24 lipca 2008

Martwe Przedmieście

Po długim remoncie otwarto wreszcie Krakowskie Przedmieście. Powiało Europą, zachodnią cywilizacją i wielkim światem. Oczywiście, można się przyczepić do kilku detali, co też uczynię, by zadość uczynić tęsknotom czytelników dopominających się nowych wpisów :)

Do szału doprowadziło mnie to, że Zarząd Dróg Miejskich tradycyjnie zignorował potrzeby osób niepełnosprawnych, dla których ulica jest teraz nawet bardziej niedostępna, niż przed remontem, a także rowerzystów, którym najpierw nie wybudowano ścieżki, potem odmówiono prawa wjazdu na ulicę, a teraz ściga się ich za jazdę po chodnikach. Powiew Europy jakby zelżał.

No i jeszcze jeden detal - chiński marmur w charakterze podłoża okazał się porażką, bo chłonie bród tak samo, jak betonowa kostka. Widać to najlepiej tam, gdzie zatrzymują się cieknące olejem autobusy i tam, gdzie skupia się nocne życie Warszawy, czyli przed dwoma okienkami z kebabami (o tym nocnym życiu będzie jeszcze za chwilę). Jest już nawet pierwszy efekt - władze Śródmieścia szukają pretekstu, by wypowiedzieć kebabowym barom lokale. Oficjalnie dlatego, że nie przystają swoim klimatem do charakteru ulicy. Brakuje tylko stwierdzenia, że nie pasują do narodowego ducha i chrześcijańskiej tradycji - tymi argumentami posłużono się ponoć ostatnio w Lombardii, by uzyskać analogiczny efekt. By jednak nikt nie posądził urzędników o niechęć do Turków, w charakterze listka figowego poświęci się punkt ksero. Rzeczywiście - dwa kroki od bramy największej polskiej uczelni, rzut beretem od siedziby Polskiej Akademii Nauk punkt ksero nie pasuje zupełnie.

A skoro o tej uczelni mowa. Studenci, wiadomo, wyższej kultury osobistej reprezentanci, wiedzą, że na wykład z gumą do żucia w gębie wchodzić nie wypada. Zostawiają więc gumy przed bramą Uniwersytetu. Oczywiście na trotuarze. Teraz widać to słabiej, lato jest, a przed oficjalnym otwarciem chodniki umyto - poczekajmy jednak do października, a okaże się, że nie tylko kebab brudu źródłem być może. Może i uczelnia nie pasuje do charakteru ulicy? Biorąc pod uwagę, że z pałacu Czapskich po drugiej stronie Krakowskiego wynieść się będzie musiała Akademia Sztuk Pięknych - da uzasadnić i taki pogląd.

Z tym brudnym marmurem wiąże się jeszcze jeden (nie)smaczek. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem z branży kamieniarskiej, ale informacji nie sprawdzałem, więc com usłyszał, powtarzam z pewną dozą ostrożności. Twierdził on, że chiński marmur pojawił się w projekcie jednej z warszawskich stacji metra, ale po testach został zastąpiony droższym, rodzimym, właśnie dlatego, że łatwo się brudził i szybko się ścierał. A może nawet został użyty raz i więcej już go metro nie chciało? Dość, że w specyfikacjach kolejnych zleceń zastrzegano, by tego materiału nawet nie brać pod uwagę przy projektowaniu stacji. Know how miejskiej spółki budującej metro nie dotarł niestety do urzędników od dróg - taki mamy obieg informacji w ratuszu.

Antykebabowa postawa władz Warszawy też mnie wkurzyła. Dwa okienka z tureckim żarciem to poza bistrem Zakąski Przekąski, gdzie nawet nad ranem, na stojaka można walnść ostatniego - względnie pierwszego - kielicha, jedyne lokale przy Krakowskim czynne dłużej niż do godziny 22. Potem reprezentacyjna ulica zdycha tak samo, jak Stare Miasto. Nie działają tu żadne sklepy z pamiątkami, puby zamierają najpóźniej około północy, wcześniej zwijając zbyt głośne dla sąsiadów ogródki, a restauracje już o 21 wrogo traktują tych, którzy pytają, czy kuchnia jeszcze działa.

Smutne to. Lokalne media podjęły temat w licznych publikacjach. Mówił o tym prof. Bohdan Jałowiecki, prof. Roch Sulima, pisała "Polska", przywoływał rzecz Alek Tarkowski linkując przy okazji dwa ciekawe wywiady (z architekt Magdaleną Staniszkis i Grzegorzem Lewandowskim z Chłodnej 25, które też polecam), mówili Maciej Miłobędzki z pracowni JEMS, Łukasz Król z Konesera i inni. Jeśli coś mnie w tym wszystkim cieszy, to właśnie ten wysyp komentarzy. Nie wszystkim zwisa.

Ale to gadanie po próźniy (uon godoł i godoł, a oni nie słuchali i nie słuchali...). Wczoraj w telewizyjnym "Kurierze" właściciel jednej z restauracji tłumaczył, że zamyka interes o 22, bo potem i tak nie ma klientów. Pomylenia przyczyny ze skutkiem nie zauważył. Na tym jednak nie koniec problemów ze spostrzegawczością knajpiarzy z Traktu Królewskiego.

Ci, którzy wynajmują lokale od miasta wychodzili sobie na czas remontu ulicy obniżkę czynszów, co było nawet zasadne. Teraz miasto chce im czynsze podwyższyć, wychodząc z równie słusznego założenia, że po remoncie ulicy ich lokale zyskały na atrakcyjności. W tym samym "Kurierze" jedna z właścicielek knajpy twierdziła, że podwyżka z kilkudziesięciu do kilkuset złotych za metr jest działaniem sprzecznym z wolnym rynkiem. Ze swojej strony sugeruję, by spróbowała Pani wynająć lokal na knajpę w jednym z centrów handlowych - ciekawe czy znajdzie tam ofertę poniżej 100 euro za metr.

Sugestia to jednak wyłącznie retoryczna - najemcy bowiem mają własny pomysł. Chcą od miasta odkupić lokale, oczywiście po preferencyjnych cenach, jako że przez lata w nie inwestowali. Miasto odmawia. Po pierwsze dlatego, że do większości nieruchomości są roszczenia, po drugie zaś słusznie zauważając, że sprzedaż nie jest obowiązkiem tylko prawem właściciela, który ma prawo atrakcyjny lokal zachować. Zwykle jestem zwolennikiem prywatyzowania miejskiego majątku, ale tym razem robię wyjątek - sprzedaż tych lokali byłaby równoznaczna z dobiciem ulicy. Tak, jak stało się w Opolu i na moim kochanym placu Wilsona.

Najemcy z Traktu Królewskiego i Starego Miasta się jednak nie poddają. Czy postanowili pokazać, że są Warszawie potrzebni? Czy wykorzystali dwa zrzeszające ich stowarzyszenia, by wspólnie urządzić święto Krakowskiego Przedmieścia? Czy postanowili zaprosić warszawiaków i na całą weekendową noc otworzyć swoje podwoje? Nie - oni postanowili... zamknąć swoje lokale w niedzielę, 10 sierpnia.

Czytałem niedawno "W cieniu ZŁEGO" Edwarda Dziewońskiego, który stara się na swój sposób ożywić to, co opisywał Trymand, teraz czytam wznowiony przez wydawnictwo Trio "Bedeker warszawski" Olgierda Budrewicza. Pięknie niedzisiejsza szata graficzna kojarząca mi się ze starymi wycinkami prasowymi gromadzonymi przez moich dziadków i zupełnie nierzeczywisty klimat Warszawy lat 40. i 50. tętniącej nocnym życiem, bawiącej się mimo wszechobecnych ruin, mimo szarości, mimo wszystkich przeszkód, po których dziś nie ma śladu. O przedwojennym Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie w ogóle nie warto wspominać w tym kontekście - to świat nieosiągalny. Ale jak to możliwe, że w latach 50., w ciemnej komunie te ulice żyły, nieliczne knajpy trwały i miały swoją stałą klientelę, wśród której niemal każdy znał każdego, a dziś reaktywowana Cafe Fogg traci lokal, a miejsce po zamkniętej za długi kawiarni Nowy Świat straszy zaklajstrowanymi szybami i reklamą dewelopera na fasadzie? Niestety, miasto niewiele może - do wynajęcia potrzebny pewnie przetarg, konkurs albo jeszcze inna procedura, którą z pewnością też wygra bank. Zresztą organizowanie rozrywki to nie jest zadanie władz miasta (choć oczywiście nie powinny go też sabotować, tymczasem Rada Miasta zdecydowała się na wprowadzenie zakazu organizacji dużych imprez na Starym Mieście).

To wszystko zadziwia mnie tym bardziej, że kilkaset metrów dalej, w podwórku między Smolną, Nowym Światem i Foksal, w starych pawilonach handlowych nie ma już - może poza sklepem z lampami - jednego wolnego lokalu, w którym nie byłoby knajpy. Niektóre działają tam już kilka lat, inne zmieniały właścicieli, nazwy i stylistykę, ale jedno się nie zmienia - co weekend ściąga tu mnóstwo ludzi, którzy dobrze, na pewno głośno, ale raczej spokojnie i bez huligaństwa, się tu bawią. Podupadło trochę zagłębie na Dobrej, za to Ząbkowska czy 11 listopada na Pradze rosną w siłę. Jest potencjał, są klienci, a Trakt Królewski zdycha. A przecież, jak pisze Budrewicz, "jedno jest ustalone ponad wszelkie wątpliwości: chodzenie do knajpy nie jest funkcją najbardziej zaszczytną, lecz od czasu do czasu organizmowi potrzebną".

26 maja 2008

Porządek panuje na Pradze

Administracja postanowiła ograniczyć dostęp do śmietnika - wstawiła porządną bramę, klucze rozdała uprawnionym i... od razu zrobiło się porządniej. W ciągu jednego dnia ktoś wyraźnie nie godzący się z tym ograniczeniem obywatelskiej swobody pokazał, co to znaczy porządek.

09 maja 2008

Andrzej Wajda naczelnym architektem miasta!

Z listu Andrzeja Wajdy do "Gazety Stołecznej"


Niska zabudowa wsi Warszawa i potężna świątynia Józefa Stalina raz na zawsze świadcząca o tym, komu zawdzięczamy wyzwolenie, była celem twórców tej budowli. Przecież wysokość Pałacu została wyznaczona przez ówczesnych sekretarzy partii, którzy obserwowali ze wszystkich wjazdowych do Warszawy dróg kukuruźnik wznoszący się dokładnie na wysokości iglicy przyszłego Pałacu, wołając do radiotelefonu: "Wyżej! Wyżej!".

Jak pisał Gałczyński w "Zielonej Gęsi" w "Przekroju": "Wszyscy krzyknęli: racja, racja, tu odpowiednia ilustracja...".

Warto dodać, że miejsce to w jakiś sposób przeznaczone było w przedwojennych projektach na Świątynię Opatrzności Bożej, która przeniesiona do dołka w Wilanowie straciła dziś, ze względu na panoramę Warszawy, pierwotne znaczenie, a jej budowa budzi małe zainteresowanie - jak na kościół parafialny jest zbyt okazała, a na symbol Opatrzności za mało zauważalna, gdyż Józef Stalin zajął już dawno to miejsce w Warszawie.

