Muzeum Historii Polski - omówienie projektu
- Autor Muzeum Historii Polski: "Wolę atak niż obojętność"
- Muzeum Historii Polski: poznaj szczegóły projektu
Naprawienie niektórych błędów jest dziś trudne, jeśli nie niemożliwe - budowa dodatkowych stacji wiązałaby się przecież z koniecznością czasowego przynajmniej zamykania I linii metra, co trudno sobie nawet wyobrazić. Choć warto dodać, że jest to możliwe - berlińska stacja Jannowitzbrücke z 1928 roku została w ostatnich miesiącach zbudowana niemal od nowa. Z użytku wyłączone było najwyżej pół peronu (jeden kierunek), ale pociągi cały czas wolno przejeżdżały przez plac budowy.
Nie sposób też nie wspomnieć przy okazji o dżungli wyhodowanej na działce należącej do ambasady Indii.
Słowem - dzielnica dyplomatyczna pełną gębą. Last but not least, przy ulica Kawalerii stoi też niepozorny - mówiąc eufemistycznie - budynek mieszczący redakcję TVN Warszawa. To moja codzienna droga do pracy. I właśnie ta elegancka, prestiżowa okolica codziennie zachwyca mnie detalem, tak zwaną małą architekturą.
Z trzech widocznych na zdjęciach budek każda jest perełką. Ponad przeciętność wznieśli się Holendrzy - ich budka, jedyna "zamieszkana", stoi na słupkach. Daje to rezydującym tam ochroniarzom lepszy ogląd na sąsiednie budki, a bierze się z pewnością z faktu, że Holandia położona jest na terenach zalewowych i podwyższenie takie może pozwolić przetrwać, gdy z brzegów niespodziewanie wystąpi pobliski kanałek Piaseczyński.
Szkoda, że elegancka architektura ambasad, w tym oryginalnie ogrodzonej ambasady Królestwa Niderlandów (3m, opowiedz Państwu dowcip), sąsiadować muszą z takim badziewiem. Czerwona, betonowa kostka, indyjskie krzaczory i rozjeżdżony parking przed naszym budynkiem to przy tym już tylko dopełniające żałosny efekt detale.
Muzeum Powstania Warszawskiego przyzwyczaiło nas już do tego, że sięga po zaskakujące środki wyrazu: koncerty punkrockowe, plenerowe przedstawienia, rekonstrukcje historyczne, przejazdy rowerowe czy komiksy. Ale filmu science-fiction z Powstaniem nikt jeszcze nie próbował łączyć. Porwał się na to Tomasz Bagiński, twórca filmów animowanych w 2003 roku nominowany do Oskara za "Katedrę". - Od wielu lat myślę o nowym sposobie opowiadania historii, w tym Powstania Warszawskiego. O sposobie broniącym się w skali świata - tłumaczy filmowiec.
- Jesteśmy placówką otwartą. Może zapewnimy dzieciom trenera i wyznaczymy jeden dzień na grę, tak jak na naszej hali sportowej.Wiceburmistrz Żoliborza, Witold Sielewicz:
Rozczarowani chłopcy zwracali uwagę, że choć formalnie remont trwa, to płyta boiska jest gotowa i nawet ktoś tam grał. - Zdarzyło się to raz. Ulegliśmy presji. Więcej się to nie powtórzy - ucięła dyrektorka.
- Zrobiliśmy błąd, że udostępniliśmy dzieciom boisko wcześniej. Teraz chcą na nim grać.Wiceprezydent Warszawy Włodzimierz Paszyński:
- Boisko na Mścisławskiej kosztowało kilka milionów złotych i musimy mu zapewnić ochronę, dlatego dzieci nie będą mogły tu wejść tak po prostu.
- Dbamy o bezpieczeństwo, jeśli komuś coś się stanie, to odpowiadałby za to dyrektor szkoły. Trzeba więc zatrudniać opiekuna. Czasy, kiedy dzieci biegały samopas po boiskach już się skończyły.
- Chcemy budować nowe boiska, ale to nie oznacza, że będą ciągle otwarte. Poza tym nie ma takiej potrzeby. Ponosilibyśmy koszty, a obiekty stały by puste. Ale jeśli będzie potrzeba, zastanowimy się nad poszerzaniem oferty sportowej.
- Jak ktoś zostaje urzędnikiem, to mu odp...la.
