek knajpy twierdziła, że podwyżka z kilkudziesięciu do kilkuset złotych za metr jest działaniem sprzecznym z wolnym rynkiem. Ze swojej strony sugeruję, by spróbowała Pani wynająć lokal na knajpę w jednym z centrów handlowych - ciekawe czy znajdzie tam ofertę poniżej 100 euro za metr.

Sugestia to jednak wyłącznie retoryczna - najemcy bowiem mają własny pomysł. Chcą od miasta odkupić lokale, oczywiście po preferencyjnych cenach, jako że przez lata w nie inwestowali. Miasto odmawia. Po pierwsze dlatego, że do większości nieruchomości są roszczenia, po drugie zaś słusznie zauważając, że sprzedaż nie jest obowiązkiem tylko prawem właściciela, który ma prawo atrakcyjny lokal zachować. Zwykle jestem zwolennikiem prywatyzowania miejskiego majątku, ale tym razem robię wyjątek - sprzedaż tych lokali byłaby równoznaczna z dobiciem ulicy. Tak, jak stało się w Opolu i na moim kochanym placu Wilsona.

Najemcy z Traktu Królewskiego i Starego Miasta się jednak nie poddają. Czy postanowili pokazać, że są Warszawie potrzebni? Czy wykorzystali dwa zrzeszające ich stowarzyszenia, by wspólnie urządzić święto Krakowskiego Przedmieścia? Czy postanowili zaprosić warszawiaków i na całą weekendową noc otworzyć swoje podwoje? Nie - oni postanowili... zamknąć swoje lokale w niedzielę, 10 sierpnia.

Czytałem niedawno "W cieniu ZŁEGO" Edwarda Dziewońskiego, który stara się na swój sposób ożywić to, co opisywał Trymand, teraz czytam wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Pięknie niedzisiejsza szata graficzna kojarząca mi się ze starymi wycinkami prasowymi gromadzonymi przez moich dziadków i zupełnie nierzeczywisty klimat Warszawy lat 40. i 50. tętniącej nocnym życiem, bawiącej się mimo wszechobecnych ruin, mimo szarości, mimo wszystkich przeszkód, po których dziś nie ma śladu. O przedwojennym Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie w ogóle nie warto wspominać w tym kontekście - to świat nieosiągalny. Ale jak to możliwe, że w latach 50., w ciemnej komunie te ulice żyły, nieliczne knajpy trwały i miały swoją stałą klientelę, wśród której niemal każdy znał każdego, a dziś reaktywowana Cafe Fogg traci lokal, a miejsce po zamkniętej za długi kawiarni Nowy Świat straszy zaklajstrowanymi szybami i reklamą dewelopera na fasadzie? Niestety, miasto niewiele może - do wynajęcia potrzebny pewnie przetarg, konkurs albo jeszcze inna procedura, którą z pewnością też wygra bank. Zresztą organizowanie rozrywki to nie jest zadanie władz miasta (choć oczywiście nie powinny go też sabotować, tymczasem Rada Miasta zdecydowała się na wprowadzenie zakazu organizacji dużych imprez na Starym Mieście).

To wszystko zadziwia mnie tym bardziej, że kilkaset metrów dalej, w podwórku między Smolną, Nowym Światem i Foksal, w starych pawilonach handlowych nie ma już - może poza sklepem z lampami - jednego wolnego lokalu, w którym nie byłoby knajpy. Niektóre działają tam już kilka lat, inne zmieniały właścicieli, nazwy i stylistykę, ale jedno się nie zmienia - co weekend ściąga tu mnóstwo ludzi, którzy dobrze, na pewno głośno, ale raczej spokojnie i bez huligaństwa, się tu bawią. Podupadło trochę zagłębie na Dobrej, za to Ząbkowska czy 11 listopada na Pradze rosną w siłę. Jest potencjał, są klienci, a Trakt Królewski zdycha. A przecież, jak pisze Budrewicz, "jedno jest ustalone ponad wszelkie wątpliwości: chodzenie do knajpy nie jest funkcją najbardziej zaszczytną, lecz od czasu do czasu organizmowi potrzebną".

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.