Dlatego, kiedy patrzę na niską zabudowę istniejących hal handlowych oraz projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej, widzę groźny cień pałacu Stalina, który kładzie się na placu Defilad i nie dopuszcza myśli, że może być przez kogokolwiek i cokolwiek przesłonięty. A ostatni obrazek, dzieło miejskich służb architektonicznych stolicy pokazane w "Gazecie", z ustawionymi grzecznie wysokościowymi budowlami za Pałacem potwierdza dostatecznie przekonująco moją tezę.

Dlatego wzywam do większej odwagi. Pałac Stalina musi zniknąć pomiędzy innymi wysokościowcami, aby otoczony nimi nie był już symbolem tamtych ponurych czasów, ale przykładem sowieckiej architektury lat 50. zabłąkanym nad Wisłą.

Wówczas nasi kolejni politycy, zbliżając się do stolicy od Krakowa, Lublina czy Łodzi, zobaczą Manhattan, co prawda na naszą miarę, ale nie wiochę Warszawa z kościołem Józefa Stalina.

Czego życzy sobie i mieszkańcom stolicy
Wasz Andrzej Wajda, Warszawa, 6 maja 2008 r.


Stołeczne wydanie „Gazety Wyborczej” – a w ślad z nim portal gazeta.pl – przedrukowało list Andrzeja Wajdy, który w kilku mocnych słowach i jednym słabym rysunku mierzy się z problemem Pałacu Kultury, bardziej szkodząc niż pomagając w jego rozwiązaniu.

Pałac boli. Starszych ode mnie Polaków, w szczególności warszawiaków, najbardziej zaś tych, którzy pamiętają atmosferę czasów, w których powstawał – ich boli najbardziej. Nie zamierzam z tym dyskutować ani odbierać nikomu prawa do tego, by czuć obrzydzenie i wstręt na wieść, że ten „ruski but w sercu Polski” został w zeszłym roku wpisany do rejestru zabytków.

Nie zamierzam też dyskutować z decyzją służb konserwatorskich, wychodzę bowiem z założenia, że ma ona charakter czysto techniczny – nie wartościuje samego pałacu, lecz chroni jego formę jako znak czasów. Okrutnych, ale na szczęście minionych. Świat zna wiele zabytków, które symbolizują straszne czasy. Nie jeden spłynął potokami krwi, a jednak nikt nie próbuje ich burzyć.

Andrzej Wajda też nie jest tak radykalny jak minister Sikorski, który rzucił pomysł, by w miejscu PKiN zrobić jezioro – on chce pałac „tylko” zasłonić. A gazeta.pl uczyniła z tego pomysłu jedną z wiadomości dnia, polecając uwadze swoich czytelników z całej Polski. Jeden list i jedno kliknięcie – a dla debaty o centrum Warszawy szkoda niepowetowana. Andrzej Wajda cofnął nas w czasie.

Internetowy portal to nie lokalne wydanie. Czytają go ludzie w całym kraju, nie mając pojęcia o tym, co naprawdę dzieje się wokół Pałacu i to nie tyle w warstwie fizycznej zabudowy miasta, lecz przede wszystkim w kulturowej, społecznej oraz – co nie jest bez znaczenia – administracyjnej. By wyjaśnić, na czym polega szkoda, tę ostatnią trzeba choć pokrótce opisać.

Dyskusja o otoczeniu PKiN toczy się od dwóch bez mała dekad i wciąż pozostaje nierozstrzygnięta. Nie skończyła się, mimo że w poprzedniej kadencji władzom stolicy udało się uchwalić plan zagospodarowania tego obszaru. Nowe władze – skądinąd krytykowane za tę decyzję m.in. piórem redaktora naczelnego „Stołka”, Seweryna Blumsztajna, który określił ją mianem ponurego żartu – postanowiły plan zmienić. W tej chwili nie wiadomo jaki efekt to przyniesie. Deliberacje trwają.

Dla Andrzeja Wajdy sprawa jest prosta jak rysunek, który załączył do listu – budować wysoko, byle zasłonić pałac. Rzecz całkiem realna – w ciągu ostatniego roku deweloperzy złożyli w stołecznym ratuszu wnioski o zgodę na budowę kilkunastu wieżowców, pośród nich są i propozycje znacznie przewyższające PKiN. Można więc zakładać, że gdyby miasto zdecydowało się zasłaniać „dar Stalina” znaleźliby się chętni, by ten plan zrealizować na swój koszt. Po drodze natknęliby się wprawdzie na szereg niespodzianek, takich jak roszczenia byłych właścicieli działek zabranych pod budowę pałacu (Ciekawi mnie czy Andrzej Wajda jest za ich zwrotem, czy też chciałby budować wieżowce bez oglądania się na ich prawa?) czy wymagający pilnego remontu tunel kolejowy. Ale z czasem pewnie by się to udało.

Nie chodzi więc o sam pomysł, który może się z czasem ziścić. Szkodliwe dla Warszawy i dla architektury w ogóle jest jej sprowadzanie do roli oręża w walce ideologicznej. To rzecz, która od blisko dwudziestu lat prowadzi dyskusję o centrum stolicy na manowce – spór o to, czy „sen pijanego cukiernika” winien być urbanistycznie nobilitowany był powodem, dla którego pierwotna koncepcja z kolistym bulwarem wokół niego spotkała się ostrą krytyką. I choć wygrała międzynarodowy konkurs – nie została uwzględniona w planie miejscowym.

A przecież ideologizowanie architektury to środek żywcem wyjęty z repertuaru ustrojów totalitarnych, czego Pałac Kultury jest solidnym przykładem. Przecież socrealistyczny MDM zbudowano właśnie tak, by pierzeja placu Konstytucji zasłoniła wieńczący perspektywę ulicy Marszałkowskiej kościół Zbawiciela. Andrzej Wajda chce wroga pokonać jego własną bronią, choć intuicja od razu podpowiada, że nie tędy droga. Czy chciałby Pan, by Żoliborz też zabudować wieżowcami i zasłonić w ten sposób carską Cytadelę, ten niewątpliwy symbol ucisku położony dwa kroki od Pańskiego domu? Nie sądzę.

Historii nie da się zasłonić parawanem z wieżowców. To jednak nie znaczy, że na Pałac Kultury nie ma żadnej rady. Wajda pisze: „(...) kiedy patrzę na niską zabudowę istniejących hal handlowych oraz projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej, widzę groźny cień pałacu Stalina, który kładzie się na placu Defilad i nie dopuszcza myśli, że może być przez kogokolwiek i cokolwiek przesłonięty”. Błąd, Panie Andrzeju! Właśnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej ma szansę zmierzyć się z potęgą PKiN i to zarówno w warstwie symbolicznej, jak i architektonicznej. Jego zawartość – niepokorna, czasem kontrowersyjna, zaangażowana sztuka z krajów naszego regionu – a taką chce sie zajmować zespół muzeum – będzie w ciągłym dialogu z topornym środkiem wyrazu, jakim operuje pałac, z jego brutalną masą i wysokością.

Ogromną nadzieję pokładam też w samym projekcie gmachu muzeum szwajcarskiego minimalisty Christiana Kereza. Powszechnie krytykowana koncepcja, która zwyciężyła w konkursie architektonicznym, nie od razu mnie przekonała. Miałem jednak okazję zobaczyć projekty Szwajcara zrealizowane w Zurychu i Vaduz, znacznie mniejsze od warszawskiego muzeum, lecz korzystające z tych samych środków wyrazu. Przy bliskim poznaniu okazują się niezwykle potężne. Skromny, mieszczący tylko dwa mieszkania „Dom z jedną ścianą” na zboczu jeziora Zuryskiego, radykalny w formie, w niezwykły sposób komponuje się z willową okolicą i kilkusetletnią drewnianą stodołą stojącą tuż obok (służącą lokalnej społeczności za miejsce spotkań). A jednocześnie jest zupełnie zaskakujący, oryginalny i niepowtarzalny. Wystaje ponad przeciętność otoczenia niczego nie zasłaniając, nie gwałcąc panoramy leniwego przedmieścia.

Co innego dom, w którym mieszka Kerez, zaprojektowany przez niego samego. Trzykondygnacyjna, betonowa struktura z zewnątrz osłonięta jedynie szklanymi taflami jest tak zimna, że przebywanie wewnątrz było fizycznie wyczerpujące. To architektura zniewalająca, powodująca poczucie bezbronności, majestatyczna mimo niewielkiej skali. Ale prawdziwą potęgę minimalizmu ujawnia dopiero najbliższy warszawskiemu, choć także znacznie mniejszy, budynek Muzeum Sztuki w Vaduz, stolicy Lichtensteinu. Prostopadłościan z ciemnego, niemal czarnego, wyszlifowanego betonu ustawiony w pierzei uliczki typowego alpejskiego miasta wygląda potężnie i monumentalnie. A przecież musi się mierzyć z nie byle jakim tłem – służą za nie alpejskie zbocza doliny Renu; nie lada potęga. W dodatku góruje nad nim Zamek Książęcy.

I właśnie wychodząc ze sterylnego wnętrza zdominowanej przez głęboką, białą perspektywę długich schodów przecinających przestrzeń ekspozycyjną uwierzyłem, że warszawski projekt Kereza naprawdę ma szansę w zderzeniu z toporną potęgą Pałacu Kultury. Nie zasłoni go, nie zakryje, nie przekrzyczy, ale podkopie jego podstawę, uczyni wyłom w triumfującej nad Warszawą bryle. Mam wrażenie, że pod ciężarem architektury Kereza PKiN po prostu się przechyli i stanie się śmieszny.

Tego potencjału nie sposób dostrzec na skromnych, szarych wizualizacjach przygotowanych przez Kereza na konkurs. On sam wizualizacji nie lubi – pracuje na modelach i makietach, często ogromnych, wykonywanych z tych samych materiałów, których potem używa do budowy. Dają znacznie lepsze wyobrażenie o projekcie, niż trójwymiarowe rederowane grafiki. Te łatwo przyswajalne obrazki, obowiązkowo dostarczane wraz z informacją prasową o każdej nowej inwestycji, zredukowały potrzebę korzystania z wyobraźni i sprowadziły nasze dyskusje o architekturze do pytania, czy dany gmach będzie wyższy od Pałacu Kultury. W dodatku dziś każdy, nawet reżyser filmowy, może na serwetce naszikowaco parę kresek, a sprytny grafik wyposażony w sprawny komupter przygotuje z tego imponującą wizualizację. Może się więc wydawać, że urbanistą może być każdy.

Niestety, także my, dziennikarze, ścigający się kto pierwszy napisze o kolejnym rekordzie wysokości, przyłożyliśmy rękę do tego, że dziś mówi się tylko o tym, czy budować wyżej, czy niżej? Równać do Pałacu czy go zasłaniać? Coraz mniej mówimy natomiast o tym, jakie miasto chcemy znaleźć, gdy za kilka lat wejdziemy między te wszystkie wieżowce i jakie emocje chcemy tam poczuć. Projekt Kereza może wzbudzić emocje, jakich dziś w ogóle od architektury nie oczekujemy, o których nie umiemy pisać. Zaklinamy rzeczywistość hasłami, jak choćby koledzy z "Życia Warszawy" uparcie twierdzący, że warszawiacy nazywają projekt muzeum wyżymaczką, choć mówią tak chyba tylko oni sami.