Serii właściwie nie trzeba przedstawiać - nie pomylę się pewnie, gdy napiszę, że "Call of Duty" to najbardziej znana i najpopularniejsza strzelanka w realiach II Wojny Światowej. Nowa - piąta, nie licząc dodatków i pobocznych wersji - część to zresztą powrót do klasyki - poprzednią przeniesiono bowiem we współczesne realia.
Chodząc na sesje rady miasta i rad dzielnic widzę, że mieszkańców zwykle tam nie ma. Przychodzą rzadko, tylko wtedy gdy dzieje się coś naprawdę spektakularnego, np. opiniowany jest przebieg trasy szybkiego ruchu pod ich oknami. Zwykle z transparentami, pretensjami, bez szans na rzeczową dyskusję. Debata publiczna w Warszawie toczy się od jednej takiej awantury do drugiej - pomiędzy nimi politycy robią wszystko, by unikać mówienia o ważnych sprawach, a mieszkańcy nie mają czasu, by się nimi zajmować, bo pracują, stoją w korkach, szukają miejsca w przedszkolu lub czekają w kolejce do szpitala.
Profesor Jałowiecki wymienia listę bolączek Warszawy; grodzone osiedla, brak planów zagospodarowania, brak wyrazistego symbolu, segregację przestrzenną i korki - to tematy obecne w mediach lokalnych właściwie cały czas. Od tylu lat tłumaczymy np. czym są plany zagospodarowania i dlaczego trzeba je uchwalać. A mimo tego uchwalanie wciąż napotyka na takie same, ostre, niechętne reakcje mieszkańców, dla których fakt, że miasto planuje przedszkole właśnie na ich działce jest zamachem na prawo własności. Ale niech miasto tego przedszkola nie zbuduje - zaraz zaprotestują, że nie mają gdzie posłać dzieci.
Być może jest tak, że gdy ci pierwsi protestują - ci drudzy jeszcze nie mieszkają w Warszawie. I być może dlatego ci drudzy, gdy już tu się sprowadzą, nie widzą związku między swoimi problemami, a sprawami innych osiedli, innych dzielnic. Zaczynają się interesować miastem w szerszej skali dopiero, gdy okazuje się, że ktoś 30 lat temu zaplanował trasę szybkiego ruchu pod oknami ich kupionego właśnie za ciężkie pieniądze mieszkania.
Zwykle na działanie jest już za późno - decyzje wydane, plany uchwalone, koniec. Jeśli podejmują walkę, udaje im się tylko opóźnić inwestycje, na której czekają inni. Zostają z poczuciem, że Warszawa ich oszukała. Świadomie mówię "Warszawa", a nie "politycy" - Bohdan Jałowiecki w podsumowaniu swojej części książki "Warszawa. Czyje jest miasto?" pisze: "Warszawa nie należy do mieszkańców, lecz do polityków".
Jeśli tak jest w istocie, to odpowiedź na pytanie o rolę mediów lokalnych jest oczywista - naszym zdaniem jest przywrócenie miasta mieszkańcom. Pytanie, czy da się to zrobić wbrew nim?
Axel Springer sprzedał większościowy pakiet "Dziennika".
Wino truskawkowe, reż. Dariusz Jabłoński, Polska, 2008. Miałem cichą nadzieję, że oglądając ten film cofnę się do czasów, gdy z wypiekami na twarzy chłonąłem podsuwane przez przyjaciół książki Andrzeja Stasiuka. Nic takiego się niestety nie wydarzyło. Nie wiem, czy to infantylna poetyka tej ekranizacji, czy też fatalna jakość realizacji (dialogi są w większości kompletnie niezrozumiałe) spowodowała, że przyjąłem film z absolutną obojętnością. Nawet malowniczych Bieszczad nie udało się w nim pokazać w przekonujący sposób, a całe gorzkie bogactwo literatury Stasiuka sprowadzono do obrazka z podupadłego PGR-u lokującego się - jak celnie zauważył kolega - gdzieś między dokumentalną "Arizoną" a serialowym "Ranczem". W moich oczach błędem okazało się też obsadzenie Jiříego Macháčka w roli Andrzeja. Wprawdzie posturą, ubiorem i nawet z twarzy kojarzył mi się mocno z osobą, która swego czasu, nie bez wpływu Stasiuka zresztą, szukała w Bieszczadach odpowiedzi na swoje pytania. Ale gdy tylko odzywał się głosem Wojciecha Malajkata, czar pryskał. Na ekranie zostawał zagubiony Jakub z "Samotnych" ze swoim błędnym wzrokiem i cieniem niepewnego uśmiechu w kąciku ust, mówiący nieswoim głosem. Strasznie mnie to drażniło i dodatkowo pogłębiało fatalne wrażenie.