Nie mam pewności, czy ten projekt rzeczywiście pokona Pałac Kultury, nie mogę bowiem ręczyć, że na ten rodzaj architektury każdy zareaguje podobnie do mnie. Wiem jednak, że to właśnie jest próba przezwyciężenia potęgi pałacu; odważna, ryzykowna, ciekawa i wymagająca od nas wysiłku intelektualnego. Czy będzie udana? Stanie się tak, jeśli do tego czasu nie zabijemy naszej wrażliwości redukując debatę o architekturze do kwestii ideologicznych i szumnych gestów.

Inni na te sam temat:

30 kwietnia 2008

21 kwietnia 2008

Pole position czyli o adaptacji do warunków środowiskowych

Pisałem niedawno o specyficznym Grand Prix rozgrywanym na poczcie przy pl. Hallera. Nie minął miesiąc, a już sam niepostrzeżenie zacząłem przejmować lokalne zwyczaje. Czekając w kolejce do okienka (milion osób przede mną, zupełnie inny milion czeka w środku, oczywiście akurat do literki B kolejka nie posuwa się w ogóle przez 15 minut, by potem gwałtownie przyspieszyć). Nagle oczom mym ukazał się numerek z literką B leżący przy okienku C. Numer... Tak! O dwa mniejszy od mojego! Pod pretekstem oparcia się i ulżenia zmęczonym nogom podkradłem się do lady, położyłem na niej swoje awizo, by po chwili razem z nim zgarnąć numerek. I już 25 minut później doczekałem się swojej kolejki.

Obok mnie stał smutny pan, który nie krył specjalnie, że ma numerek o 7 większy od mojego pierwotnego. Spotkała go miła niespodzianka i zyskał lekko licząc ze trzy kwadranse. Na zdrowie. A ja, cóż, przyłączyłem się do lokalnego, anarchistycznego tryby załatwiania spraw na poczcie.

Jebać system (Qmatic)!

Mokotowska Dzielnica Biznesu po raz kolejny


Zdjęcie mówi samo za siebie. Co powiedział właściciel tego auta po wyjściu z pracy - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że ten odcinek ulicy Domaniewskiej był asfaltowany bodaj dwa lata temu, jeśli nie rok. Inwestorem było miasto lub właściciel okolicznych latyfundiów, firma której reklamę widać zresztą na załączonym obrazku. Dziura, którą też widać, była obiektem rozmów w drodze do pracy od wielu miesięcy, pogłębia się bowiem systematycznie, od kiedy ten i inni właściciele ziemscy zamieniają okolicę w nowoczesną dzielnicę białych kołnierzyków ufajdanych błotem od góry do dołu.

20 kwietnia 2008

Kto od kogo zerżnął logo?

Znów przypadek i znów to samo - logo jednej firmy podobne do znaku innej tak dalece, że w przypadek uwierzyć nie sposób.

Jakiś czas temu pisałem o tym, że logo Alertu24 podobne jest do znaczka Indymediów, a nowy znak strony internetowej „Rzeczpospolitej” dziwnie przypomina logotyp pewnej rozgłośni radiowej. Takimi spostrzeżeniami owocuje szlajanie się po różnych dziwnych miejscach w sieci.

Dziś do kolejnego spostrzeżenia przyczynił się Ols, który zablipował znakomity, sam w sobie wart uwagi, trailer gry "Soul Calibur IV", który w ramach dygresji embeduję poniżej.

Dygresja:


Nie jest to gatunek, w którym bym się odnajdywał, ale wrzucenie do gry TYCH BOHATERÓW jest znakomitą zagrywką i bez wątpienia przysporzy grze fanów. Jak i oburzonych tą profanacją obrońców czystości gatunkowej. Ot, kultura konwergencji ;)
Koniec dygresji.

W pierwszych sekundach filmu pojawia się logo firmy Namco Bandai Games. Kto interesuje się warszawskim rynkiem nieruchomości z takich czy innych powodów od razu musi je skojarzyć ze znakiem firmy Dom Development. Nie rozstrzygam kto był pierwszy, choć rodzimy deweloper jest chyba na rynku dłużej, a ja mam wrażenie, że charakterystyczne płoty z tym właśnie logo otaczały ich budowy wcześniej, niż firmy Namco i Bandai (istniejące, wg Wikipedii od lat 50.) się połączyły. Wcześniej posługiwały się zresztą zupełnie innymi znakami.

Ot, ciekawostka.

11 kwietnia 2008

Zaproszenie

Szanowni Państwo,

Serdecznie zapraszamy na Konfrontacje Architektoniczne, które odbędą się 15 kwietnia o godz. 17.00 w Audytorium Jana Nowaka-Jeziorańskiego (Muzeum Powstania Warszawskiego, ul. Grzybowska 79). Temat najbliższego spotkania:

* Czy w Warszawie warto budować wieżowce? *

W debacie udział wezmą:
  • Jacek Wojciechowicz, wiceprezydent m.st. Warszawy ds. inwestycji,
  • Michał Borowski, prezes Narodowego Centrum Sportu, były Naczelny Architekt Miasta
  • Stefan Kuryłowicz, architekt i urbanista, przewodniczący Rady Architektury i Rozwoju Miasta przy prezydencie Warszawy,
  • Adam Białobrzeski, architekt, współautor rekordowego projektu 330-metrowego gmachu w centrum Warszawy,
Spotkanie poprowadzą:
  • Marek Pawlak - Muzeum Powstania Warszawskiego
  • Radosław Górecki, Karol Kobos- "DZIENNIK Polska Europa Świat"
Konfrontacje Architektoniczne to cykliczne spotkania poświęcone architekturze i urbanistyce Warszawy, z udziałem wybitnych architektów, polityków i samorządowców. Celem "Konfrontacji" jest dyskusja nad kierunkami rozwoju miasta.

Organizatorzy spotkania:
  • Instytut Stefana Starzyńskiego, oddział Muzeum Powstania Warszawskiego
  • DZIENNIK Polska Europa Świat
Debata jest otwarta dla publiczności, wstęp wolny.
Zapraszamy!

Pretekstem do spotkania jest oczywiście wysyp propozycji i projektów wieżowców. W ciągu półtora roku pojawiło się ich kilkanaście, właściwie nie ma tygodnia, by do ratusza nie trafiały kolejne wnioski. Znacznie gorzej z decyzjami - mimo przychylnego stanowiska Hanny Gronkiewicz-Walt z początku kadencji, żadem ze spektakularnych projektów nie został zatwierdzony. Ratusz zdaje się wahać, czy rzeczywiście rekordy wysokości są drogą do stworzenia nowoczesnego centrum miasta. Postaramy się poszukać odpowiedzi na to pytanie wspólnie z naszymi gośćmi.

Zapraszamy :)

04 kwietnia 2008

Linkujmy!

LINKUJMY!
Manifest
  1. blog jest integralną częścią sieci WWW, składającej się z dokumentów połączonych odnośnikami, sieci którą warto współtworzyć
  2. odnośniki w treści wpisów wzbogacają wartość wpisów, dając możliwość rozszerzenia informacji zawartych na blogu i nie powodują odpływu czytelników, wręcz przeciwnie: powodują, że czytelnicy będą na bloga chętniej wracać
  3. autorom, na których powołuje się blog, należy się ten drobny gest, dzięki któremu czytelnicy są w stanie zapoznać się z informacjami w ich oryginalnym brzmieniu
  4. umieszczanie odnośników ułatwia zadanie agregatorom i wyszukiwarkom
Dlatego linkujmy.

LINKUJMY! - akcja hipertextowa

03 kwietnia 2008

Tu robią stadion

Całkiem niedawno dowiedziałem się, że JSK, firma projektująca Stadion Narodowy, ma swoje biuro dwa budynki od naszej redakcji. Rozmawiałem z Mariuszem Rutzem o tym, jak zmienia się projekt (powstał z tego spory tekst w okolicy świąt). Dużo było mowy o tym, że ostateczna forma i kolor elewacji nie zostały jeszcze przesądzone i że nim to nastąpi, różne wersje zostaną przedstawione w formie modeli w dość dużej skali.

I rzeczywiście, przechodząc koło naszych sąsiadów, zauważyłem że faktycznie - modele są już w pracowni, na 4 piętrze (widać na zbliżeniu):

Tymczasem stadion doczekał się własnego profilu na naszej-klasie.pl i nawet rano mnie zaprosił do swoich znajomych :)

29 marca 2008

42 procent Polaków korzysta z internetu

Pod domem stoi trzech facetów. Jeden młody, ale dwaj pozostali spełniają stereotyp starszego prażanina jak się patrzy. Widać, że za kołnierz nie wylewają i w ogóle stanie na tym winklu zdaje się być ich głównym zajęciem. Mijam ich kilka razy nosząc rzeczy z samochodu, więc siłą rzeczy słyszę kolejne urywki rozmowy:

- A co masz w HD?
- ...
- To po co takie głupie film ściągasz?
(...)
- Kupiłem wypalarkę właśnie.
- Za ile?
- 120.
- To pewnie lajtona jakiegoś albo eldżi?
(...)
- Szyna ma 1330.
(...)
- A kartę graficzną jaką masz?
- 8800.
- GT czy GTX?

Praga też jest w globalnej wiosce :)

Zostałem feministą

Rozmawiamy dziś z panem Karolem, który ostatnio dowiedział się, że jest feministą. Panie Karolu, jak to się stało?

- Właściwie trudno powiedzieć. Moja dziewczyna, wie pani, ona robi drugi kierunek studiów. Więc ona poszła do biblioteki, a ja chciałem tylko ogarnąć biurko i brudne ciuchy z podłogi.

Tak to się zaczęło?

- Tak, w sumie dość niepozornie, wręcz niegroźnie. To może się przytrafić każdemu.

I co było potem?

- Starłem kurze, pozmywałem, nastawiłem pranie i zorientowałem się, że to się stało. Nawet nie wiem kiedy, całkiem niepostrzeżenie.

Jak pan zareagował?

- W pierwszej chwili poczułem się bardzo nieswojo. Postanowiłem podzielić się tym z przyjaciółmi. Okazało się, że to spotkało nie tylko mnie.

To chyba było pocieszające?

- Na pewno. No a potem zorientowałem się, że tak naprawdę nic się w moim życiu nie zmieniło.

Czyżby?

- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak właśnie jest. Nadal mogę oglądać mecze i pić piwo z kolegami. Zresztą piwo piję nawet, gdy sprzątam, więc właściwie można powiedzieć, że mam więcej czasu na takie drobne przyjemności.

Czy myśli pan, że bycie feministą może stać się trendy?

- Uważam, że każdy powinien tego spróbować.

;)

27 marca 2008

Wsiowy urzędnik

Pisałem tu kiedyś o tym projekcie i o jego niekwestionowanym sukcesie, czuję się więc w obowiązku, by powrócić na plac Grzybowski raz jeszcze.

Jest tak samo, jak z palmą, tylko bardziej. Sukces jest większy i właściwie bezsporny, dotleniacz odzyskał smutny, brudny plac Grzybowski dla warszawiaków, a w szczególności dla mieszkańców najbliższej okolicy. Spór jest większy, bo pomysłów na przyszłość placu jest całe mnóstwo, niektóre zresztą opisywałem.

Kilka tygodni temu usłyszałem, że o przyszłości placu zdecydują sami warszawiacy, a odbędzie się to w drodze konsultacji społecznych. Nie zdążyłem wyrazić swojego entuzjazmu, nie zdążyłem napisać, że to kolejny sukces Joanny Rajkowskiej, która z uporem maniaka kruszy swoimi przekornymi pomysłami urzędniczy beton i - chyba trochę wbrew własnym intencjom - uprawia sztukę zaangażowaną w walkę o podstawowe mechanizmy demokracji.

Nie zdążyłem, bo oto jeden z miejskich urzędników, zajmujący się estetyką Tomasz Gamdzyk, którego miałem do tej pory za rzeczowego człowieka, powiedział że miasto dotleniacza nie chce, bo jest wsiowy (dodam, że w pełni zgadzam się z komentarzem Tomka Urzykowskiego pod tym tekstem).

Miasto pokazało gdzie ma swoich mieszkańców, nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz. Ręce opadają. Joanna Rajkowska dzielnie walczy dalej. A ja to linkuję, by dać wyraz poparcia. Wciąż mam nadzieję, że dotleniacz wróci.

------------------------------{ e d i t }------------------------------

Inni na ten sam temat:
------------------------------{ e d i t 01_04_2008 }------------------------------

Mam nadzieję, że to nie żart - Tomasz Gamdzyk całkiem poważnie i całkiem sensownie odpowiada dziś w Stołku Joannie Rajkowskiej.

25 marca 2008

South Park za darmo

Plotka stała się ciałem, a w ulubionych ląduje nowy link - od wczoraj w sieci można oglądać South Park w całości i za darmo. Pierwsze komentarze wskazują, że strona jeszcze zdradza pewne niedociągnięcia, ale to pewnie przejściowe. A zatem, Panie i Panowie, 11 sezonów i kolejne odcinki w dniu premiery telewizyjnej do Waszej dyspozycji!

24 marca 2008

Praskie Grand Prix

Zameldowałem właśnie swojemu szefowi, że jutro przed pracą mam do załatwienia dwie z pozoru drobne sprawy - muszę pójść na pocztę i do biura obsługi klienta firmy Aster.

Szef pokiwał głową ze zrozumieniem, bo jak to jest w BOK-ach Aster wie większość warszawiaków. Ogonek starszych osób, które płacić chcą koniecznie w okienku ustawia się przed nimi na długo przed nieprzyzwoicie późną i przeraźliwie niepraktyczną godziną otwarcia. Nie ma właściwie pory, o której można tam coś załatwić z marszu, a czasem trzeba.

Mnie jednak bardziej niepokoi wizyta na poczcie przy placu Hallera. Byłem na niej dwa razy, kiedyś w okolicznościach, których nie potrafię odtworzyć kupowałem tam jakieś znaczki, a ostatnio odbierałem tam przesyłkę poleconą. Było to interesujące doświadczenie, ludność miejscowa dokonała bowiem rzeczy dość niezwykłej. Udało jej się całkowicie zanarchizować system numerków sterujących kolejką.

Już na wejściu widać, że coś jest nie tak - w środku siedzi mnóstwo ludzi, z których spora część w ogóle nie przejawia zainteresowania podstawową działalnością poczty. Raczej spędzają tam czas zagadując do innych petentów. A zagadywać jest do kogo, bowiem kto raz wejdzie do środka, raczej szybko wnętrza nie opuści.

Pobrałem numerek. Przede mną 59 osób. Pobrałem drugi, z opisem dającym nadzieję, że z odrobiną asertywności też wydadzą mi tam co moje. 35 osób. Szybki rzut oka na salę pozwolił jednoznacznie stwierdzić, że co najmniej połowa tych osób poddała się i poszła do domu. A na świetlnych tablicach szaleństwo liczb zupełnie nie związanych z tym, co na moich karteczkach. Ja mam 3xx, tam jest dopiero 1xx. Tu mam 7xx, a wyświetla się 9xx. To tak, jak bym włączył transmisję wyścigu formuły 1 pod sam koniec - dłuższą chwilę musiałem się zastanowić, czy to Kubicę dublują, czy też on dubluje. A i tak nie doszedłem do tego, który jestem.

W tym bałaganie kwitną zjawiska pogłębiające absurd. Ktoś zbiera numerki, przegląda w poszukiwaniu niższego, wynajduje stare (z przed dublowania), co nie jest trudne, bo wala się ich wszędzie jakaś kosmiczna ilość. Jakby ktoś z nudów drukował całe setki.

Po chwili rozpaczliwego gapienia się na tablicę poszedłem i ja do domu. Wziąłem prysznic, zjadłem kolację i za kwadrans 20 zszedłem na pocztę raz jeszcze. Na tablicy pokazał się akurat numerek podobny do mojego, więc wiele nie myśląc podszedłem do okienka, zamachałem karteczką przed oczami osób ustawiających się z boku do wrogiego przejęcia miejsca w kolejce i cudem jakimś z marszu odebrałem swoją paczkę. Zdublowałem peleton, wyprzedziłem liderów, zakasowałem konkurencję i zaskoczyłem sędziów.

Ale co będzie jutro rano?

PS: Nie jest moją intencją obrażanie Prażan, ani udowadnianie na siłę, że azjatycki brzeg Wisły to jakaś obca planeta. Czuję się tu coraz lepiej, ale pewnych różnic, smaczków i klimatów nie sposób nie zauważyć. Tej smakowitej, praskiej egzotyce dedykuję zatem nowy tag "praskie obrazki", który mam nadzieję będzie się rozwijał.

06 marca 2008

Porzuciłem blagie i przeniesłem siem na Pargie...

Bardzo mnie cieszy, że mimo różnych dygresji wciąż najobszerniejszym tagiem na blogasku pozostaje „Moja Warszawa”. I mam poczucie, że przeprowadzka, zwłaszcza na azjatycki brzeg Wisły, nie może nie zostać odnotowana. Problem w tym, że nie bardzo jest o czym pisać; poszło gładko, okolice placu Hallera przypominają Muranów, tramwaje są, internet też już tam mają, także ogólnie przenosiny wyszły dość płynnie. A że dosypują tam czegoś do powietrza i od początku tygodnia budzę się o godzinach tak wczesnych, że ich istnienia nawet nie podejrzewałem, w dodatku świeży i pełen energii, nawet nie mam okazji przyjrzeć się lokalnemu kolorytowi, który za pewne wychodzi na wierzch nieco później. No ale fakt jest faktem - pokonałem psychologiczną barierę i przynajmniej na jakiś czas stałem się mieszkańcem Pragi :)

22 lutego 2008

Lao Che z Biblią w tle

Trzy lata trzeba było czekać na kolejny krążek płockiej kapeli Lao Che. Sukces „Powstania Warszawskiego” wysoko ustawił poprzeczkę oczekiwań, a zespół pracował z pełną tego faktu świadomością. Sprostał im na swój radykalny sposób.

Po nagraniu płyty, która od razu przeszła do historii można zrobić dwie rzeczy – zakończyć karierę lub dalej grać swoje. Tylko co to znaczy w przypadku zespołu, który garściami czerpie z literatury, historii i w oryginalny sposób przetwarza dowolne gatunki muzyczne? „Gospel” daje bezkompromisową odpowiedź i zaskakuje już na etapie okładki. Zamiast mrocznej estetyki „Guseł” i wydawnictw związanych z „Powstaniem Warszawskim” dostajemy jasne, kremowe opakowanie z napisami z kolorowej posypki do słodkich deserów. Do tego tytułu utworów wypisane literami przypominającymi logo Google i wizerunek ryby, symbol chrześcijaństwa na płycie zespołu, którego pierwszą płytę zaszufladkowano jako rock pogański.

Lao Che musiało zdecydować: płyta z piosenkami czy kolejny koncept-album? A jeśli spójna całość, to jaki motyw przewodni? Do jakiej tradycji lub epoki się odwołać? Co może dorównać nośnością opowieści o walczącej Warszawie? Odpowiedź jest radykalna i brawurowa: Pismo Święte. „Gospel” jest przesiąknięte biblijnymi odwołaniami i chrześcijańską symboliką: „Drogi Panie”, „Bóg zapłać”, „Zbawiciel Diesel”, Hydropiekłowstąpienie”, „Paciorek” – tytuły nie wymagają interpretacji. A więc Rock chrześcijański? Wręcz przeciwnie – Lao Che nie odcina się od swoich korzeni. Narrator tej opowieści nie ma w sobie wiele pokory i na pewno nie klęka przez Bogiem. Bez przerwy kłóci się z Nim, wręczy pyskuje i wykrzykuje swoje żale w pijackim widzie. Bywa w tym przekonujący, straszny, ale bywa też groteskowy.

Te dialogi pędzą w rytmie szalonej, skocznej, niemal cyrkowej muzyki. Pełno w niej zapożyczeń czytelnych dla publiczności osłuchanej z rockiem i punkiem. Trafimy bluesa, reggae i ska, a nawet muzykę latynoską, ale wszystko to wzięte w cudzysłów i poddane obróbce nadającej charakterystycznego klimatu, bez popadania w tani pastisz czy kicz. Sporo tu ostrych przełamań tempa, zwrotów akcji i wahań nastrojów – tego, co znamy z „Powstania Warszawskiego”. Podobnie jak zadziorność i power, który nie jest wynikiem prostej sumy zebranych do kupy elementów; jest niespotykaną dziś w muzyce wartością dodaną, przemyconą między taktami i wierszami.

Całość robi wrażenie, którego skali nie chcę mierzyć „Powstaniem Warszawskim”, bo z porównania z taką płytą mało kto może wyjść obroną ręką. Zespół Lao Che zmierzył się oczekiwaniami z ironią i dystansem, zachował własny styl, a przy okazji nagrał świetną rockową płytę z dobrym pomysłem i mocnymi tekstami.

Lao Che - Gospel
Antena Krzyku, 2008
www.laoche.art.pl
Audio i kopia okładki z merlin.pl


recenzja ze zmienionym tytułem ukazała się na www.dziennik.pl,
oraz w skróconej wersji, w"Dzienniku" 25.02.2008

16 lutego 2008

Satelita jak wieloryb

Od kilku dni karmię się w rozmowach krytyką kolejnego medium, tym razem padło na TVN24. Ale muszę przyznać, że wczoraj za ciosem poszli solidarnie niemal wszyscy.

Z głupiej, nieszczególnie ciekawej informacji, że amerykański satelita spadnie za dwa tygodnie w bliżej nieokreślonym miejscu (przedziały szerokości geograficznych, które pojawiły się w prasie wskazywały, że może się to zdarzyć niemal wszędzie, z wyłączeniem biegunów) rozkręcono wczoraj ogólnonarodową aferę, postawiono na nogi służby odpowiadające za ochronę kraju przed realnymi zagrożeniami, niemal przerwano urlop premierowi, któremu w tym akurat przypadku skłonny jestem współczuć.

W nocy TVN szalał już na całego - migawki z filmów katastroficznych, dramatyczne rozmowy z gośćmi w studiu (z których nieliczni starali się nawet tłumaczyć, że wiadomość jest kręcona ponad granicę zdrowego rozsądku, bezskutecznie jednak).

"Fakt" kłamał pisząc o wielorybie, który płynie w górę Wisły? To jak nazwać straszenie ludzi widmem nieuchronnej katastrofy, z której uratować może nasz tylko Bruce Willis?

Dziś przyszło opamiętanie - wiadomości o satelicie zmieciono z pierwszych stron portali pod dywany, co robi TVN24 w wydaniu telewizyjnym nawet nie wiem, nie chce mi się sprawdzić. Ale widać, że ten lub zorientował się, że trochę przesadził. Chociaż tyle.