Wojna polsko-ruska, reż. Xawery Żuławski, Polska, 2009. Brawurowa ekranizacja i brawurowa rola Borysa Szyca. Żuławski wziął na filmowy warsztat książkę Doroty Masłowskiej, która wydawała się nieprzetłumaczalna na język kina. Szalony potok słów, który wepchnęła w usta swoich bohaterów Masłowska, Żuławski kazał im spektakularnie zwymiotować. Efekt nierówny - Szyc ze swoją postacią jest niemal zrośnięty, wypełnia film, nadaje mu ciężar, chwilami jest przerażający, chwilami śmieszny lub wręcz żałosny, dokładnie tak jak Silny w książce. Większy problem mam z oceną ról kobiecych, które były właściwie epizodyczne. To oczywiście miało swoje uzasadnienie w kompozycji filmu, ale jak ocenić występ Soni Bohosiewicz, która przetacza się przez ekran w jednej mocnej scenie? Jak ocenić Masłowską, która grała samą siebie; drażniąc zupełnie niefilmowym głosem była przecież na właściwym miejscu. Tak czy inaczej powstała wybuchowa mieszanka, w której sztuczny język oryginału udało się zachować, nadać mu właściwe, nieprawdopodobnie szybkie tempo. To, co dzieje się na ekranie, pozostaje z dialogami w takiej relacji, jak teledysk z piosenką - chwilami można odnieść wrażenie, że audio by wystarczyło. I nie jest to wcale zarzut pod adresem filmu - raczej wyraz niesłabnącej fascynacji językiem Masłowskiej.
W wywiadach Abrams zarzeka się, że nie był fanem Star Treka. Star Treka może nie - ale fanem na pewno. I jak nikt inny we współczesnym kinie rozumie fanów. Umie ich zdobyć, podtrzymać zainteresowanie karmiąc drobnymi zachętami, w oryginalny i bardzo czujny sposób wykorzystując do tego internet. Tak było z serialem "Lost" i tajemniczym projektem "Cloverfield". Nie inaczej rzecz miała się ze "Star Trekiem". Nim Abrams oficjalnie potwierdził, że zamierza zmierzyć się z legendą kapitana Kirka i porucznika Spocka, w sieci pojawiła się strona www.ncc-1701.com pokazująca robotników spawających jakąś blachę. Jeśli adres tej strony był dla Was zrozumiały, to nie musicie czytać dalej, bo wiecie już o co chodzi.
A ci już kilka godzin po premierze podzielili się na śmiertelnie obrażonych obrońców jedynie słusznego Star Treka oraz na tych, którzy zasiedli do skrupulatnego włączania nowego epizodu w stare schematy, śledząc oznaczenia na mundurach, numery boczne statków i inne niezauważalne dla zwykłego widza detale. Siedzą teraz przy komputerach, debatują, uzupełniają trekowe wikipedie i bazy danych funkcjonujące w sieci od lat. Na swój sposób dbają o spójność kontinuum z poświęceniem i dokładnością, jakiej Flota Gwiezdna oczekuje od każdego oficera postawionego wobec czasoprzestrzennych paradoksów. Abrams - a wcześniej przez lata Gene Roddenberry i firma Paramount - zostawił tę czarną robotę fanom.Z nadejściem XXI wieku obie sagi znalazły się w podobnej sytuacji. Po niezbyt udanym "Nemesis" Paramount ostatecznie odesłał na zasłużoną emeryturę kapitana Picarda i jego Enterprise. Po "Zemście Sithów" "Gwiezdne Wojny" wydawały się historią skończoną, przynajmniej dla kina. I Lucas, i Paramount zaryzykowali. Efekt? Mizerne "Wojny klonów" kontra całkiem udany "Star Trek". W bezpośrednim zestawieniu te dwie kontynuacje nie dają się w ogóle porównać - przy wszystkich fanowskich kontrowersjach Abrams stworzył dobry film, a Lucas swoją infantylną kreskówką zniesmaczył nawet najbardziej postępowych sympatyków "Gwiezdnych Wojen".