15 lutego 2008

A nie mówiłem?

Jakby na potwierdzenie mojego skojarzenia premierów Tuska i Turskiego - mamy akcję jak z serialu. Tam był wybuch atomowy - a w realu spada na nas satelita, tyle że nie wschodni, lecz zachodni.

Z gruntu poważnie

Poranny przegląd prasy przyniósł m.in. ciekawy artykuł z Rzeczpospolitej o reliktach PRL w polskiej administracji publicznej.

Rzadko się tak pisze, rzadko pokazuje się, że źródłem potężnych problemów w takich dziedzinach, jak choćby służba zdrowia nie jest brak pieniędzy, lecz fatalne zarządzanie. Bardzo się cieszę, że takie tekst zaczynają się tu i ówdzie pojawiać, i chcę dodać coś ze swojego podwórka, czyli z samorządu. Najpierw dwa cytaty z tekstu:
Konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać odpowiedzialnego za faktycznie podstawowy produkt systemu oświaty – jakość kształcenia. Za finansowanie i bazę materialną odpowiada organ prowadzący (wójt/burmistrz/prezydent/starosta), za siatkę placówek oświatowych organy stanowiące (rady gmin i powiatów), za formalnie rozumiany nadzór pedagogiczny odpowiada kurator, komisje egzaminacyjne organizują pomiar kompetencji uzyskiwanych przez uczniów, które w praktyce zarządzania oświatą mają zastosowanie wyłącznie przy naborze na kolejne szczeble edukacyjne. Nabór kluczowych kadr – dyrektorów placówek oświatowych – jest w rękach komisji o bardzo zróżnicowanej strukturze. Kto odpowiada za produkt końcowy – jakość kształcenia? Nikt.

(...)

I znowu, kto odpowiada za produkty systemu ochrony zdrowia? Organem założycielskim szpitala jest samorząd powiatowy. „Grupowym” płatnikiem kosztów opieki zdrowotnej jest obywatel – bywający klientem tego szpitala, niestety, realizujący swą rolę płatnika za pośrednictwem politycznie sterowanego Narodowego Funduszu Zdrowia.
I na koniec:
Mimo to w polskim samorządzie istnieją podstawy prawne i dobre praktyki wprowadzania rozwiązań rynkowych w sferze takich usług komunalnych, jak zaopatrzenie w wodę czy gospodarka śmieciami. Pora wprowadzić te wzorce do porządku prawnego i praktyki również w takich sferach, jak ochrona zdrowia, pomoc społeczna, oświata i wychowanie czy usługi administracyjne.
Zestawiam te trzy fragmenty, bo w kontekście dwóch pierwszych, niezwykle trafnych opisów i dobrych diagnoz przyczyn administracyjnej niewydolności państwa (ze swojej działki dodałbym do tego jeszcze prawo budowlane, które [nie] działa podobnie) ostatni cytowany akapit trochę mnie zaskoczył. Uważam bowiem, że taki sam udział w paraliżowaniu jakichkolwiek skutecznych działań administracyjnych ma struktura samorządowa w Polsce.

Może jest to rodzaj lokalnego - warszawskiego - skrzywienia, ale warto podkreślić, z czego on się bierze. Kilka kat temu Polska śmiała się z faktu, że stolica ma ponad siedmiuset radnych na pięciu szczeblach samorządu (tak, jakby mieszkańcy Warszawy sami sobie napisali taką ustawę warszawską). Krytyka, owszem, pomogła i ustawę zmieniono i od kilku lat mamy w Warszawie tylko 460 radnych. Lub 450, głowy nie dam, zawsze muszę to sprawdzać, bo w meandrach lokalnej samorządności naprawdę ciężko się odnaleźć - w każdym razie w przybliżeniu tylu, ilu posłów w - też swoją drogą nie wiem po co tak licznym - sejmie. To znaczy wiem, tak samo jak wiem, czemu tych radnych jest aż tylu. Słowa klucze: doły partyjne.

Liczbę radnych zredukowano więc o 1/3 zostawiając Warszawę z tym majdanem. I, co gorsza, od tego czasu nikt w ogóle nie mówi o tym, że to nadal jest jakaś totalna paranoja granicząca z absurdem z jakiegoś chorego filmu. Nikt nie proponuje zmiany ustawy warszawskiej, nie jest to przedmiotem kampanii wyborczej do sejmu, ani do samorządu. Nawet żadne populistyczne ugrupowanie nie wykorzystało tego do zrobienia wokół siebie szumu, a to pozwala wnioskować, że temat jawi się politykom zbyt hermetycznym, zbyt mało nośnym. Słowem nikt się w ogóle nie zastanawia nad tym chorym stanem rzeczy.

A ja obawiam się, że tak skonstruowana administracja po prostu nie jest w stanie czymkolwiek zarządzać w sposób sensowny i kompetentny, nawet jeśli w tej rzeszy ludzi są jacyś całkiem mądrzy i sensowni. A czy są? Można mieć wątpliwości, skoro radni nie rozumieją podstawowych mechanizmów (pierwszy cytat w podlinkowanej notce), którymi prawnych, które są narzędziami w ich rękach.

I obawy te potwierdzają się, gdy pójdzie się na posiedzenie rady dzielnicy czy rady miasta. Nieustannie zachęcam, by każdy choć raz poszedł na sesję, najlepiej taką, gdzie omawia się jakiś kontrowersyjny projekt, np. budowę oczyszczalni ścieków lub przebieg autostrady - tego się nie da opisać. Nawiasem mówiąc obrady Rady Warszawy są pokazywane w internecie, na stronie urzędu miasta i nawet nie trzeba chodzić tam osobiście, by przekonać się, jak zachowują się nasi przedstawiciele i jakimi pierdołami muszą się zajmować z racji tak, a nie inaczej skonstruowanego prawa (głosowanie o tym, czy odesłać do podkomisji ochrony środowiska wniosek o wycięcie drzewa blokującego budowę drogi z powodu tego, że znajdująca się w owym drzewie dziupla może być zamieszkała przeszedłby pewnie do legendy, gdyby nie to, że nikt mi nie wierzy, iż takie głosowanie miało miejsce. Kolejnym nawiasem mówiąc powtarzano je chyba dwa razy, z braku kworum).

I znów, jak w poprzedniej notce, dodaję jeden tag, który tylko z pozoru nie ma związku ze sprawą.

-------------------------------------{edit}-------------------------------------

PRemier Tursk

Nie, to nie literówki w tytule - nasz premier zdaje się robić wszystko, by upodobnić się do serialowego bohatera, premiera Konstantego Turskiego z Ekipy.

Najpierw zadeklarował, że z wizytą do USA uda się rejsowym samolotem, co zresztą byłoby chyba kontynuacją pomysłu z kampanii wyborczej, gdy tym samym sposobem zjednywał sobie sympatię Polaków kursujących między macierzą a Wyspami. Potem pojechał na wywczas bez ochrony i zapędzał się na czarne trasy narciarskie (nie jest to może serialowy premier na paralotni, ale jak sie nie ma, co się lubi...).
- Kampania się skończyła, a Tusk dalej swoje - komentować mogłaby opozycja (i pewnie to robi, ale nie chce mi się szukać cytatów). Oni nazywają to pewnie populizmem, sympatycy premiera mówią prawdopodobnie o oszczędnościach i tanim państwie. To drugie jest naiwne, to pierwsze jest przesadą. Tak naprawdę to tylko PR i z technicznego punktu widzenia nawet niezły, bo obiektywnie rzecz biorąc nie można premierowi czynić zarzutów, z tego co robi.

Można natomiast zarzucić mu wiele, w kwestii tego, czego nie robi. Ale nie chce mi się wchodzić w politykę, dodam tylko jeden tag, który z pozoru nie ma związku z treścią notki i będzie wiadomo do czego piję.

To już serial czy jeszcze reality show?


PS: Wiadomo coś o kontynuacji tego serialu?

10 lutego 2008

Bardzo celnie

Po sprawiedliwości - bardzo celny komentarz Michała Wojtczuka do tekstu o pikiecie kupców ze stadionu X-lecia. Zgadzam się całkowicie, że czas przeciąć tę kpinę i powiedzieć wprost, że kupcy nie mogą liczyć na to, że ktoś im coś da w prezencie. Tylko jakoś nie wierzę, że znajdzie się odważny. Pozwolę sobie wrzucić w całości:

Bezczelność czy histeria - komentarz
Michał Wojtczuk

Sam już nie wiem, co kieruje kupcami ze Stadionu Dziesięciolecia: histeria czy bezczelność? Te płacze, te pikiety. Wszystko dlatego, że Ministerstwo Sportu nie chce im w ekspresowym tempie i bez przetargu wydzierżawić pod nowy bazar blisko 30 ha ziemi, po której ma przebiegać w przyszłości trasa Olszynki Grochowskiej. Rzeczywiście, skandal. Jak ktoś śmie nie dać kupcom tego, czego chcą? Przecież im się należy. Przecież są solą ziemi. Przecież zeszli z korony stadionu, gdy skończyła się im umowa dzierżawy - a mogli urządzić burdę, coś podpalić. Taka niewdzięczność za ich dobrą wolę ich spotyka! Pora stawiać barykady, odbić Stadion Dziesięciolecia, zamknąć łańcuchem gabinet ministra Drzewieckiego, obrzucić jajami wojewodę Kozłowskiego, zwymyślać prezydent Gronkiewicz-Waltz i na wszelki wypadek wysłać petycję o odwołanie Euro 2012 do Michela Platiniego.

A teraz bez żartów. Szanuję ciężką pracę ludzi, którzy dzień w dzień wstają o nieludzkich godzinach, by zarabiać na życie. Muszą jednak zrozumieć, że wpisanie targowiska (!) przy Radzymińskiej na listę inwestycji niezbędnych dla organizacji piłkarskich (!) mistrzostw Europy było tylko surrealistyczną przedwyborczą grą pod publiczkę. Kupców nikt nie krzywdzi. Przeciwnie, ratusz zamierza władować ciężkie miliony w modernizację działki na Marywilskiej, którą bez przetargu wydzierżawi pod bazar. To prawda, jego budowa potrwa. Do tego czasu kupcy muszą znaleźć sobie inne miejsce - w hali Maximus w Nadarzynie, hali KDT czy gdziekolwiek indziej. Nikt tego za nich nie zrobi. Tak jak nikt nie zaprowadzi za rękę zwalnianego pracownika na nową posadę.

04 lutego 2008

Gdy kilka dni temu pisałem o medialnej burzy wokół placu Defilad, nie myślałem, że konkurencja tak ochoczo przyzna mi rację. Tymczasem dziś Darek Bartoszewicz zdaje się wycofywać z własnych informacji:
Z koncepcjami zagospodarowania przestrzennego tego terenu panuje bowiem potworny bałagan. Każda gazeta pokazuje inną wizualizację, akurat taką, jaką udało się przechwycić od anonimowego informatora ewentualnie z pracowni architektów Andrzeja Skopińskiego lub Bartłomieja Biełyszewa. Obaj architekci od 1992 r. (wtedy wygrali konkurs międzynarodowy) opracowują kolejne warianty zabudowy wokół Pałacu Kultury pod dyktando zmieniających się władz. Żaden z ostatnich "obrazków" nie został jeszcze oficjalnie namaszczony - na publicznej prezentacji przez obecną ekipę z ratusza. Jeden (publikujemy go dziś na stronie 17 w głównym grzbiecie "Gazety") - jak ustalił nasz dziennikarz Michał Wojtczuk - najbardziej przypadł do gustu zarządowi miasta.
Gazeta Stołeczna, 4.02.2008
Jedna uwaga - niczego nie trzeba wyszarpywać, ani bohatersko zdobywać - wizualizacje rozsyła biuro prasowe ratusza, a o tym która najbardziej przypadła do gustu władzom Warszawy wiadomo było blisko dwa tygodnie temu. O tym, że żadna nie jest jeszcze oficjalnym dokumentem też wspomniałem w podlinkowanym wpisie.

03 lutego 2008

Jeszcze dzień, wyjdę stąd...

Mówi się o niej czasem "najdłuższa ulica w Warszawie", bo przejście przez nią zajmuje niektórym wiele lat. Zawsze, gdy szedłem wzdłuż murów Rakowieckiej zastanawiałem się, czy mieszkańcy okolicznych domów widzą z okien spacerniak. A i owszem - z bloków spółdzielni mieszkaniowej o wdzięcznej nazwie Temida widać mianowicie głowy tych, którzy raz dziennie spędzają czas na tym oto spacerniaku:

W tle wieżowce Śródmieścia i piramida na dachu SGH. Rozwaliło mnie to, co na tym zdjęciu nie jest już terenem więzienia, lecz podwórkiem bloku:

Też klimatycznie, nie? Nie wiem, czy mieszkanie z takim widokiem jest zdrowe dla głowy. Wiem, ze radio tej nocy wpisało się w sytuację, i gdzieś koło północy usłyszeliśmy znany refren "Jeszcze dzień, wyjdę stąd...". Niezły lot.

29 stycznia 2008

Jestem w nastroju niezapraszalnym

Nędza portali społecznościowych dopadła mnie dziś na raty. Najpierw na naszej-klasie zaprosił mnie do grona swoich przyjaciół użytkownik Legia Warszawa, a teraz "jeden z moich najbardziej odjechanych znajomych" o imieniu "regulamin kont pocztowych Wirtualnej Polski" umożliwił mi zostanie "następną gwiazdą internetu pokazując swoje talenty". Muszę tylko dołączyć do bahu.

Bahu shrahu.

28 stycznia 2008

My Mini City: Osiedle Ruda

Jeszcze do końca nie wiemy, jak to dokładnie działa, ale właśnie złapaliśmy z bratem nową zabawę w sieci. To coś jakby społecznościowa wersja Sim City online - każde kliknięcie w poniższy link daje mi nowych mieszkańców. Co poza tym? Trudno na razie ocenić - może się okazać, że zabawa jest na krótko, ale póki co zapraszam do mojego miasta: http://osiedle-ruda.myminicity.com/

PS: Wpadnijcie też do brata: http://spoko-city.myminicity.com/

24 stycznia 2008

Wayne's Coffee pod kopułą

Kiedyś na dyskusjach.pl wespół z przyjaciółką prowadziliśmy wątek z recenzjami warszawskich kawiarni. Było ich tak niewiele, że w przerwach między zajęciami bez trudu nadążaliśmy z odwiedzaniem kolejnych. W nawiązaniu do tej tradycji podzielę się pewnym odkryciem.

Reaktywować zwyczaju recenzowania kawiarni raczej mi się nie uda, są zresztą bloggerzy, którzy się w tym wyspecjalizowali, więc nie będę z nimi konkurował. Zresztą w między czasie kawa z przyjemnego elementu związanego z wolnym czasem stała się dla mnie niemal wyłącznie przemysłowym płynem podtrzymującym funkcje życiowe w takich chwilach, jak dziś - na wieczornej końcówce dyżuru na ten przykład.

Nawet w mojej ulubionej i wciąż bezkonkurencyjnej Karmie na placu Zbawiciela nie pijam już takim smakiem jak kiedyś. O większości sieciówek w ogóle nie mówię, bo tam jakoś paliwa obniża się w przykrym tempie (a może to moje podniebienie się wyjaławia?). Tak czy owak trafiłem ostatnio na miejsce z niezwykle dobrą kawą i uważam to za fakt wart odnotowania.

To miejsce to Wayne's Coffee - sieciówka, choć stosunkowo nowa i mała, ja znam tylko dwie kawiarnie z tym logo. Jedna jest w budynku dawnej Ikei w al. Jerozolimskich, a druga w Złotych Tarasach. A te ostatnie są częstym punktem na mojej trasie ze Śródmieścia na Służewiec, więc techniczne postoje na kawę i wuzetkę są wpisane w rozkład jazdy.

To zresztą jest dobry przyczynek do dygresji o samych Tarasach, które lada chwila będą obchodziły pierwsze urodziny. Wpisały się w mój warszawski krajobraz bardzo szybko i bardzo naturalnie głównie dzięki połączeniu z podziemiami dworców Centralnego i Śródmieście. Zawsze lubiłem te korytarze – to jest warszawski underground, ten z piosenki Toma Waitsa. Ze swoimi mieszkańcami, ciemną stroną, obok której codziennie prześlizgują się tysiące nieświadomych przechodniów. Tarasy tylko spotęgowały efekt, przydały kontrastowych widoków, skomplikowały perspektywy przestrzenne i przede wszystkim powiększyły podziemny labirynt o dodatkowe zakamarki. Uwielbiam tam łazić z muzyką na uszach, często nawet naginam trochę swoją marszrutę. Zresztą to akurat nie wymaga wysiłku - Tarasy mają naprawdę świetną lokalizację.

Gdy się otwierały, trwał ożywiony spór o to, czy centrum handlowe w takim miejscu ma sens. Cóż - dla mnie ma. Choć rzadko wpadam tam na typowe zakupy (bliżej mam do Arkadii), to właśnie tu rzeczywiście zdarza mi się liznąć tego, co niektórzy nazywają kulturą malli. Nie żeby mi to jakoś imponowało czy było niezbędne - ale akurat w ZT rzeczywiście zatrzymuję się na moment z pewną przyjemnością. Cenię sobie to, że zwykle jest tam dość luźno, jak na przybytki tego typu.

I korki w Centrum wcale nie są większe.

No i widok spod kopuły jest naprawdę fajny. Niech się chowają krytycy - WOW! effect na mnie działa.

A jak mam więcej czasu lub pretekst w postaci spotkania, to staram się w ZT zahaczyć o Wayne's Coffee (fatalne inicjały, właśnie zauważyłem). Latte podają tam w wielkich kubkach, owsiane ciastka też są solidnej średnicy, ceny zaś nie odstają od warszawskiej średniej. No i kawa jest po prostu pyszna - nie wiem co to za gatunek i czy można ją tam kupić, ale czasami mam ochotę zamówić drugi taki kubek.

Słowem: polecam :)

Konkurencji gratulujemy wyczucia

Miałem już nie jechać po konkurencji, ale sami się proszą. Jutrzejsze Życie Warszawy przyniosło właśnie RSS-em artykuł o młodych szczecinianach mieszkających w stolicy, którzy założyli stowarzyszenie, które ma promować ich miasto wśród warszawiaków. Idea szczytna, pochwały godna. Tyle że nazwa stowarzyszenia jest taka jakby nie na dziś: Lecim na Szczecin.

Casą może?

Fakty medialne na placu Defilad

Dziwne rzeczy dzieją się ostatnio wokół placu Defilad. Z tym, że dzieją się głównie w przestrzeni medialnej. Zamieszanie zaczęło się w okolicy weekendu (w poniedziałek nadrabiałem lekturę gazet z kilku dni, więc trudno mi teraz odtworzyć, które to dokładnie były wydania), gdy "Rzeczpospolita" i "Polska" (nawiasem mówiąc tu projekt KDT awansował do rangi całego planu zagospodarowania, a kilka dni temu w telewizyjnym Kurierze pokazali go zamiast projektu Muzeum Sztuki Nowoczesnej) ogłosiły, że we wtorek zapadnie ostateczna decyzja o przyszłości tego placu. Jako że tematem zajmuję się od wielu miesięcy, przyjąłem te rewelacje z obawą; coś przeoczyłem? Szybko okazało się jednak, że to burza w szklance wody - sprawa miała po prostu stanąć na posiedzeniu zarządu miasta.

Zarząd miasta to niestatutowe ciało, które nie może podejmować decyzji - to nic więcej, jak cotygodniowe robocze spotkanie Hanny Gronkieiwcz-Waltz z jej zastępcami. Owszem, w ten wtorek stanęło na nim kilka ważnych spraw, w tym kwestia zagospodarowania placu Defilad. Tyle, że to żaden przełom. Wbrew temu, co pisze "Polska", posiedzenia nie zwołano też specjalnie z tego powodu - rzecznik ratusza, Tomasz Andryszczyk tłumaczył nawet, że spotkanie może potrwać do wieczora, tak wiele punktów jest do omówienia.

Niestety, tego samego dnia temat podchwycił TVN24 wraz z "Faktami", które w głównym wydaniu próbowały te karkołomne tezy obronić. Z mizernym skutkiem, co akurat rozumiem - w lokalnych warszawskich perypetiach na pewno trudno się połapać kolegom, którzy na co dzień w tym bagienku nie robią.

Trochę trudniej usprawiedliwić kolegów z "Rzeczpospolitej", którzy puszczają na swoich łamach takie farfocle:
– Im wyżej, tym lepiej – ocenia wszystkie pomysły przewodniczący komisji ładu przestrzennego w Radzie Warszawy Paweł Czekalski, szef klubu PO. Jako najbardziej realny wskazuje wariant wieżowców od ul. E. Plater. – Od momentu obowiązywania obecnego planu zagospodarowania, czyli przez półtora roku, do urzędu miasta wpłynęły tylko cztery wnioski od inwestorów o wydanie warunków zabudowy. To świadczy o tym, że ten plan miał błędne założenia. Nie opłaca się stawiać niskich budynków na tym najdroższym w stolicy gruncie – stwierdza Czekalski.
Pomijam fakt, że szef klubu partii rządzącej dwumilionowym miastem, odpowiedzialny w dodatku za jego ład przestrzenny powinien się zdobyć na nieco bardziej pogłębioną refleksję urbanistyczną, niż tylko im wyżej tym lepiej. Zdumiewa to, co dzieje się dalej - koronnym argumentem przeciwko planowi ma być to, że nie podoba się inwestorom? To może od razu oddajmy im Pole Mokotowskie i inne zielone tereny pod zabudowę mieszkaniową - to się na pewno spodoba i nie trzeba będzie latami procedować nad planami... Na tym nie koniec - dowodem, że się nie podoba jest to, że inwestorzy nie składają wniosków o warunki zabudowy dla tego terenu. Panie Czekalski, na litość Boską, tam gdzie uchwaliliśta wreszcie plan zagospodarowania nie wydaje się warunków zabudowy - to procedura wymyślona dla tych terenów, gdzie planów radni wciąż nie mają czasu przyjąć (czyli dla 80% powierzchni Warszawy, jakby Pan zapomniał). Radny z komisji ładu przestrzennego nie zna elementarnych procedur. Nie zwracają na to uwagi dziennikarze piszący na co dzień o inwestycjach. Nic to - tvn24.pl powtarza te mądrości i w świat idzie komunikat, że obowiązujący plan jest do dupy.

Idealny nie jest, to skądinąd fakt.

Tymczasem zarząd radzi o tym i o tamtym. Wieczorem odpowiedzialny za inwestycje wiceprezydent Jacek Wojciechowicz informuje, że w sprawie placu Defilad umyślono zrobić tak: z czterech wariantów przygotowanych przez Biełyszewa i Skopińskiego wybrano dwa - ten, który właściwie nie ma nic wspólnego z ich pierwotnym projektem i w niewielkim stopniu modyfikuje obowiązujący plan (o trzy wieżowce) i ten, który redukuje kolisty bulwar i koronę wieżowców do minimum, czyli też wnosi stosunkowo niewiele. Ale wbrew temu, co w środę ogłasza "Gazeta Stołeczna" ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła. Nie podpisano żadnego dokumentu, nie zlecono sporządzenia projektu nowego planu według wytycznych - nic z tych rzeczy. Wojciechowicz informuje, że następnym etapem będzie odesłanie obu tych pomysłów do Rady Architektury, która ma je ocenić.

Rada Architektury i Rozwoju Miasta to kolejne niestatutowe ciało - Hanna Gronkieiwcz-Waltz powołała je niby w zastępstwie zlikwidowanego stanowiska Naczelnego Architekta Miasta, tyle że rada nie ma żadnej władzy. Może doradzać. I rzeczywiście - na temat placu Defilad radzi od października. I radzić będzie dalej. Nic z tego nie wynika - na placu nadal obowiązuje plan zakładający niską zabudowę. Do tego, by od strony ulicy Emilii Plater dopuścić wieżowce droga jest jeszcze daleka i wyboista. Trzeba zlecić przygotowanie projektu planu, uwzględnić w nim wiele różnych uwag, wyłożyć do wglądu, poddać publicznej debacie, uwzględnić kolejne uwagi i odwołania od decyzji je odrzucających, wreszcie przegłosować nowy plan w Radzie Miasta. Do końca kadencji na pewno się nie uda.

Stosunkowo najdokładniej pisze o tym "Życie Warszawy", choć też w newsowym tonie. "Gazeta Stołeczna" od samego początku krytykowała pomysł Hanny Gronkieiwcz-Waltz, by w ogóle dłubać przy planie. Przestrzegała, że przez kilkanaście lat nie udało się tam nic zbudować i teraz, gdy jest na to szansa, szkoda z niej rezygnować. Nie przeszkodziło to jednak kolegom ze "Stołka" obwieścić w środę, że oto na placu Defilad ziścił się bodaj pierwszy cud zapowiadany przez Platformę Obywatelską. Mam tu zresztą także żal czysto prywatny, za te mianowicie słowa:
Od wielu miesięcy żyliśmy tylko domysłami. Nikt nie wiedział, jakie centrum Warszawy pichcą stołeczni rajcy za zamkniętymi drzwiami swoich gabinetów. Pojawiały się tylko jakieś plotki i przecieki, a każdy był inny.
Tak się składa, że wizualizacje tego, co "pichcą rajcy" były dostępne od października i wystarczyło postać kilka godzin pod właściwymi drzwiami, by je dostać. Albo dzień później zajrzeć do "Dziennika" i wyrwać z zaklętego kręgu domysłów i przecieków. Albo poprosić biuro prasowe. Zresztą po nas obrazki pokazały inne warszawskie gazety z jednym wszakże wyjątkiem. Nie jedyny to zresztą news, którego "Stołek" dyplomatycznie nie zauważa do dziś. Czy wieżowce Hinesa i Gminy Żydowskiej przy placu Defilad ogłosi w którymś momencie jako swoje newsy? Czy można stwierdzi, że "Dziennik" się trochę pospieszył z ich publikacją, tak jak z informowaniem o tym, że Pirelli RE planuje zabudować około 300 ha terenów Huty Warszawa?

Mniejsza wszak o osobiste żale i o stołkową zmianę frontu. Nie pojmuję jak starzy wyjadacze z Czerskiej, którzy bądź co bądź uczyli mnie podstaw zawodu i pomagali przetrzeć pierwsze szlaki w urzędowo-administracyjnej dżungli, mogą wciskać taki kit. Okej, wiem, "Dziennikowi" też da się wiele zarzucić - zresztą sam raczej w nas, niż w konkurencję uderzam na blogu. Ale medialny bałagan wokół placu Defilad strasznie mnie wkurzył także dlatego, że od października staram się podkreślać, że prace nad tymi projektami to działania wstępne, dalekie od ostatecznych rozstrzygnięć.

Na koniec wszak w jednej kwestii się ze "Stołkiem" zgodzę - wersja wprowadzająca do planu więcej zieleni i wieżowce od strony Emilii Plater, to istotnie zadziwiająco rozsądna propozycja. Tak rozsądna, że jeśli dojdzie do skutku - sam ogłoszę cud, bo też pomysłu z korso żałować nie będę.

22 stycznia 2008

Nastrojowe kryminały

Są takie kryminały, które można oglądać wielokrotnie, bo nie zaskakujące rozstrzygnięcie decyduje o ich uroku. Pełnometrażowa wersja "Policjantów z Miami" ku memu zdziwieniu właśnie do takich filmów się zalicza.

Kolejna nadrobiona zaległość i kolejna bardzo miła niespodzianka. Bo choć nazwisko reżysera obiecywało wiele, aż tak dobrego kina się po "Miami Vice" nie spodziewałem. I trudno się dziwić. Należę do rocznika, dla którego kolorowe marynarki i szybkie samochody serialowych policjantów z Miami były przez jakiś wyznacznikiem klasy (to był ten wiek, gdy piękne kobiety jeszcze w ogóle nie wyznaczały niczego w prostym świecie chłopackich zabaw w policjantów i złodziei strzelających do siebie z plastikowych pukawek na szkolnych korytarzach - piękne, jak się zresztą dopiero jakiś czas później okazało, kobiety z naszego otoczenia pewnie się z nas wtedy śmiały), do pokolenia dla którego serial z Donem Johnsonem miał jeszcze posmak zakazanego owocu, bo jednak nie każdy odcinek nam się udawało nam się zobaczyć. Ale pomimo tych wszystkich miłych skojarzeń, na wspomnienie białych trampek na bose stopy zakładanych do garniturów i innych detali tamtego stylu robi mi się słabo. I jak tu zrobić współczesne kino w tych realiach nie popadając w obciach i parodię?

A jednak się da. Michael Mann, który wyprodukował tamten serial trochę od połowy lat 80. przeszedł, a po drodze popełnił przynajmniej jeden film bezdyskusyjnie wielki. "Gorączkę" ponieśli przede wszystkim aktorzy: Al Pacino i Rober De Niro - nie po raz pierwszy w jednym filmie, ale po raz pierwszy w jednej scenie, pijący razem kawę w chwili, gdy zabawa w policjantów i złodziei zostaje na chwilę wzięta w nawias rozmowy między dwoma nieskomplikowanymi i w gruncie rzeczy bardzo podobnymi facetami... Tego nie dało się zepsuć! Sztuka Manna polegała na tym, że banalną historię opowiedział w sugestywny sposób uzupełniając doskonałymi rolami drugoplanowymi (czy wręcz trzecioplanowymi - np. Henry Rollins!), znakomitą muzyką, nieprawdopodobnym dźwiękiem, montażem prowadzącym akcję w idealnym rytmie oraz kilkoma innymi pamiętnymi epizodami (jak scena z telewizorem - a właściwie dwie). No i oczywiście sceną strzelaniny na ulicach Los Angeles, której najlepszą rekomendacją jest to, że pokazuje się ją amerykańskim żołnierzom, jako wzorowy przykład odwrotu pod ciężkim ostrzałem. Na koniec dygresji ciekawostka - postać grana przez De Niro jest autentyczna. Można o tym przeczytać na IMDB.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że "Miami Vice" dorównuje "Gorączce". Ale trzeba oddać honor - Mann sięgnął po podobne chwyty i pokazał, że do mieszania składników w odpowiednich proporcjach ma idealne wyczucie. Aktorów wybrał moim zdaniem dość ryzykownie - ani Jamie Foxx, ani tym bardziej Colin Farrell na pierwszy rzut oka do swoich postaci nie pasują. Wsadził ich w scenerię przypominającą hip-hopowy teledysk, ale da zmyły poza sekwencją początkową poszedł w kierunku innej muzyki - latynoskiej. Choć znów, żeby ten smak przełamać, miksowanej współcześnie. Samochody dał bohaterom drogie, ale się tym faktem nie upajał. Motorówki i samoloty potraktował jako pretekst do pokazywania malowniczych widoków, a broń, choć jej pełno, strzela praktycznie tylko w ostatniej sekwencji. W to wszystko wplótł dwa wątki nawet nie miłosne - romansowe raczej, a jednak zajmujące dość dużo czasu. Nie budował jednak portretów niespełnionych kochanków, tylko na chwilę zwolnił rytm sensacyjnego filmu, by zaraz znów docisnąć gaz do dechy (przegadał tylko końcowe sceny). Zagrał pogodą - upał leje się z ekranu, czuć duchotę i zbliżającą się burzę. Deszcz jest krótki, w jednej scenie, można go przeoczyć. Dopiero na końcu chłodny wiatr od morza przynosi ulgę. Dlaczego tyle piszę o pogodzie? Bo wydaje mi się, że w umiejętności jej ekranizowania kryje się odpowiedź na pytanie, jak z mizernych scenariuszy o policjantach i złodziejach dwa razy z rzędu można zrobić tak dobre kino. I jakkolwiek jest to ostatni przymiotnik, jakim powinno się reklamować kino akcji, są to filmy cholernie nastrojowe.

Mann i Foxx musieli być zadowoleni ze współpracy - po "Policjantach z Miami" zrobili razem "Królestwo", które idąc po linii aktorskiego skojarzenia nadrobiłem dzień później. I choć to film z nieco innej bajki, to okazało się, że nie tylko wspomniane kiedyś napisy początkowe są w nim dobre. Też kawał dobrego kryminału, w aktualnych realiach wojny na Bliskim Wschodzie. Już beż wchodzenia w detale - też polecam.

Miami Vice
USA 2006
scenariusz i reżyseria: Michael Mann

These are the voyages...

Zaczęło się odliczanie. W sieci właśnie pojawił się teaser nowego Star Treka. A że robi go J.J. Abrams, to promocja będzie na pewno wciągająca. Na dobry początek mamy stronę stoczni, gdzie do grudnia 2008 ma powstać Enterprise. Ale coś czuję, że na ręcznym regulowaniu kamer i podglądaniu pracy spawaczy się ta zabawa nie skończy :)

Fani klęczą. Profani milczą z godnością ;P

13 stycznia 2008

Tablodiowa ofensywa Agory

Agora w internetowej ofensywie - nie ma dnia, by gdzieś w okolicy głównej strony gazety.pl nie pojawił się do kolejnego serwisu zbudowanego w oparciu o ten sam prosty skrypt, co najbardziej chyba znany, promowany nawet na bilbordach plotek.pl.

Już nawet nie próbuję ich liczyć - do listy, którą kiedyś skompletowałem, dołączyły ostatnio GameCorner.pl, PoBandzie.pl, a nie dalej jak dziś kotek.pl. Na głównej stronie pojawił się nawet pasek z linkami, ale też chyba nie do wszystkich. Agregować w całość próbuje inny - też promowany outdoorowo - serwis, www.g.pl.

Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że ktoś tam się chyba pogubił i nie ogarnia, bo tematyka serwisów zaczyna się powtarzać, ale szybko zostałem upomniany, że chyba nie dostrzegam niuansów różniących plotka od kotka. Pewnie nie - nie moja zajawka. Co od razu dostrzegłem, to że ten ostatni jedzie już bez żadnej żenady po rodzimych tabloidach. Jako newsy wpadają tam skanowane teksty z Faktu i SuperExpressu.

Oceniam ten - nomen omen - fakt z dwóch perspektyw. Z czysto ideowej jest to oczywiście przejaw hipokryzji Agory, która na stronie swojej sztandarowej gazety wciąż deklaruje, że nie jest jej wszystko jedno, a w komentarzach swoich czołowych publicystów potrafi zarzucić konkurencji ogłupianie Polaków za niemieckie pieniądze.

Z rynkowej jest to jednak posunięcie porażające swoją skutecznością i prostotą zarazem. Nie trzeba być ekspertem, by ocenić, że wszystkie te serwisy mają ten sam, prosty skrypt (przy tej okazji nie zaszkodzi kolejny raz się upomnieć o to, by z automatu dodawać RSS-y). Zdaje się, że redagowane są przez pracowników Agory, ale materiały dostarczają w dużej mierze bloggerzy z blox.pl. Nie wiem, czy są wynagradzani, ale tak czy inaczej to mistrzowskie posunięcie. Nie na tym jednak polega siła tego pomysłu.

Jakiś czas temu Fakt miał się doczekać własnej strony WWW, gdzie wszystko miało być zrobione na wysoki połysk. To, w czym ten tytuł przoduje, a co ogólnie nazwać można jazdą po bandzie (komputerowe rekonstrukcje wydarzeń, infografiki, fotomontaże, wywiady z koniem i chomikiem) miało zyskać nowy wymiar m.in. dzięki flashowym animacjom i temu podobnym środkom. Strony nie ma. Dyrdymały o gwiazdeczkach trafiają na dziennik.pl (który po liftingu wreszcie wygląda, jak porządna strona normalnej gazety), gdzie oczywiście giną w tłumie innych wiadomości podane w nieadekwatnej formie portalu z poważniejszymi aspiracjami, w dodatku te aspiracje skutecznie podkopując.

Gdy mówiło się o tej stronie, słychać było głosy, że czytelnik Faktu nie korzysta z internetu. Minęło trochę czasu, pierwszy wystartował pudelek.pl i zaraz potem okazało się, że jest dokładnie odwrotnie - plotkarsko-tabloidowa nisza jest tak przestronna, że znalazło się w niej miejsce dla plotka, kotka, srotka, pudelka i serdelka. Nie umiały się w niej znaleźć potencjalnie najlepiej przygotowane papierowe tabloidy, więc sporą część tortu zagospodarowała czujna na to, co dzieje się w sieci Agora. W kategoriach rynkowych należy się szacunek.

A swoją drogą pośród serwisów opartych o ten prosty skrypt są bodaj tylko dwa poważne: poświęcona architekturze bryla.pl i omawiający nowe technologie technoblog.pl. Oba serwisy są znakomite. I mam nadzieję, że walcząc na rynku internetowych tabloidów Agora nie zapomni o innych odcinkach frontu, gdzie z pomocą tego prostego narzędzia jest jeszcze sporo do wygrania.

Ale pomysły zachowam dla siebie ;)

12 stycznia 2008

Popkultura historyczna 4: Monster w Warszawie

Poranny przegląd RSS-ów przyniósł kilka ciekawie przeplatających się linków, które wrzucam w takiej kolejności, w jakiej na nie trafiłem.

Najpierw zobaczyłem polską wersję trailera filmu "Cloverfield" - filmik ma scenariusz identyczny, jak ten, od którego kilka miesięcy temu zaczęła się promocja tajemniczego projektu J.J. Abramsa, twórcy "Zagubionych". Tyle, że tym razem tłem jest warszawskie Stare Miasto:




Mocna rzecz. Na amatorską produkcję nie wygląda i koresponduje z innymi pomysłami dystrybutora - Michał Wojtczuk ze "Stołka" zauważył, że w kinie Atlantic zawisł banner z Pałacem Kultury promującym ten sam film. W tym miejscu nie można wszak nie zauważyć, z jakim wyczuciem polski dystrybutor zmarnował cały wysiłek ludzi odpowiedzialnych za promocję tego filmu na świecie. Podczas gdy oficjalnie wciąż nie wiadomo, czy będzie to film o potworach - choć wszyscy się tego domyślają, a reżyser daje ku temu powody - u nas rzecz rozstrzygnięto od razu. Film wejdzie do kin pod tytułem "Projekt: Monster".

Tak czy owak wszystko to kojarzy się oczywiście z niedawną promocją gry Halo 3, która również dotarła do Warszawy.


Na tym jednak nie koniec - ta sama Gazeta Stołeczna przynosi bowiem informację, że miasto dość poważnie zastanawia się nad włączeniem rekonstrukcji walk w obchody rocznicy wybuchu powstania w Getcie Warszawskim. Reakcje są różne, choć dominują niechętne.

Do tej pory kibicowałem ruchowi związanemu z tymi widowiskami, ale obserwuję rzecz od kilku lat i cały czas zadaję sobie pytanie o granicę tego, co można pokazać. W minionym roku na Czerniakowie nie byłem, musiałem zostać w redakcji, ale czytałem relacje i znałem scenariusz. Wiem, że nie zabrakło scen ostrych, budzących wielkie emocje tak wśród tych, którzy Powstanie Warszawskie pamiętają, jak i dzieci, które zostały zderzone z brutalnością widowiska. Mam też swoje własne wspomnienia zza kulis tych widowisk. Poruszony byłem, gdy na Woli Świst "spotkał" swojego kolegę z Powstania, zszokowany, gdy matka chłopaka odgrywającego Rudego pod Arsenałem oglądała swojego skatowanego syna z powstańczymi pieczątkami na ogolonej czaszce (kto pamięta film "Akcja pod Arsenałem", ten domyśla się do czego nawiązywała charakteryzacja - a zrobiona była więcej niż przekonująco) i miała łzy w oczach. A najbardziej zapadła mi w pamięć sytuacja, gdy w sosnowym zagajniku na tyłach stadionu Polonii szukałem prezesa stowarzyszenia historycznego i zarazem dowódcę odtwarzanego przez jego członków niemieckiego oddziału. Wszedłem między drzewa, gdzie w gorące, lipcowe popołudnie oddział Niemców rozbił obóz. Siedzieli, gadali, pili wodę, palili papierosy, czekali na początek innego widowiska. Gdy rozmawiałem z dowódcą, bardziej niż na jego słowach, skupiałem się na niemieckim mundurze i słyszałem w głowie jedną myśl: "uciekaj póki jeszcze możesz". To wcale nie żart - po prostu na taki widok w głowie włączają się chyba z automatu takie mechanizmy i skrypty.

I za każdym razem, gdy widzę takie sytuacje, zastanawiam się, co można pokazać pod pretekstem przybliżania historii ludziom. Nie chcę wydawać wyroku na pomysł rekonstrukcji bitwy w Getcie, bo nie znam szczegółów. Mogę tylko powiedzieć, że na pewno nie pasuje on do zwyczajowej, pełnej skupienia atmosfery tych obchodów i że uczestników nie powinno się takim przedstawieniem uszczęśliwiać na siłę, nawet jeśli istotnie ma ono wartość edukacyjną i przyciągnęłoby na miejsce ludzi, którzy inaczej by tam nie przyszli. Ale wiem też, że znany z relacji świadków widok dwóch spowitych dymem flag łopoczących nad Gettem - białej, z niebieską Gwiazdą Dawida i drugiej, biało-czerwonej - do niejednego warszawiaka mógłby przemówić mocniej niż cokolwiek innego.

A na zakończenie zaś losu ironia splatająca te dwa tematy w jeden. Oto screen z gazety.pl:


Chochlik. Ale jaki!

07 stycznia 2008

Wywiad z Włatcom Móch

Skoro notka o "Włatcach..." wywołała tak burzliwą reakcję (znaczy w przeciwieństwie do większości innych została skomentowana), to na dobitkę wrzucam wywiad z "Wysokich Obcasów" z twórcą (tfrucom?) serialu, Bartkiem Kędzierskim. Mówi tam trochę o skojarzeniach z South Parkiem no i potwierdza, że trwają prace nad kinową wersją serialu.

Zajebiaszczo :)

Za link dziękuję Rudej.

05 stycznia 2008

Awaria

On Jan 5, 2008 2:07 AM, Carlos El Cobosso wrote:

Czy ktoś ma jakiś pomysł, dlaczego z całego internetu nie mogę się połączyć z jedną stroną - własną?!

Sprawdzone - strona i domena działają.
Sprawdzone - nie blokuje jej żaden plugin - nie widzę jej z żadnego urządzenia stojącego z moim routerem z telefonem włącznie (jeśli łączy sie po Wi-Fi - po GPRS daje radę).
Sprawdzone - home.pl mojego IP nie zablokowało.
Nie sprawdzone - co na to Aster.

Nie wiem, czy Wam też się to czasem zdarza, ale to coś jak pamiętna scena z "Seksmisji", gdy plan ucieczki głównych bohaterów na skażoną wirusem doktora Kuperweisera powierzchnię zdaje się w oczach rozpadać o nieznajomość hasła (dziś powiedzielibyśmy - PIN-u). Ja na ten przykład często mam tak, że czekam na windę (jak się mieszka na nieludzkiej wysokości 16. piętra, to często się tak ma), czekam, czekam i dopiero jak wypowiem hasło - to samo hasło, oczywiście - winda się zjawia w ten sam zaskakujący, graniczący z magią sposób. Podobnie bywa z wszelkimi infoliniami - czasem niestety zdarza się, że po kwadransie kulturalnego spełniania prośby o cierpliwe oczekiwanie na zgłoszenie się operatora hasło usłyszy ten, który akurat zdecyduje się łaskawie podnieść słuchawkę, z której skapuje już zwykle pokaźna ilość żółci i jadu.

Tak właśnie zadziałał powyższy mail z desperacką prośbą o pomoc - gdy po kilkudziesięciu minutach gmerania w oknie Firefoxa, odbyciu konsultacji z kumplem, czatu z operatorem home.pl oraz prądowym restarcie wszystkiego zacząłem w głowie układać, co powiem jutro temu jebanemu chujowi z Aster, który podniesie wreszcie tę pierdoloną słuchawkę...

... nieopatrznie nacisnąłem [F5]...

...i na ekranie znów zobaczyłem swoje parszywe gęby ze stoickim spokojem odstraszające gości www.roody102.pl

PS: Wiem, opieprzam się ostatnio. Nie mam weny, święta były, obżarstwo takie, że sam niemal stałem się nieruchomością, przez co o mały włos nie dałbym własnego zdjęcia na okładkę dziennikowego dodatku o tychże.

©
Jeśli chcesz wykorzystać jakiś materiał z tej strony, pamiętaj o podaniu źródła.
--
Obrazek Małego Powstańca na deskorolce autorstwa Jerzego Woszczyńskiego wykorzystałem dzięki uprzejmości autora.
--
Szablon: Denim by Darren Delaye.